czwartek, 16 października 2014

Cienie - prolog i rozdział 1




Zgodnie z obietnicą - kolejny czwartek i kolejna dawka przygód mich wampirków. Dziś nie będzie to jednak następny rozdział Tajemnic. Podrzucam Wam pilotażowy fragment drugiego tomu pod tytułem Cienie.
Jestem ciekawa, jak Wam się spodoba początek opowieści o Leonie. Oczywiście tekst czeka jeszcze redakcja i krekta, więc gdy po skończeniu całości wezmę się za jego dopieszczanie, coś jeszcze może się zmienić. Ale już dziś widać ogólny zarys.
Zapraszam do czytania :)

Prolog

W wietrzny, deszczowy wieczór 23 listopada 1926 roku Leon Adamski wyszedł ze swojego mieszkania na warszawskiej Pradze. Ciemność była mu bliska, stanowiła bowiem niezbędny element jego fachu. Mężczyzna nasunął na czoło rondo brązowego welurowego kapelusza i uniósł kołnierz prochowca. Nie powinien dać się zauważyć. Dyskrecja i czujność – nieodzowne cechy każdego włamywacza – były w nim tak zakorzenione, że nawet wychodząc po papierosy, wykonywał te dwa maskujące gesty.
 Szedł brudnymi, zatęchłymi ulicami, na których niepodzielnie królująca nędza zawładnęła każdym zakątkiem tej podłej dzielnicy. To właśnie stąd pochodziły uliczne męty miasta – żebracy, rzezimieszki, kieszonkowcy, dziwki i złodzieje. Ta wylęgarnia ludzkich szumowin była też jego kolebką; tu uczył się „rzemiosła”. Nikt nie dziwił się jego profesji. Na Pradze mało kto znał przyzwoity czy uczciwy przepis na życie.


Dopóki, krążąc po dzielnicy z grupką takich jak on rzezimieszków, obrabiał z portfeli co zamożniejszych przechodniów, nie przypuszczał, że może się stąd wyrwać. Ale gdy zrobił swój pierwszy prawdziwy skok – gdy obrabował bogatą willę na przedmieściach – otworzył oczy na lepszy świat. Też będę miał taki dom – zdawałoby się nieskomplikowana myśl, a jednak… Ale Leon był zawzięty – raz obrany cel przesłonił mu wszystko, dlatego zerwał z ferajną i rozpoczął solową karierę włamywacza-profesjonalisty. Teraz, po pięciu latach owego rzemiosła, miał już zgromadzony niezły kapitalik. Jeszcze kilka lat i uzbiera tyle, by wynieść się z tego zatęchłego, znienawidzonego miejsca. Rzuci tę profesję i stanie się praworządnym człowiekiem. Na razie jednak musi zaciskać pasa i dalej mieszkać w tej odrażającej dzielnicy. Jedyną rzeczą, na którą pozwalał sobie uszczknąć coś z kapitału była schludna odzież  Żadne szaleństwo, ot przyzwoity niełatany garnitur i czysty płaszcz, by wychodząc poza Pragę, sprawiać wrażenie kogoś zupełnie innego, niż był.
Od lat Leon nie miał nikogo, kto by się o niego troszczył. Nie miał też nikogo, o kogo sam musiałby się troszczyć. Matka i młodsza siostra zmarły na suchoty, zaś ojca pijaka i kanalię widział ostatni raz w swoje dziesiąte urodziny. Nie był nawet pewien, czy wyrodny rodzic jeszcze żyje. Najprawdopodobniej zapił się na śmierć albo dostał nożem pod żebro w jakimś ciemnym zaułku. Tacy jak on z reguły tak kończyli swą nikczemną egzystencję, dlaczegóż więc jego ojciec nie miałby tak skończyć?
Tego wieczora pogoda była nieprzyjazna, ale jemu odpowiadała. Szedł na robotę, więc ulewny deszcz, a znim zamierający ruch uliczny były mu na rękę. Jak gdyby wszystkie moce świata postanowiły stanąć po stronie Leona Adamskiego. To dobrze – pomyślał i skręcił w stronę Targówka, by uszedłszy zaledwie parę kroków natknąć się na zakrwawionego mężczyznę, który wytoczył się z pobliskiej bramy. Cholera! A tak dobrze się zapowiadało jęknął Leon w duchu. Jakikolwiek incydent był diabelnie nie po jego myśli. Jeśli nie zdąży do celu przed północą, może pożegnać się z tym skokiem – drugiej okazji nie będzie. Ale mężczyzna ociekał krwią od brody, aż po pas i pojękując, zbliżał się chwiejnym krokiem, nie dając Leonowi szans, by się z tego wywinął. Chłopak stanął więc i spoglądając na zakrwawionego człowieka, spytał:
– Potrzebuje pan pomocy? Co się stało?
Nie było odpowiedzi, tylko szklisty, srebrzysty wzrok i ciało oparte o mur kamienicy w kuriozalnym półukłonie, przywołujące go gestem ręki. Leon desperacko nie chciał się do niego zbliżać. Cholera, robota pójdzie w diabły i jeszcze zaplami mi całe ubranie. A przecież nie mógł sobie pozwolić na kupno nowego, ale czy mógł zignorować rannego, słaniającego się człowieka? Nie. Dlatego podszedł. Mężczyzna uniósł się i chwycił Leona za ramię, starając się na nim wesprzeć i wtedy wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Nim młody przestępca zdał sobie sprawę, że nie jest wybawcą, a ofiarą, jego ciało zwiotczało, ostry ból przeszył go na wskroś, a słaniający się przed chwilą mężczyzna stał sprężysty i silny, trzymając go w żelaznym uścisku niczym szmacianego manekina. Potem była już tylko ciemność.
Kiedy się ocknął w odrapanej bramie nędznej kamienicy, wciąż było ciemno. A może znowu? Nie wiedział, ile czasu minęło od chwili, gdy stracił przytomność, wiedział jednak, że dzieje się coś osobliwego… arcydziwnego – piekący ból rozchodził się po jego ciele, docierając do każdej pojedynczej komórki, a zmysły szalały, nadmiernie reagując na wszystkie bodźce. Słyszał każdy szelest, widział każdy szczegół ohydnych murów bramy i obskurnej klatki schodowej, czuł najodleglejsze i najwątlejsze zapachy, ale przede wszystkim odczuwał nieodparty głód. I to… Cholera… krwi? Nie! Nie możliwe! – podpowiadał rozum. Ale instynkt wiedział lepiej – jego ciało domagało się krwi. Krwi w najczystszej postaci. Nie miał pojęcia, jak go zaspokoić, ale… Znajdź żywiciela! Znajdź żywiciela! – krzyczał jakiś wewnętrzny głos. Inaczej skończysz marnie.
– Żywiciel w środku ulewnej nocy w obskurnej dzielnicy? Nic prostszego – jęknął z sarkazmem.
Mimo wszystko los nadal mu sprzyjał. Trzy bramy dalej dostrzegł majaczącą sylwetkę – jego cel. Korpulentna, podstarzała dziwka wdzięczyła swoje nieapetyczne ciało. Jej niechlujny wygląd bardziej odstręczał, aniżeli przyciągał, ale Leon nie miał wyboru. Zresztą przecież i tak nie będzie jej pieprzył – pożywi się, a potem starannie wymyje twarz i zęby, żeby pozbyć się tego brudu i smrodu nieświeżości, które były jej atrybutami.
Zanurzył kły błyskawicznie, instynktownie znajdując najczulszy punkt na ludzkim ciele. Wampir?! – zawyła z przerażeniem jego podświadomość, zdając sobie sprawę, jakiego typu przemiana się w nim dokonała, a wtedy lęk i konsternacja ogarnęły go, tocząc między sobą walkę, które z nich zawładnie jego jaźnią.
Leon koncentrował się na walce trawiących go emocji, gdy tymczasem niechlujna dziwka zaczęła wiotczeć w jego ramionach. Odsunął się przerażony i spoglądając jej w oczy, beznamiętnym tonem zaczął uspokajać. Ku jego zaskoczeniu kobieta bez lęku uniosła powieki, a wyraz zadowolenia i przyjemności zagościł na jej twarzy.
– Jasna cholera! To nie może być takie proste.
A jednak było. Leon Adamski przechodził błyskawiczny kurs „jak być wampirem” i to bez instruktora. Nawet jeśli nie było to łatwe, instynkt samozachowawczy prowadził go pewnie i zdecydowanie.


Rozdział 1

Lato 2012

Leon siedział rozparty w obszernym klubowym fotelu. Jedną nogę przewiesił przez oparcie, ręce szeroko rozłożył na boki i przymrużywszy powieki, przyglądał się Chwalimirowi.
         Chwalimir Toporski – w Mrocznym Świecie zwany Chwalimirem z Toporów od ponad pięciuset lat władał Królestwem Ziem Zachodnich. Silny, bezwzględny, wymagający, a bywało – bezlitosny właśnie dzięki tym cechom utrzymywał ład w królestwie i spokój wśród 752 wampirów z podległych mu klanów, a od kilku miesięcy sprawował też protektorat nad pozostałymi królestwami Ziem. Mimo ponad milenijnej egzystencji miał prezencję będącego w doskonałej kondycji, atrakcyjnego trzydziestolatka, aczkolwiek z powagą wielowiekowej mądrości malującą się na urodziwej twarzy. Ponadprzeciętna inteligencja i dzikość drapieżnika jawiły się w bystrych, zielonych oczach.
Przyćmione światło biurkowej lampy rzucało cień na przystojną twarz monarchy, który nie zwracał uwagi na wnikliwe spojrzenie swego pupila – gdy skończy, siądą razem w cieple kominkowych płomieni i zamienią kilka zdań, pielęgnując resztki człowieczeństwa. W tym momencie jednak obowiązki były najważniejsze. Odkąd IN NOMINE PATRIS ze swą nienawiścią i żądzą mordu wtargnęło do Mrocznego Świata, rujnując ład pomiędzy nim a światem śmiertelnych, król protektor bezustannie miał ręce pełne roboty. Kiedy właściwie ten gość miał czas dla siebie? – zastanawiał się Leon, nie było bowiem nocy, w której nie pochłaniałaby go praca.
Tak więc Chwalimir pisał, stawiając zamaszyste litery na eleganckiej papeterii opatrzonej herbem królestwa, a Leon przyglądał mu się, dzierżąc w ręce szklankę z krwawą Mary. Lubił te ich wieczorne spotkania. Siedzieli w zaciszu gabinetu, a czas leniwie toczył się obok. I gdy Chwalimir oddawał się monarszym obowiązkom, on pozwalał swobodnie dryfować swym myślom. Dziś myśli Leona podryfowały w kierunku Chwalimira i początku ich zażyłości. Cholera, gdyby nie on, co by ze mną było? Zawdzięczam temu facetowi wszystko.

***

Leon wędrował ciemną, zatęchłą ulicą, zmierzając w kierunku swego domu. Już wiedział, że wydarzenia ostatniej nocy zmieniły wszystko i jeżeli chce przetrwać, nie może dłużej trzymać się swego ludzkiego życia. Tylko co dalej?! Do kogo się zwrócić?! – krzyczała w nim panika. Skoro jednak ktoś mu to zrobił, to znaczy, że muszą być inni tacy jak on. Tacy jak on… Cholera… wampiry! Kto przy zdrowych zmysłach wierzy w wampiry?! Nawet, gdyby ktoś ostrzegał go przed wampirami i nocnymi eskapadami w miasto, nie dałby mu wiary. Nigdy. Zwyczajnie wyśmiałby frajera i dalej robił swoje, a jednak... Świat jest diabelnie pokręcony – konkludował smętnie. Cóż z tego? Teraz był wampirem i jeśli miał znaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości, musiał jak najszybciej odszukać pozostałych – choćby jednego. Ale gdzie ich, do cholery, szukać?! Jego myśli krzyczały, dając upust narastającemu lękowi, któremu przecież nie mógł się poddać. Lęk, frustracja, desperacja – to najgorsze, co mógłby sobie teraz zafundować.
Od lat był sam. Właściwie od dziecka potrafił o siebie zadbać. Porzucony przez ojca, ze schorowaną matką i młodszą siostrą musiał szybko wydorośleć. Bezlitosna ulica będąca jego drugim domem też go nie rozpieszczała. Jeżeli nie potrafisz zawalczyć o swoje – zginiesz. To, przeprowadzająca swoistą selekcję naturalną, twarda zasada ulicy. Wciąż pamiętał, jak w chwilach kompletnej bezradności biegł do kościoła szukać tam otuchy i wskazówki. Jak siedział w kościelnych ławach pomiędzy wiernymi, którzy, zaślepieni wiarą, wpatrywali się w odległą przestrzeń, u szczytu której kapłan głosił słowo boże. Skupieni, usiłując usłyszeć, pojąć, poczuć przesłanie Najwyższego, nie zwracali uwagi na zagubionego chłopca. On zaś modlił się o lepszy los dla całej ich trójki – o zdrowie dla matki i siostry, i siłę dla siebie, by mógł otoczyć je opieką. Tylko o to się modlił. A Bóg… cóż… ignorował go, głuchy na żarliwe modlitwy dziecka. Tak więc i on z czasem nauczył się Go ignorować. Nie wchodzili sobie w drogę, a od śmierci matki i siostry Leon na dobre wymazał wiarę ze swojej świadomości. Został kompletnie sam, trafił na ulicę – do cholernie nieprzyjaznego miejsca i… przetrwał. Teraz też musi.
Słońce zaczynało wyzłacać niebo, gdy zdezorientowany i oszołomiony świeżo upieczony wampir Leon dotarł do obskurnej kamienicy. Przemożne pragnienie snu gnało go na samą górę, gdzie wśród strychowych komórek zajmował jedną z nich, nazywając ją domem. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaszywając się w najciemniejszym kącie izby, opadł na posłanie i pogrążył w pierwszym głębokim śnie nieumarłych, będącym ich udziałem, gdy promienie słoneczne zalewają Ziemię.
Przebudziwszy się, zdjął poszarpane, zaplamione ubranie i obmył ciało z zakrzepłej krwi i oblepiającej go nieświeżości. Nie wiedział, jak długo spał. Dzień, dwa, może więcej – nie miał rozeznania. Wiedział tylko, że nieodparty głód zaczyna trawić jego wnętrzności i musi wyjść na ulice, by zapolować.
– Psiakrew… zapolować? To niemożliwe, nie ja. Ja nie będę gryzł ludzi. Musi być jakiś inny sposób – mamrotał.
Nie było, a głód doskwierał coraz bardziej aż w końcu wygłodniałe ciało wygrało walkę ze wzdragającym się rozumem. Wyjął więc z szafy ostatnią przyzwoitą koszulę, niedzielny garnitur, welurowy płaszcz w oliwkowym kolorze i oliwkowy kapelusz, i ruszył w kierunku hotelu Bristol. Jeśli w Bristolu mu się nie poszczęści, to przecież opodal jest Europejski.
Taki wzrok to skarb – delektowała się jego złodziejska dusza, gdy zdał sobie sprawę, że ciemność nie stanowi problemu. Chociaż nadludzki wzrok bez wątpienia przydałby się nocnemu włamywaczowi, ten rozdział został zamknięty, a jeśli nawet nie, to w tym momencie potrzeba krwi zagłuszała wszystko inne.
Młody wampir, niczym przyklejony do murów cień, skradał się, w ciemności wypatrując ofiary. Skąd wiedział, że tak należy? Nikt mu nie podpowiedział, a jednak… Rodzący się instynkt drapieżnika z każdą minutą usprawniał jego nowe umiejętności.
I choć najprostszym rozwiązaniem byłoby znów skorzystać z gościnnych ramion nieatrakcyjnej dziwki, to Leon nie należał do mężczyzn, którzy wybierali najprostsze rozwiązania. W przeciwnym razie byłby dziś szeregowym złodziejaszkiem w praskiej ferajnie albo, obierając uczciwe życie, tyrałby w fabryce za marny grosz, ledwie utrzymując się na powierzchni wegetacji. Nie, nie Leon Adamski. On chciał więcej. Oczywiście na miarę prostego chłopaka. O tym, by być bankierem, lekarzem czy prawnikiem nie miał co marzyć, ale być wysokiej klasy włamywaczem, który kiedyś odbije się od praskiego dna, by wypłynąć na głębokich wodach stolicy – tak, to było w jego zasięgu. Do niedawna. Teraz nawet ten nieskomplikowany plan wziął w łeb.
Przemykał więc ciemnymi uliczkami swej nędznej dzielnicy, zmierzając w kierunku „lepszego” świata, gdzie zapoluje na elitę – na słodką krew czystej, pachnącej kobiety. Takiej, o której do tej pory mógł jedynie marzyć, a która, jak sądził na podstawie swych pierwszych doświadczeń z manipulowaniem umysłem, odda mu siebie dobrowolnie, stając się źródłem nie tylko pożywienia, ale i rozkoszy. Już nigdy więcej nie tknie takiej dziwki jak owa ladacznica, którą przeleciał feralnej nocy, gdy ogromny głód seksu sprawił, że stopień nieatrakcyjności partnerki przestał mieć znaczenie. Teraz jednak wspomnienie to rodziło w nim mdłości i tylko brak ludzkiego pożywienia w żołądku powstrzymał go od torsji. Tak, z pewnością nigdy więcej nie poniży siebie tak bardzo.
                Kiedy wszedł na Krakowskie Przedmieście jego krok stał się pewniejszy, sprężystszy, jawny. Do tej pory przemykał jak wypłoszone zwierzę, a teraz wyprężył się i jawnie wkroczył w świat ludzi na dodatek bogatych i pięknych, do których nigdy wcześniej mnie miałby śmiałości się zbliżyć.  Pogoda była zdecydowanie listopadowa, więc jego rysy zamazywały się w opadającej mgle i tylko uliczne latarnie rzucały słabe światło na zmęczone, wygłodniałe oblicze.
Im bliżej był celu, tym bardziej jego wyostrzone zmysły chłonęły atmosferę luksusu. Zapach drogich perfum i eleganckiej wody kolońskiej drażnił jego nozdrza, blask hotelowych świateł odbijających się w drogich klejnotach męczył oczy. Był we właściwym miejscu. Teraz musiał tylko wybrać ofiarę i zapolować. Skoncentrował wzrok na kręcących się przed hotelowym wejściem ludziach i wtedy ją dostrzegł. Młoda brunetka była olśniewająca – porcelanowa cera i lśniące spojrzenie sprawiały, że zdawała się  niemal eteryczna. Niewysoka i delikatna, aczkolwiek o kobiecych kształtach. Jej kruczoczarna fryzurka a’la Pola Negri i wyrazisty makijaż oczu podkreślały wyjątkową bladość skóry. Drobne usteczka w kształcie serca w intensywnie karminowym kolorze były tak cholernie zmysłowe, że nie mógł oderwać od nich wzroku. Choć sam był wysoki, nie przeszkadzało mu, że była niska. Nie wyróżniając jednego określonego typu urody czy sylwetki, gustował po prostu w kobietach pięknych. Poza tym przecież nie przyszedł tutaj szukać żony. Jeszcze raz rzucił na nią okiem – to ona będzie jego celem.
Spod krótkiego, śnieżnobiałego futerka wystawała długa, powłóczysta suknia w kolorze purpury, która doskonale uwypuklała wszystkie walory jej powabnego ciała. Leon poczuł, że zaczynają go swędzieć dziąsła, a kły natarczywie domagają się uwolnienia. Resztkami sił powstrzymywał się przed ujawnieniem, ale im dłużej przyglądał się hipnotyzującej niewieście, tym trudniej było mu tłumić w sobie drapieżnika. Kobieta była po prostu zjawiskowa i zauważył, że nie on jeden ostrzy sobie zęby na tę piękność, ale to on zamierzał być wielkim wygranym tego wieczoru. Kobieta pachniała dziwną, kuszącą nutą ścielącą się spod luksusowych perfum. Ten zapach nie był mu znany, ale jakby bliski. Wyczuwał… coś. Ale co? Nie był pewien, póki nie rzuciła mu lodowatego spojrzenia srebrzystych, dzikich oczu. Wampir! – zamarł.
Zwiewnym krokiem podeszła do niego, sprawiając wrażenie, jakby płynęła w powietrzu. Po raz pierwszy ujrzał taką grację w ruchach. Niewątpliwie miała klasę.
         – Co ty tu robisz? – syknęła tonem nie przystającym do jej słodkiej powierzchowności.
         – Słucham?
         – Co tu robisz, pytam. To nie twój rewir.
         – Boże! To są jakieś rewiry?
         – Chłopcze, skądeś ty się wziął? Z choinki się urwałeś? – Rzuciła mu lekceważące spojrzenie. – Skąd jesteś? – dodała stanowczo. – To spore miasto, ale i tak dzielimy je między sobą. Wracaj tam, skąd przyszedłeś i nie kręć się po moim rewirze, bo następnym razem nie będę taka miła.
         Leon osłupiały patrzył w piękne, lodowate oczy. Jeśli dziś odpuści, jutro będzie jeszcze gorzej. Nie miał wyboru, musiał jej zaufać jeżeli chciał przetrwać. Raz kozie śmierć –  postanowił. Uniósł wysoko głowę i spojrzał pewnie w zimne oczy kobiety.
         – Jestem nowy – powiedział zdecydowanie i mimo że wewnątrz drżała w nim każda komórka, na zewnątrz zdawał się opanowany. – Nie znam praw, które rządzą tym światem.
         – Co?! – Wydęła usta w dziwnym grymasie i przymknęła lekko powieki. Niedowierzała mu.
         – Jestem nowy. Nie znam praw, które rządzą tym światem – powtórzył.
         – Słyszałam – odpowiedziała, marszcząc brwi. – Ale… nie wiem… nie rozumiem… Jak możesz być nowy? Nikt nie deklarował chęci stworzenia.
         – Co? – Tym razem on domagał się wyjaśnień.
         Zanosiło się na to, że będą się przerzucać zdawkowymi komunikatami i pytajnikami przez całą wieczność, a tymczasem głód trawiący Leona stawał się coraz bardziej dokuczliwy, by nie powiedzieć agresywny. Jeszcze trochę tej gry słownej i jego organizm zacznie trawić samego siebie. Nie miał czasu na kurtuazyjne pogawędki z intrygującą wampirzycą, choćby nie wiem jak była ponętna. Musiał zanurzyć w kimś kły i to cholernie szybko, inaczej postrada zmysły i rzuci się na pierwszego lepszego przechodnia. A przecież nie chciał kończyć swej egzystencji w tak młodym wieku zakołkowany przez tłum oszalałych ze strachu, spanikowanych świadków makabrycznego widowiska.
         – Słuchaj – rzucił zdecydowanie teatralnym szeptem. – Wczoraj, a może nie wczoraj, może dawniej… nie wiem, straciłem orientację, w każdym razie przed ostatnim moim snem, jakiś facet zaatakował mnie na ulicy. Było późno, ciemno, ulica wyludniona, a on pojawił się taki zakrwawiony, osłabiony. Podszedłem, myślałem, że potrzebuje pomocy, a on mnie zaatakował. Straciłem przytomność. Chyba na krótko. Gdy się ocknąłem, leżałem w pobliskiej bramie, nadal było ciemno. Poczułem głód krwi. Zresztą, co ci będę dużo opowiadał, sama wiesz, jak to jest. Napatoczyła się dziwka, skorzystałem, potem dowlokłem się do domu i teraz jestem tu. Tak to wyglądało. Szczegóły pomińmy, bo chyba wiesz w czym rzecz. A dziś obudziłem się z trawiącym mnie, wściekłym głodem i jeśli zaraz się nie pożywię, to dojdzie do tragedii. Tu i teraz. Nie mam siły, by szukać innego miejsca. – Posłał jej wyzywające spojrzenie.
         Nie dyskutowała dłużej, tylko chwyciła go pod rękę i pociągnęła za sobą.
         – Chodź – rzuciła, wprowadzając go do hotelu.
         Szli jaskrawo oświetlonym holem w kierunku hotelowej restauracji. Kobieta zdjęła kosztowne futerko i przewiesiła przez jedno ramię, odsłaniając ponętne ciałko. Purpurowa kreacja z mięsistego jedwabiu miała cienkie naramki, pod którymi kształtne ramiona kusiły gapiących się mężczyzn. Sznur długich pereł związany modnie w niedbały węzeł z pewnością kosztował krocie. Przy całym tym bogactwie, które okrywało kobietę, strój Leona był godny pożałowania, a intensywne światło kryształowych żyrandoli tylko uwydatniało jego marność. Nim stanęli w drzwiach restauracji, elegancko odziany kelner w średnim wieku z przyprószonymi siwizną skrońmi pojawił się przy nich z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy.
– Witam madame. – Stłumiony baryton brzmiał dwornie, a mężczyzna skłonił się z szacunkiem, po czym skierował w najdalszy koniec ogromnej sali, by zaproponować stolik w ustronnym miejscu. Najwyraźniej znał tę fascynującą  piękność i wiedział, czego od niego oczekuje.
         – Dla mnie to co zwykle, a dla brata wodę poproszę, panie Franciszku – oznajmiła słodkim, balsamicznym wręcz głosem, tak różnym od tego, którym przed hotelem strofowała Leona.
         – Oczywiście, już podaję, madame.
         Kelner ulotnił się równie szybko, jak wcześniej pojawił, by po chwili wrócić ze smukłym kieliszkiem szampana oraz wysoką karafką wody i kryształową szklanką na srebrnej tacy. Postawił szampana przed kobietą, a potem szklankę przed Leonem i napełnił ją wodą z karafki.
         – Coś jeszcze, madame? – spytał w lekkim półukłonie, jednocześnie z niesmakiem taksując liche odzienie Leona.         
– Brat jest ekscentrykiem. – Kręcąc głową i unosząc oczy ku sufitowi, wyszeptała teatralnie, poufale pochylając się w stronę kelnera, by odpowiedzieć na jego taksujące spojrzenie. – Nie interesuje go moda czy wykwintność stroju – dodała.
Mężczyzna oblał się rumieńcem, zdając sobie sprawę, że jego spojrzenie nie umknęło jej uwadze.
         – Ależ madame, nie rozumiem dlaczego mi to pani tłumaczy – żachnął się, prostując dumnie będące wciąż w półukłonie ciało. –  Czy coś jeszcze państwu podać?
         – Dziękuję, to wszystko – odpowiedziała tym swoim zwodniczym głosikiem i obdarzyła pana Franciszka enigmatycznym uśmiechem.
         Do czego zmierza? – zastanawiał się nerwowo Leon przyglądając się kobiecie i odegranej przed chwilą scenie. Z pewnością nie do tego, by zaspokoić jego głód. Prawda, czuł się niekomfortowo z powodu nędznego garnituru z samodziału, ale nie strój był teraz najistotniejszy. Jeśli myśli, że przerzucę się na wodę, to chyba zwariowała! – pieklił się, spoglądając na stojącą przed nim szklankę.
         – Co to ma być?! – warknął. – Kobieto, ja zdycham z głodu! – Scenicznym szeptem dał upust swemu zniecierpliwieniu. Na szczęście orkiestra energicznie grała fokstrota, tak więc głośna muzyka i zgiełk tańczących zagłuszyły jego pełną frustracji skargę.
         – Usiłuję pomóc ci przetrwać, głupku – odpowiedziała równie bezpardonowo, dostosowując się do jego braku ogłady. – A teraz bierz szklankę i pij. Ja się rozejrzę za najlepszym towarem.
         O w mordę!
Pił. Zimna woda spływa mu po przełyku, wypełniając żołądek, ale wciąż nie zaspakajała głodu, niemniej i tak było to lepsze niż trawiąca go wcześniej pustka. Czuł, że się wypełnia, nawet jeśli nie posila. A ona? Ona opadła leniwie na oparcie swojego fotela i obserwując tańczących, z łagodnym uśmiechem wnikliwie taksowała każdego, przekładając jego powierzchowność na potencjalne walory pokarmowe. Zwierzyna – pomyślał, widząc, jak kobieta mruży oczy i ocenia każdą poruszającą się na parkiecie postać. To wstrętne! Czy dla mnie też staną się tylko posiłkiem, zwierzyną, którą trzeba upolować? Sięgnął po karafkę i po raz kolejny nalał sobie wody, by natychmiast wlać ją sobie do gardła.
         – Nie tak łapczywie – suponowała, nie odrywając wzroku od parkietu. – To cię nie posili, to tylko ułuda. Wystarczy, że będziesz ją sączył małymi łyczkami, to wyciszy na trochę głód.
         Uniosła nieznacznie dłoń w geście przywołania, a kelner Franciszek błyskawicznie pojawił się przy ich stoliku.
         – Słucham pani hrabino. Co podać?
         – Kolejną karafkę wody, panie Franciszku. Brat jest dziś nad wyraz spragniony. – Zaśmiała się, odstawiając swój kieliszek, w którym zaledwie umoczyła usta.
         – Pani hrabino? – Leon nie krył zaskoczenia, gdy tylko kelner oddalił się od stolika.
         – Hrabina Luiza z Reckich Konstantyniecka – odparła od niechcenia, wciąż taksując gości.
         – Leon Adamski – wydukał speszony.
         – No to już się znamy – zaśmiała się lakonicznie.
         Kelner właśnie wrócił z pełną karafką, ale Leon nie zdążył nawet nalać sobie kolejnej porcji zapychacza, gdy Luiza uniosła się z tą niebywałą gracją bogini i kładąc na stoliku banknot bajońskiej wartości, ruszyła w kierunku wyjścia.
         – Chodź – rzuciła, nawet nie spoglądając na młodego wampira.
         Jej oczy znów nabrały srebrzystej poświaty, a ruchy stały się niemal kocie. Drapieżnik na polowaniu – pomyślał, przyglądając się, jak rusza na łowy. 
Szli holem w stronę schodów. Przed nimi elegancka para wchodziła już na pierwsze stopnie. Urodziwy mężczyzna w sile wieku z wypisanym dostojeństwem na chmurnym obliczu i towarzysząca mu młoda kobieta mająca w sobie przystającą do niego wyniosłość, lecz jej oblicze było raczej niepewne, jakby dopiero nabierała szlifu. On emanował witalnością, charyzmą i samczą siłą. Bez wątpienia z łatwością przyciągał płeć piękną, nic dziwnego zatem, że Luiza zwróciła na niego uwagę. Ona zaś była drobna, z jakąś fizyczną siłą, której Leon nigdy by nie dostrzegł, gdyby nie był tym, czym był. Z pewnością nie przekroczyła jeszcze dwudziestego roku życia, podczas gdy jej partner mógł dobiegać czterdziestki.
         – Nie chcesz chyba…? – Niewypowiedziane pytanie zawisło między nimi, gdy Leon zawiesił głos skonsternowany.
         – Ależ chcę, mój mały. Chcę – odpowiedziała, nie czekając, aż dokończy.
         Gęsty dywan zagłuszał ich kroki, gdy hotelowym korytarzem prowadziła go pod rękę, zmierzając do celu jak po przysłowiowym sznurku.
         – Nie ma mowy! – warknął, szarpiąc się, by przystanęła. – Nie zabiję ich.
         Luiza roześmiała się drwiąco.
         – A kto mówi o zabijaniu?
         – Nie zabijesz ich?
         – Mój drogi chłopcze – zaczęła protekcjonalnie, przyklejając ironiczny uśmiech do swych sercowatych usteczek. –  A ty zabiłeś swoją dziwkę?
– Nie. Cholera, oczywiście, że nie!
– Widzisz? – Teraz uśmiechnęła się pobłażliwie. – Nikt nie zabija krowy, jeśli chce się napić mleka. To ze wszech miar nieekonomiczne. – Rzuciła mu drwiące spojrzenie. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć – westchnęła niczym strapiona matka nad niedoedukowanym potomkiem.
Idąca przed nimi para właśnie podeszła do drzwi swojego pokoju, a mężczyzna wyciągnął klucz, by umieścić go w zamku.
– Przepraszam państwa… – Stając za nimi, Luiza zaćwierkała słodkim, zwodniczym głosem, który przed chwilą z powodzeniem ćwiczyła na Franciszku.
Obejrzeli się i to wystarczyło, by ich zdobyła. Magnetyczne spojrzenie jej srebrzystych oczu zawładnęło uwagą obojga, a hipnotyczny, przytłumiony głos załatwił resztę. Gdy zamknęły się za nimi drzwi luksusowego apartamentu, Luiza oplotła ramiona wokół szyi mężczyzny i wskazując ręką kobietę, rzuciła w kierunku Leona:
– Jest twoja. Pożyw się, a potem możesz się zabawić. Głód seksu jest tak samo nieznośny jak głód krwi. Możesz się nie krępować.
– A co jeśli zrobię jej dziecko? – Nagła obawa została wyartykułowana równie nagle, nim Leon zdał sobie sprawę, że to nieobyczajne pytanie.
– Nie możemy mieć dzieci, głuptasie – zaśmiała się, jednocześnie rozpinając powolnym ruchem śnieżnobiałą koszulę mężczyzny.
Leon nie bawił się w rozbieranki. Nie teraz. Tłumiony głód przedarł się wreszcie, uwalniając spod jego kontroli i nie było już od tego odwrotu. Obnażył swędzące kły i w jednej chwili zanurzył w szyi kobiety.
– Nie zabrudź sukienki. – Usłyszał upominający głos Luizy. – Jeśli chcesz przetrwać, nie zostawiaj po sobie śladów.
Wreszcie pił naprawdę. Nie wodę – krew. Łapczywie, dużymi haustami, przymykając powieki i zaciągając się zapachem kobiecego ciała. I choć zapach kobiecości zagłuszała intensywna woń perfum, nie zwracał na to uwagi. Najważniejszy był jego głód, który z każdym łykiem zaczynał przygasać. Ale pod gasnącym pierwotnym pragnieniem rodziła się żądza. Wiotkie, drobne ciało dziewczyny chwiało się w jego ramionach, a jej twarz miała nieokreślony, niemal otępiały wyraz.
– Docuć ją.
– Co?
– Docuć ją. Przywróć ją do stanu używalności. Chyba nie zamierzasz kochać się z takim warzywem?
– Jezu – jęknął, spoglądając na leżącą w jego objęciach istotę.
– Czy…? Czy ja… ją…
Słodki śmiech Luizy znów rozproszył jego niepewność.
– Nie, głuptasie. Ludzie tak reagują na nasze pożywianie. Pierwsze doznanie to delikatny, podniecający ból, a potem z każdym kolejnym łykiem narastający błogostan, który odbiera im poczucie rzeczywistości i sprawia, że stają się kompletnie bezwolni. Uzależniają się od nas i naszego pragnienia.
– I co teraz?
– Boooże. – Wywróciła oczami. – Jak ty sobie dałeś radę z tą dziwką? Czy ona nadal tkwi w niepamięci?
– Nie. Nie wiem, jak tego dokonałem, ale… nie.
– No widzisz, to zrób to samo. – Wzruszyła ramionami. – Słowa, mój drogi, słowa. Magiczne narzędzie, które może zdziałać cuda. Cokolwiek powiesz, zasugerujesz… to osiągniesz. I pamiętaj… – Puściła do niego oko. – Hipnotyzujący ton.
Leon pochylił się nad dziewczyną i wyszeptał kilka kojących słów, a ona uniosła głowę i spoglądając na niego maślanym wzrokiem, chwyciła go za rękę, kierując się w stronę sypialni.
– Wybaczysz nam na chwilę? – Rzucił pytanie w kierunku Luizy z lubieżnym grymasem na urodziwej twarzy. Tym razem on puścił oczko.
Wampirza piękność zaśmiała się, rozbawiona.
– Ależ oczywiście, mój drogi. Ja mam swoją zabawkę.
Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi sypialni, rzucił kobietę na łóżko. Ta zachichotała wyraźnie podekscytowana stanowczym zachowaniem mężczyzny.
– Ty brutalu – wymruczała, zalotnie się uśmiechając.
Ciemnoniebieskie oczy zaczęły wysrebrzać się intensywnie, a ostre kły znów dokuczliwie swędziały. Dziewczyna leżała, opierając się pośladkami o krawędź łóżka, a nogi zgięte w kolanach miała wsparte na grubym dywanie. Krótkie blond włosy w modnych falach rozwichrzyły się lekko, oplatając jej drobną buzię. Wydęła zalotnie krwisto-czerwone usta i wyzywająco spoglądała na Leona. Podszedł do niej, rozchylił jej kolana i nie bawiąc się w gry wstępne jednym ruchem rozerwał sukienkę, po czym równie sprawnie zdarł z niej bieliznę. Zaraz potem opadły jego spodnie. Zaskoczona jego pożądliwością i determinacją kobieta chichotała prowokująco. Była wilgotna, gdy zbliżył do niej prężącego się członka. Po ostatnim razie z niechlujną dziwką wiedział, że jego męskość w cudowny sposób nabrała tężyzny. Nie przejmował się tym wtedy, w końcu dziwka z pewnością spotkała się z niejednym „cudem” natury, ale czy ta drobna istotka będzie w stanie przyjąć go do swego ciała? Pochylił się nad nią i naparł okazałą główką na jej wejście. Jęknęła rozochocona i rozwarła uda szeroko, zapraszając go do siebie.
– Jesteś piękny – wyszeptała i uniosła się, by zapleść ręce na jego karku i przyciągnąć go do siebie.
Nie potrzebował większej zachęty. Naparł na nią z całą siłą swego pożądania. Krzyknęła i mocno zacisnęła powieki. Zamarł na moment, po czym powoli zaczął się z niej wysuwać. Była tak niesamowicie ciasna. Jej łono było równie delikatne i drobne jak cała ona, ale jakże podniecające było to doznanie. Kobieta nie była aktywna, najwyraźniej grę miłosną postrzegała jako akt całkowitego poddania. Leżała z zamkniętymi oczami i szeroko rozwartymi udami, oczekując, że on będzie aktywny za nich oboje. Nie zawiódł jej. Wchodził w nią i wychodził za każdym razem z większą determinacją, szybko zmierzając do zaspokojenia. Pojękiwała pod nim i nawet kilka razy podążyła za nim biodrami, by po chwili opaść w bezruchu i milczeniu.
– Nie opieraj się swym potrzebom – wyszeptał hipnotycznie. – Rozkoszuj się mną. Rozkoszuj się tą chwilą. Podąż za mną. Użyj mnie dla siebie.
Zareagowała błyskawicznie. Uniosła biodra, ręce nagle zaczęły błądzić po jego ciele, wdzierając się pod koszulę. Wbijała w niego paznokcie, głaskała, wiła się pod nim i jęczała, sapała, wzdychała. Rozkoszowała się nim i tak jak jej nakazał, używała go, by wziąć od niego rozkosz. Ten wzajemny taniec miłości nie trwał długo – nie trzeba było wiele, by spragniony, otoczony drobnym, ciasnym ciałem buzującym gorącym podnieceniem, Leon wybuchł w ostatecznym akcie spełnienia. Dziewczyna też była na krawędzi orgazmu. Gdy on z ogromną siłą naciskał na nią, pompując w nią swe nasienie, ona pod wpływem ich szaleństwa i rozlewającego się w niej gorąca doszła równie intensywnie i z równą pasją. Leżał na niej, a ona gładziła jego plecy, gdy tymczasem jej usta delikatnie muskały jego szyję.
– Jesteś piękny – powtórzyła.
Boże – jęknęła jego oszołomiona dusza. Taka kobieta… Śliczna, delikatna, zmysłowa, kobieta, jaka do tej pory była poza zasięgiem jego marzeń, leżała teraz pod nim i rozkoszowała się tym, co przed chwilą przeżyli. To nie może być takie proste. Gdzieś z pewnością jest jakiś haczyk. Pokręcił głową zrezygnowany i osunął się na bok. Wyswobodzona spod jego ciężaru dziewczyna wspięła się wyżej na łóżku i opadając na atłasowe poduszki, ułożyła się wygodnie. Spoglądała na niego z dziwnym wyrazem twarzy, jakby wszystko co właśnie przeżyła, kompletnie ją zaskoczyło. I powinno – w końcu była to alternatywna rzeczywistość, o której nie miała prawa wiedzieć.
Delikatne pukanie do drzwi wyrwało go z  zamyślenia, a zaraz potem w progu sypialni stanęła Luiza. Rzutem oka ogarnęła sytuację i posłała Leonowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Zbieramy się, mały – zakomunikowała tonem nieprzyjmującym sprzeciwu. – Zostań tu kochanie – rzuciła do dziewczyny, po czym wróciła do salonu, by po chwili pojawić się znów z półnagim, otępiałym mężczyzną na rękach.
Leon zerwał się, by jej pomóc, ale tylko uśmiechnęła się filuternie i ułożyła mężczyznę koło jego kobiety.
– Śpijcie – poleciła. Poddali się jej sugestii, a wtedy ona pochyliła się i do każdego z nich wyszeptała kilka słów. Szeptała tak cicho i hipnotycznie, że nawet wyostrzony słuch Leona nie był w stanie jej zrozumieć.
– Chodź – nakazała, rzucając mu ubranie, oczekując, że szybko się z nim upora.
– Ale co teraz? – Leon nie ukrywał niepokoju, gdy opuszczali hotelowy apartament.
– O co ci chodzi?
– Co, gdy się ockną?
– Aaaa, to – zaśmiała się serdecznie. – Nic, mój mały. Gdy się jutro obudzą, będą sobie bliżsi, a ona będzie wręcz w nim rozkochana. Zachowają pamięć tej szalonej nocy, ale nas nie będzie w ich świadomości. Rozumiesz? Wszystko to, co się dziś zdarzyło w tym pokoju, zdarzyło się między nimi. To on dał jej tę niesamowitą rozkosz, a ona była tą nieokiełznaną, pełną pasji niewiastą, która z żarem i namiętnością oddawała mu swoje ciało. Tylko nas nie będzie w ich świadomości – powtórzyła.
– Czyli… spełniliśmy dobry uczynek? – zadrwił.
– Pewnie, że tak. A swoją drogą niezły z ciebie ogier – zachichotała.
– Matko! Słyszałaś? Wszystko?
Zaśmiała się tylko, nie odpowiedziawszy, po czym chwyciła go pod rękę.
Opuściwszy hotel, ruszyli w stronę Powązek. Niejasne przeczucie tliło się gdzieś w podświadomości Leona, ale bał się wyprzedzać fakty. Szedł więc, milcząc, gdy świt zmagał się z mijającą nocą, demonstrując swoje zdecydowanie, jakkolwiek w porannej mgle listopadowego chłodu nie zdawał się zbyt przekonujący.
– Grobowiec? Nie ma mowy! – Leon zaperzył się, gdy stanęli przed posępną budowlą imponujących rozmiarów wspartą na dwóch marmurowych kolumnach.
– To jedyna rodowa posiadłość jaka mi pozostała – zadrwiła, ale w jej głosie pobrzmiewał smutek.
Rzeczywiście wielkie, złocone litery nad ciężkimi, kutymi drzwiami dowodziły jednoznacznie, że grobowiec jest własnością rodziny Reckich.
– Jasna cholera – syknął zdegustowany i niespiesznie wszedł do środka. Cóż, zważywszy na ścielący się nad cmentarzem brzask, nie miał wielkiego wyboru.
Pomijając szpaler trumien ukrytych pod jedną ze ścian za gobelinową kotarą, wnętrze, ku jego zaskoczeniu, urządzone było niczym luksusowy buduar. Wielkie, kute łoże wypełniało lwią część grobowca, stojąc centralnie na środku pomieszczenia. Zasłane różową pościelą wraz z muślinowymi firankami i kosztownymi obrazami tworzyło ułudę mieszkania. W narożniku stała ozdobna szafa, obok której wisiało wielkie, kryształowe lustro w złoconej ramie. W prostokątnych niszach rozmieszczone były stylowe kandelabry. Luiza podeszła, by zapalić stojące w nich świece.
– Grobowa ciemność – zadrwił Leon, gdy zamknięcie drzwi sprawiło, że otoczył ich nieprzenikniony mrok.
Postąpił za Luizą, bo ozdobne świeczniki przykuły jego uwagę. Tak jak przypuszczał – dziewiętnastowieczne kandelabry z paryskiej pracowni Thomire'a. Aż jęknął w duchu. Młody złodziejaszek nie pochodził z wierzchołka elit i takie cacka nigdy nie zagościłyby w jego domu, ale to nie znaczy, że nie znał się na biżuterii i luksusowych drobiazgach o dużej wartości. Te precjoza z pewnością nie uszłyby jego uwadze nawet w tak nietypowym miejscu jak wnętrze grobowca. To profanacja. Powinny zdobić pałacowe wnętrza magnackich rezydencji, a nie tkwić zapomniane na powązkowskim cmentarz – gderała złodziejska dusza. Ale z drugiej strony to ponure miejsce pochówku było domem Luizy – miała prawo otoczyć się w nim zbytkiem. Od jak dawna zamieszkiwała ten grobowiec? Nie miał odwagi spytać, jednakże był szczerze ciekaw, ile lat może mieć ta kusicielska niewiasta tak doskonale obeznana ze swą „odmiennością” i światem, w którym żyła.
– Nie boisz się, że mogą chcieć tu kogoś pochować? – Miał nadzieję, że sprowokuje rozmowę, z której dowie się o niej czegoś więcej.
– Nie – odpowiedziała zdecydowanie. – Jestem ostatnia z rodu Reckich. Byłam jedynaczką. – Zasępiła się, pogrążając we wspomnieniach. – Nim zdążyłam urodzić potomka, zostałam przemieniona. Jestem też ostatnią osobą, którą tu pochowano. Gdy się ocknęłam, leżałam właśnie w tym grobowcu, więc pomyślałam „dlaczego nie?”. Od tego momentu to jest mój dom. Nie uważasz, że to doskonałe miejsce, by wieść w nim pośmiertną egzystencję? – zadrwiła.
– Obudziłaś się w grobowcu?! – Leon był zszokowany. – Matko, to musiało być straszne. Myślałem, że ten, który mi to zrobił, był potworem, ale twój był jeszcze gorszy. Ja obudziłem się sponiewierany w bramie… ty zostałaś pochowana. Boże! To potworne.
– Nie do końca. – Uśmiechnęła się enigmatycznie i rozpostarłszy ręce, opadła na różowe poduchy gęsto zaściełające wielkie łoże. Utkwiła wzrok w niskim sklepieniu grobowca. – Mój stwórca czekał tu na mnie, gdy się ocknęłam, a potem przeprowadził mnie przez wszystkie tajniki Mrocznego Świata. Do dziś mamy ze sobą kontakt… sporadyczny, ale jednak. – Uniosła się, wsparła na łokciach i wpatrywała w Leona wciąż stojącego niepewnie pod ścianą, nieopodal niszy ze zbytkownym kandelabrem.
– Czekał na ciebie? – Leon nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. – To dlaczego mój mnie porzucił?
– Cóż, czasem tak się zdarza – odparła lakonicznie. – A teraz skończmy już to gadanie. Pamiętaj, mały, sen jest równie ważny jak krew, nie można z niego rezygnować.
Odgarnęła różową kołdrę, wstała energicznie i zrzuciła z siebie sukienkę, ukazując kuszące, nagie ciało. Leon osłupiał zszokowany jej brakiem skrępowania, gdy tymczasem Luiza siadła na łóżku i zachęcającym gestem wskazała miejsce po drugiej stronie.
– No dalej – skarciła go głosem rozdrażnionej rodzicielki. – Na co czekasz? Kładź się.
Dobra. Skoro tego od niego oczekiwała? Zrzucił ubranie i przysłaniając nieco swoje „nowe” atrybuty, wślizgnął się pod jedwabną pościel. Zasnęli błyskawicznie. Jak długo spał? Nie miał zielonego pojęcia, ale gdy się obudził, Luizy nie było obok niego. Nie było jej też w grobowcu. Porzuciła go? Nie. Nie mogła go porzucić – przecież to jej dom – tłumaczył sobie. Wróci. Na pewno wróci. Z tym przekonaniem wstał, odświeżył się w stojącej na kutym stojaku misce i ubrał mizerne samodziałowe spodnie. Nie wkładał koszuli – nie czuł chłodu, więc nie czuł potrzeby zakładania na siebie czegoś więcej.
W kandelabrach dopalały się świece, roztaczając woń spalanego wosku, nikłym światłem przygasających płomieni oświetlając ten niewielki buduar. Leon podszedł do gobelinowej kotary i odsunął ją, odsłaniając rząd ciasno upchanych trumien. Sześć z nich zionęło stęchłym zapachem śmierci. Matko! Skręcił się z obrzydzeniem, intensywnie czując ten odrażający fetor. Nigdy dotąd nie zastanawiał się, jaki zapach ma śmierć. Nawet gdy matka i siostra zmarły, a potem leżały w domu na marach, by okoliczne baby mogły odprawić konieczne modły. Nim parafialny duchowny wyprawił im pogrzeb minęły dwie doby, ale nawet wtedy nie czuł tego odpychającego, przyprawiającego o mdłości odoru. Powoli przesuwał się wzdłuż trumien, zatrzymując przy każdej i odczytując napisy na zaśniedziałych tabliczkach. Ostatnia – jasna – zdawała się całkiem nowa. Nieużywana – zaśmiał się w duchu. Wtedy do niego dotarło – to Luizy. To jej. W istocie złota tabliczka na pokrywie głosiła „Luiza z Reckich Konstantyniecka 1802 – 1821”
– Jesteś wścibski, mój chłopcze. – Usłyszał za plecami.
O cholera! Nawet się nie zorientował, kiedy wróciła. Dociekanie prawdy o niej pochłonęło go tak bardzo, że wyłączył czujność. Błąd. Cholerny błąd.
Obrócił się powoli i spojrzał na nią niepewnie. Wtedy dostrzegł ludzkie ciało bezwładnie zwisające pod ramieniem Luizy. Żywe, ale kompletnie bezwolne. Kobieta rozluźniła uścisk i wątły, niechlujny staruszek osunął się na podłogę.
– Nie mamy dziś czasu na wykwintny posiłek – skwitowała, widząc malujące się na twarzy Leona zaskoczenie.
– A ty już jadłaś?
– Oczywiście. Właśnie przynoszę ci resztki z mojego stołu – zaśmiała się ironicznie. – No dalej, Leonie Adamski, nie ociągaj się. – Wskazała ręką leżącego starca i uniosła znacząco brew.
Leon zaciągnął się zapachem świeżej krwi, sączącej się z niewielkich ranek na szyi mężczyzny. Instynkt drapieżcy zawył dziko. Kły wyskoczyły, a oczy błysnęły intensywnym srebrem. Podszedł do starca, opadł na kolana, chwycił ciało i błyskawicznie wgryzł się w pulsującą tętnicę. Ssał długimi, łapczywymi pociągnięciami, pomrukując i posapując. Może pięć, może siedem razy zassał żarłocznie – nie liczył. Ocknął się z głodowego amoku, gdy silne ramię pociągnęło go w tył.
– Dość! – rozkazała energicznie Luiza. – On więcej nie przeżyje. Dwa żywienia, to bardzo wyczerpujące dla jednego człowieka. Zwłaszcza tak starego. Nie chcesz go chyba zabić?
– Nie! Oczywiście, że nie – naćpany krwią, z mętnym spojrzeniem, uniósł się z kolan, kciukiem otarł z warg ostatnie krople, a potem włożył palec do ust i wyssał do czysta.
Nie zważając na młodego wampira, Luiza chwyciła zwiotczałe ciało żywiciela i szepcąc mu coś do ucha, wyniosła mężczyznę na zewnątrz. Nim Leon ocknął się z tej kuriozalnej sytuacji, filigranowa piękność była już z powrotem.
Wcześniej jej zaskakujące pojawienie się i nagły atak głodu wywołany zapachem świeżej krwi staruszka przyćmiły jego zmysły. Teraz, patrząc na nią, czuł, jak narasta w nim kolejne, równie intensywne pragnienie.
Kobieta stała przed nim w zwiewnej sukience w pastelową łączkę, która absolutnie nie przystawała do listopadowego wieczoru i ponurego wnętrza grobowca Matko święta! – sapnęło wygłodniałe libido. Czy nieodczuwanie chłodu było cechą gatunku, czy tylko ich dwoje rozpierał żar? Podeszła do Leona i przeciągnęła czerwonym paznokciem po jego nagiej piersi. Zadrżał. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kochali się długo, intensywnie, żarliwie. Luiza była namiętna… szalenie – po prostu mistrzyni w tej grze. Cóż, miała wiek na doskonalenie seksualnego warsztatu. On nie miał takiego doświadczenia – zaledwie dwadzieścia cztery ludzkie lata to słaba karta przetargowa, ale robił wszystko, by nie ustępować jej kunsztowi. Może nie był zbyt wprawny, ale wyobraźnią i determinacją nadrabiał techniczne braki. Lubił być najlepszy. Zawsze. We wszystkim. Więc i teraz będzie. Nie skończyli po pierwszym orgazmie – nie pozwoliły na to wzajemny głód i wciąż trawiąca ich żądza. Ile czasu się kochali? Jak bardzo pochłonął ich seks? Nie miał bladego pojęcia, dość, że był cholernie usatysfakcjonowany. Ona też była. Gdy po wielokrotnym spełnieniu ogarnęło ich krańcowe wyczerpanie, opadli na różową pościel i objęci zasnęli.
Jak długo spali? Tracił orientację w czasie. Świat wyglądał zawsze tak samo – gdy się kładł i gdy się budził. Jak w takich warunkach nie stracić rozeznania? Permanentna ciemność była cholernie denerwująca. Pozbierał się jednak, gotów, by stawić czoła kolejnej nocy jego nowego „życia”. Luiza krzątała się jakoś nieskładnie, ale nie odnosił wrażenia, by mieli wyruszyć na łowy. Zresztą nie odczuwał głodu. Czy to znaczy, że jest ta sama noc?
– Chodź – zakomenderowała, rzucając mu płaszcz, gdy włożył już na siebie spodnie i koszulę.
Psiakrew! Czyżby słowo „chodź” należało do jej ulubionych? – grymasił. Znali się zaledwie chwilę, a już usłyszał je chyba ze sto razy.
– Jednak łowy? – dociekał.
– Nie mamy czasu, Leon. Musimy wrócić przed świtem – ponaglała.
– Ale dokąd idziemy?
– Chodź, zobaczysz. Wszystko wyjaśni się na miejscu. – Nie czekając, wyszła, a on za nią.
Brnęli przez ciemne, spowite wilgotną mgłą cmentarne alejki. Dokąd? Odnosił wrażenie jakby do odległego krańca nekropolii. Wokół rozpościerała się grobowa cisza, która, jak na ironię, nie była tylko przenośnią. Nawet zimne światło księżyca zdawało się omijać tę nieprzyjazną niwę.
Przeszywający dreszcz wstrząsnął wciąż ludzko wrażliwym ciałem Leona, gdy Luiza stanęła przed zmurszałym, trzystanowiskowym nagrobkiem i energicznie zapukała w granitową płytę. Nie czekali długo. Płyta odsunęła się, ukazując szeroki właz do podziemi, u szczytu którego stał wysoki, barczysty mężczyzna w liberii kamerdynera. Wampir przemknęło Leonowi przez myśl. Zaskakująco łatwo potrafił to wyczuć, ale z drugiej strony czym innym mógłby być… zombie? Cień kpiarskiego uśmieszku na ułamek chwili zagościł na ślicznym obliczu młodego złodziejaszka.
Szerokie schody prowadziły tak głęboko, że nie sposób było z powierzchni cmentarza dostrzec końca tych katakumb. Mężczyzna rzucił na nich okiem, a potem bez słowa obrócił się i ruszył w dół. Milcząc, ruszyli za nim. Szli mrocznym tunelem oświetlanym jedynie niesioną przez wampira pochodnią. Gdy ciemny korytarz zmienił się w obszerny hol, którego ściany pokrywały stare, świetnie zachowane freski, oświetlony równie zbytkownymi kandelabrami jak te, zdobiące skromną „posiadłość” Luizy, Leon przysiągłby, że są daleko poza granicami Powązek.
Kamerdyner zatrzymał się i gestem ręki dał im do zrozumienia, że mają zaczekać. Sam zniknął za dwuskrzydłowymi drzwiami, by po chwili zaprosić ich do środka.
To co za owymi drzwiami ukazało się oczom Leona, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Znalazł się w pełnej przepychu, najprawdziwszej sali tronowej z wielkim złoconym tronem na samym środku ogromnego podestu u szczytu komnaty. Na tronie siedział wysoki, smukły, by nie powiedzieć kościsty mężczyzna w nienagannym stroju, z półdługimi włosami spiętymi w krótki kucyk na karku. Miał w sobie jakąś moc… jakąś wampirzą charyzmę, która sprawiała, że chciało się skulić poddańczo. Król – zawyrokował Leon, choć żaden z atrybutów monarszych nie zdobił jego królewskiej osoby. Nie miał korony, berła, jabłka czy nawet płaszcza obszytego sobolowym futrem, a mimo to tak silnie emanował potęgą władzy, że młody wampir zadrżał pod jego spojrzeniem.
– Wasza Wysokość… – Luiza skłoniła się nisko u podnóża podestu.
Leon pokłonił się w cieniu swej towarzyski, nie chcąc wysuwać się przed oblicze nieznanego mu władcy. Po co właściwie Luiza go tu przyprowadziła? Przecież mogli sobie spokojnie egzystować w jej grobowcu, a gdyby go nie zechciała, wróciłby na swój stryszek, a potem rozważył co dalej. Ale nie, ona musiała go tu przyciągnąć. Dlaczego?
– Witaj Luizo. – Głos mężczyzny był niski, raczej ochrypły, z nutą znudzenia. – Nie zgłaszałaś chęci zostania stwórcą. – W jego tonie pobrzmiewała przygana.
– To nie ja go stworzyłam.
Jeśli do tej pory oblicze monarchy było nijakie, enigmatycznie znudzone, teraz przybrało jeszcze bardziej nieokreślony, acz wrogi wyraz, a w piwnych oczach błysnęła srebrzysta wściekłość. Leon spoglądał niepewnie. Dlaczego wampir zionął nienawiścią, nim jeszcze zdążył go poznać?
– Skąd więc go wzięłaś? – syknął po chwili z jawną niechęcią.
– Znalazłam go na ulicy. Tak po prostu – tłumaczyła się, bez lęku, choć ze skruchą.
– Na ulicy?
– Tak, Wasza Wysokość.
– Mamy więc szaleńca – zasępił się monarcha.
– Na to wygląda.
– Ty! – Wskazał na Leona kościstym palcem. – Jak cię zwą?
– Nazywam się Leon Adamski – przedstawił się niepewnie.
Przez chwilę król taksował nowy nabytek wnikliwym spojrzeniem. W jego oczach wciąż żarzyła się wściekłość, ale pod nią tliło się coś jeszcze. Co? Leon nie potrafił określić, niemniej wzrok monarchy był niepokojący.
– A więc, Leonie Adamski… – zaczął w końcu protekcjonalnym tonem. – Masz trzy dni na opuszczenie mojego królestwa. Jeśli po tym czasie nadal będziesz zamieszkiwał moje terytorium, zginiesz.
– Co?!
– Audiencja skończona – rzucił od niechcenia wampir, jakby wykrzyczane w niekontrolowanym odruchu pytanie Leona nigdy nie padło.
Luiza szarpnęła młodego za rękę, dygnęła pospiesznie i pociągnęła w stronę drzwi. Wyszli, nie zwlekając, tą samą drogą, którą przyszli. Nim dotarli do grobowca, zaczęło świtać.
– Ale powiedz mi, o co chodzi. Luiza…? – domagał się.
– Nie mogę. Wybacz, Leon. Nie mogę. Nie mogę ci już pomóc. Właściwie nie wiem nawet, kto by mógł. – Sprawiała wrażenie zdruzgotanej.
– Dobra, odejdę, ale powiedz mi chociaż dokąd. Dokąd odchodzą tacy wygnańcy jak ja?
Spoglądał na nią załzawionymi oczami. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Dwa, może trzy dni temu cały jego świat wywrócił się do góry nogami i gdy sądził, że większa katastrofa nie może go już spotkać, że stanie się wampirem to największe nieszczęście, jakie mogło mu się przytrafić, jego egzystencja znów legła w gruzach. Teraz był nie tylko wampirem – był wampirem wygnanym. Co to oznaczało? Przecież dopiero stawiał pierwsze kroki w tym ponurym świecie, ktoś powinien mu pomóc, otoczyć opieką, jak wampir, który przemienił Luizę. Dlaczego jego stwórca go porzucił?
Zaczął się zbierać do wyjścia.
– Zaczekaj. Nie możesz teraz wyjść! Słońce jest dla nas niebezpieczne.
– Tak?! To co ja mam ze sobą zrobić? – W jego głosie słychać było rozgoryczenie.
– Zostań i prześpij się. Masz trzy dni, a sen jest dla…
– …nas równie ważny jak krew. – Wszedł jej w słowo. – Wiem, już mi to mówiłaś.
– No więc nie zapominaj o tym. Jutro zastanowimy się, co możesz ze sobą zrobić. A teraz chodź. – Odchyliła kołdrę.
Kiedy się obudził, Luiza stała w drzwiach, trzymając w swych objęciach znanego mu staruszka.
– Matko! – jęknął. – Masz go na etacie?
Zaśmiała się.
– Można tak powiedzieć. Pamiętasz, jak mówiłam, że nie zabija się krowy, gdy chcesz od niej tylko mleka?
Przytaknął skinieniem głowy.
– No widzisz. To wiesz, że tę samą krowę można przecież wydoić wiele razy.
– Taka twoja mała hodowla? – ironizował.
– Dobre spostrzeżenie – odparła, gdy tymczasem Leon pochylał się nad leżącym mężczyzną. – Dbam o niego, pilnuję, żeby miał dach nad głową i dobrze się odżywiał. Nie ma nikogo na świecie, poza mną.
– Filantropka z ciebie – zadrwił. – A czy ten nieszczęśnik ma świadomość, że o niego… dbasz?
– Że ja o niego dbam… tak. Że on dba o mnie… już nie. Ale przecież ja go nie krzywdzę. A poza tym on jest takim moim wyjściem awaryjnym. Wierz mi, że stanowczo bardziej wolę się stołować w Bristolu czy Europejskim.
– No pewnie. Smakowite, pachnące kąski zakrapiane szampanem. Jest różnica.
– Jest, ale z tym szampanem, to tylko pozory dla ludzkiej obsługi. Nie możemy pić nic poza wodą. Wszystko inne jest dla nas trujące. Jeśli chcesz się napić alkoholu, to pożyw się z pijaka. Alkohol we krwi dawcy nie jest już dla nas niebezpieczny.
– Dobrze wiedzieć.
Solidnie wyprany z życiodajnej krwi staruszek leżał wiotki na podłodze z wyrazem bezgranicznej błogości na pooranej zmarszczkami twarzy, a Leon oblizywał się smakowicie. Przestało mu przeszkadzać, że mężczyzna nie jest pokarmowym delikatesem. Dowiedziawszy się, że dawca jest pod stałym nadzorem Luizy, spoglądał na niego łaskawszym okiem.
Luiza podeszła do rozanielonego dziadka i, jak poprzednio, szepnęła kilka słów, a potem zniknęła za drzwiami grobowca, by w mgnieniu oka powrócić bez zwiotczałego ciała. Wyglądała apetycznie ze zmierzwioną wiatrem fryzurką, karminowymi usteczkami i błyskiem w oku. A gdy rzuciła mu wyzywające spojrzenie, dorodna męskość drgnęła, sygnalizując gotowość.
Choć w świetle dramatycznie rysującej się przyszłości Leon był przekonany, że seks nie będzie na szczycie jego najważniejszych potrzeb, mylił się… szalenie. Kochali się równie długo i równie żarliwie jak za pierwszym razem, a potem opadli na łóżko wyczerpani.
– Myślałem, że zostanę z tobą – szepnął, objąwszy ją czule.
– Co? – Nie ukrywała zaskoczenia. – Ale kiedy?
– Zanim wpadłaś na ten szalony pomysł, by mnie zawlec do tego dziwacznego króla.
– Nie drwij, Leon – skarciła go. – To potężny król. A o tym, żeby być ze mną, zapomnij. Nie łączymy się w pary, a jeśli jesteśmy bardzo zdesperowani, by kogoś mieć, stwarzamy sobie partnerów, by kształtować ich pod siebie. Stary wampir jest niereformowalny – zauważyła. – Nie da się z nim stworzyć udanego związku, a my egzystujemy długo. Nie ryzykujemy wątpliwych więzi.
– Ale ja jestem nowy, można powiedzieć… jak z igły zdjęty – zaśmiał się.
– Tak, być może masz rację, ale teraz nie ma to już znaczenia. – Zasępiła się. – Teraz powinieneś główkować, jak przetrwać.
– Boże, dziewczyno! Ja nie wiem, jak przeżyć kolejną noc, a ty mówisz o przetrwaniu?
– Wiesz, Leon, doskonale wiesz – upewniła go. – Świetnie sobie radzisz i przetrwasz, jestem tego pewna, trzeba tylko pomyśleć gdzie.
– Luiza… – Był zaskakująco spokojny. – Ja nawet nie wiem, jak daleko sięgają granice jego królestwa, skąd więc mam mieć pewność, że opuściłem jego terytorium? A co potem? Jak przejdę granicę… też ktoś będzie na mnie dybał, bo stanąłem na jego ziemi? Boże! To obłęd – jęknął załamany.
– Pomogę ci, tylko daj pomyśleć.
Wstała i wyszykowała się jak do wyjścia. Leon siedział na łóżku nakryty kołdrą i patrzył, jak misternie układa włosy, jak maluje oczy i karminową pomadką pokrywa zmysłowe usta.
– Zostań tu – rzuciła, zakładając białe futerko i wyszła.
Został. Dokąd miałby pójść? Była jego jedynym oparciem i wierzył, że wróci z sensownym rozwiązaniem. Może wyglądała na osóbkę, która dopiero wkracza w dorosłość, ale miała za sobą lata egzystowania w Mrocznym Świecie. W przeciwieństwie do niego znała ten świat i wiedziała jak się w nim poruszać, gdzie szukać. Leon, choć nie był w ciemię bity, był tylko młodym mężczyzną z warszawskiej Pragi – złodziejaszkiem, który miał chrapkę na lepsze życie. Ten nowy świat był mu absolutnie obcy. Ale przetrwa. Nie podda się. Raz już wylądował na dnie i ulica go przygarnęła, teraz też sobie poradzi. Musi. 
Kiedy zaczęło świtać, drzwi od grobowca rozwarły się z impetem, a podekscytowana Luiza stanęła w progu. Leon patrzył, jak zdejmuje futerko i odwiesza je do szafy.
– Mam dobre wieści. – Podeszła do łóżka i siadając, obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Mogę zostać? – Ożywił się.
– Nie, ale wiem, dokąd cię wysłać. Królestwo Ziem Zachodnich – oznajmiła tryumfalnie.
Błękitne oczy Leona otwarły się szeroko niczym nenufary o świcie. Równie dobrze mogła rzucić „księżyc” albo jakieś inne absurdalne hasło.
– O czym ty mówisz? Luiza?
– Chwalimir cię przygarnie. Jest starym, mądrym wampirem – mówiła, jakby nie dosłyszawszy pytania. – Jest starszy od Bartłomieja o dobrych kilkaset lat. Podobno daje szanse wszystkim, nim ich ostatecznie przekreśli. Tam powinieneś znaleźć miejsce dla siebie bez podejmowania walki.
– Bez czego?!
– Bez walki, Leonie. Nasz świat jest bezwzględny, nie ma w nim miejsca na dwuznaczne sytuacje. Jeśli Bartłomiej cię wypędził, to tylko wyzywając go do bezpośredniej konfrontacji, mógłbyś wywalczyć sobie możliwość pozostania. Wampiry są agresywne, nieprzewidywalne, nieobliczalne i często tylko walka jest sposobem na rozstrzygnięcie kwestii spornych.
– Coś jak średniowieczni rycerze?
– Dokładnie. Zwycięża ten, który przeżyje.
Psiakrew! To nie może się dziać naprawdę. To koszmarny sen, a ja się za chwilę obudzę i będę się z niego śmiać.    
– Teraz się wyśpimy, a jutro, z pierwszym huknięciem sowy, ruszamy – zdecydowała, wślizgując się pod kołdrę.

***

– Luiza. Ciekawe co się z nią stało.
– Co mówisz? – Chwalimir uniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na Leona.
– Co?
– Coś mruczałeś. Pytałeś o coś. O co chodziło?
– A, nie. Nic. Tak, po prostu głośno myślałem.
– Głośno myślałeś – zaśmiał się monarcha. – A cóż jest tak intrygującego, że wypowiadasz swe myśli na głos?
– Luiza. Pamiętasz Luizę?
– Hrabina Luiza z Reckich Konstantyniecka. Faktycznie intrygująca osóbka.
– Tak. Dzięki niej przetrwałem. Dzięki niej i dzięki tobie. Gdybyś mnie wtedy nie przygarnął, nie wiem, co by się ze mną stało.
– To co z większością samorodków. Osamotnienie, nieprzystosowanie, szaleństwo, żądza krwi, a w końcu łowcy albo ktoś z nas, kto sprzątnąłby ten bałagan, nim łowcy wkroczyliby na nasz teren.
– Smutna perspektywa.
– Luiza cię przed tym ustrzegła. Miałeś ogromne szczęście, trafiając na nią.
– Wiem i myślałem, że coś z tego będzie. Że skoro mogłem tu zostać, to ona zostanie ze mną. A wiesz, co mi powiedziała, gdy już było jasne, że znalazłem tu dom? „Miło było cię poznać, Leonie Adamski”. Wyobrażasz sobie?! Miło było cię poznać, Leonie Adamski. – Jego głos trącił sarkazmem. – To wszystko.
– Nie maaarudź – zganił go Chwalimir. – I tak miałeś cholernego farta. Ktoś tam na górze musi nad tobą czuwać, młody. – Dźgając palcem w niebo, obdarzył pupila serdecznym uśmiechem.
Leon zamyślił się. Z perspektywy lat wiedział, że Luiza podjęła wówczas słuszną decyzję, ale zrobiła to za nich oboje, sprawiając, że poczuł się zdradzony. Niestety ta rysa na jego duszy do dziś połyskiwała, gdy tylko jej na to pozwalał.
– Wiesz może, co się z nią stało?
– Podobno poderwała jakiegoś włoskiego księcia i zrobiła z niego swojego partnera.
– Włoski książę… – Leon zaśmiał się pod nosem. – No tak, podrzędny złodziejaszek z warszawskiej Pragi nie przystawał do jej upodobań.
Monarcha spojrzał na rozpartego w fotelu mężczyznę – z czarnymi włosami rozrzuconymi w artystycznym nieładzie i niemal granatowymi oczami oraz łagodnymi rysami twarzy był absolutnie piękny. Czyżby Leon robił się sentymentalny? Jego protegowany – wesoły i bezpretensjonalny, niewątpliwie był najbardziej z nich wszystkich skłonny do człowieczych zachowań. A jeśli tak, to tęsknota za ludzką stabilizacją była tylko kwestią czasu. Może właśnie nadszedł ten czas?
Nie, Chwalimir był w błędzie – Leon nie tęsknił za stabilizacją, nie tęsknił za więzią. Od zawsze był samotnikiem, nawet jeśli nie był to jego świadomy wybór. Przeznaczenie, zbieg okoliczności, a może przewrotna fortuna losu tak pokierowała jego życiem, że zawsze był sam. Najpierw opuścił go ojciec, a krótko po nim matka i siostra. Nie znał ciepła i kojących ramion przywiązania. Szybko nauczył się bez nich żyć. Nie potrzebował ich nawet wtedy, gdy spotkał Luizę. Teraz też nie potrzebował. A już na pewno nie wpakuje się w żaden szajs z ludzką kobietą. Jeśli nawet czuł potrzebę interpersonalnych relacji, to jego przyjaźń z Chwalimiem, Bogusławem i Markiem w zupełności mu wystarczały. A właśnie… Bogusław. Co u niego słychać? Odkąd zaszył się w borze nie było z nim kontaktu. Trzeba będzie się tam wybrać.

6 komentarzy:

  1. Prolog swietny i podoba mi sie przyspieszony kurs bycia wampirem .Interesujaco opisane pierwsze dni z życia wampira Rozbudzaja ciekawosc co było dalej i jak skończy sie ta historia ,Dzieki Magdo

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi się podobał ten fragment o Leonie . Natomiast jego stworzenie było paskudne, źle też się zachował Bartłomiej. Dobrze chociaż, że Luiza zajęła się nim i właściwie wprowadziła w ten wampirzy "interes" . Nic dziwnego, że o niej wspomina bo chyba sam sobie by nie poradził. Bardzo dziękuję za info i świetny rozdział. Pozdrawiam serdecznie, Meg

    OdpowiedzUsuń
  3. Poczatki Leona nie byly latwe ale dzieki pomocy Luizy udalo mu sie. ciekawe czemu ja teraz wspomina...dziekuje i czekam na ciag dalszy :) Pozdrawiam cieplutko Ewa(zakewa)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nasz Leon przeszedł przyspieszony kurs ,,jak być wampirem,, i miał naprawdę dużo szczęścia, że Luiza go nie spławiła - zdecydowanie ktoś nad nim czuwał. Dziękuję Madziu za interesujący początek i czekam na następny fragment (dziękuję też za info). Iza

    OdpowiedzUsuń
  5. Magda świetne i jak zwykle pięknie napisane :)) ech i te "naramki" Luizy :)) teraz to się dopiero nakręciłam i chociaż wiadomo wolę Bogusława to historia Leona zapowiada się bardzo interesującą :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziewczyny, dziękuję Wam bardzo za komentarze :) Miło mi, że początki naszego Leonka Wam się podobają.
    Rodi, ja też mam sentyment do Bogusława, ale dziewczyny by mnie oskalpowały, gdybym boskiego Leonka pominęła milczeniem :) a że chłopaczek niewątpliwie ma swój urok, to też dostaje własny tom :) :)

    OdpowiedzUsuń