Okazuje się, że ja też
się do nich zaliczam.
Nie, nie… spokojnie :)
– wiem, że daleko mi do owych klasyków – literackich autorytetów, których
talent był niedościgniony i niepodważalny – ale do wodoleja już nie.
Orzeszkowa i Nad Niemnem – pamiętacie jak to się
zaczyna? Pewnie, że tak.
„Dzień
był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało,
śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość
i upojenie tryskały znad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda
śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu, nad
niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych
drzew.
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza
z ciemniejącymi na nich….”
I tak dalej.
W wydaniu, które posiadam, majaczące w oddali postacie
Marty i Justyny pojawiają się dopiero na czwartej stronie, a dialog wkracza
dopiero na jedenastej. Koszmar – dla każdego, jeśli Nad Niemnem było jego lekturą obowiązkową. Kiedy więc całe zastępy
nieszczęsnych nastolatków klęły na rozwlekłe opisy przyrody, postaci, i czego
jeszcze się tylko dało, z takim rozmachem kreślone przez panią Orzeszkową, czy
wodolejstwo zatapiające Trylogię, ja
postanowiłam pójść dalej – odłożyłam nieszczęsną lekturę na niewiadome potem i
modliłam się w duchu, by skąpa wiedza na temat „dzieła”, którą posiadam, wystarczyła, żeby zaliczyć kolejną pracę z polaka i odfajkować temat. Udało się.
I, choć to
niepedagogiczne, dziś – po czasie, przyznam, że podjęłam słuszne decyzje.
Dorosłam, moi szkolni koledzy zapomnieli o nudnych książkach, które trzeba było
zaliczyć i ruszyli dalej, a ja sięgnęłam po nie, patrząc na ich treść z
zupełnie innej perspektywy.
Nie dziwię się, że
nastolatek nie docenia artyzmu. Gdy książka trafia w jego ręce, bo musi, jakież
może być jego nastawienie? Ja wzięłam do ręki Nad Niemnem i Sienkiewiczowską Trylogię,
gdy byłam na to gotowa – czytałam, bo chciałam i… zakochałam się. I choć nie
minęło wiele od szkolnych czasów, wzięłam je do ręki we właściwym momencie,
by przestały być "dziełami" zawartymi w cudzysłowie, a stały się
DZIEŁAMI przez wielkie D. Nic więc dziwnego, że plastyczny język i długie opisy
urzekły mnie tak bardzo, że szukałam więcej. Zatem gdy nastał moment, w którym
sama sięgnęłam po pióro, by pisać, czy mogłabym pisać inaczej?
A jednak okazuje się,
że książka nie musi być lekturą obowiązkową, by plastyczny opis nie przypadł
czytelnikowi do gustu. Nie do wszystkich to przemawia. Niedawno miałam
wieczorek autorski na jednym z portali internetowych i spotkałam się z takim
właśnie zarzutem – „ za dużo opisów” – napisała jedna z uczestniczek. „Omijałam
całe fragmenty” – poinformowała inna, kompletnie mnie szokując. Jakkolwiek są one w
zdecydowanej mniejszości, to jednak ich podejście frapuje mnie na tyle, by
podzielić się z Wami problemem.
Tajemnice, jak wiecie, to mój pisarski debiut. Rzecz nie dzieje się
w przepięknych plenerach nadniemeńskich wsi, a moim opisom daleko do
zamaszystych obrazów kreślonych przez klasyków, a jednak tych kilka zdań
kreujących tło akcji to wciąż za dużo? Może jestem dziwadłem, ale cóż, lubię
widzieć fabułę w – nazwijmy to – szerokim planie. Lubię wiedzieć, jak wygląda
pomieszczenie, w którym przebywają bohaterowie, lubię wiedzieć, gdzie toczy się
akcja, jaka jest pora roku czy doby, lubię gdy bohater myśli i czuje, a nie
tylko gada, pieprzy i wyrzyna przeciwników lub opcjonalnie dokonuje innych
„wielkich” czynów. Dlatego w swoich książkach – tak, mogę powiedzieć książkach,
bo, jak wiecie, drugi tom ma się ku końcowi, a i trzeci jest w fazie pisania –
a więc w moich książkach kreślę opisy, myśli bohaterów
(sygnalizując je kursywą) i stosuję zabieg zwany mową pozornie zależną, co na
pierwszy rzut oka może zdawać się opisem, a tak naprawdę jest – w bardzo
wielkim skrócie ujmując – przytoczeniem myśli czy słów bohatera w taki sposób,
jakby pochodziły od narratora, ale z zachowaniem stylu charakterystycznego dla
bohatera. I choć pewnie rozczaruję co poniektórych, to w kolejnych książkach
nic się nie zmieni. Nadal będą ustępy tekstu, w których nie tylko przedstawię
otaczający bohaterów świat, ale również ich myśli i odczucia, żywiąc nadzieję,
że osób z wyobraźnią jest dość, by dla nich rozwijać skrzydła mojej literackiej
fantazji.
Czy to słuszne? Z
mojego punktu widzenia tak. Nie jestem zwolenniczką sygnalizowania treści. Jak
sięgam po książkę, chcę, żeby do mnie przemawiała – na wiele sposobów. By
kreowała moją wyobraźnię, by rozwijała mój zmysł plastyczny i estetyczny. Nie
zaprzeczę, lubię, gdy jest akcja, gdy w książce coś się dzieje, ale brnięcie
przez treść, by w końcu dobić do miejsca, w którym bohater podrzyna komuś
gardło, lub dyma ostrą laskę, to nie czytanie – dla mnie to jakiś literacki
fast food. Ja lubię się delektować… wszystkim.
Na szczęście dla mnie –
niepoprawnego wodoleja ;) czytelniczek, którym podoba się mój sposób pisania jest
więcej i dały tego wyraz w komentarzach takich jak ten:
„Bardzo podoba mi się
opis postaci […] miejsc, pejzażu, odczuć bohaterów i ich myśli – podczas
czytania "wyłączam" się ze świata zewnętrznego i buduję swój
wirtualny świat w oparciu o opisy w czytanej książce.” (suonatar – chomikuj.pl)
Czy ten:
„Wciąga i
ubezwłasnowolnia oraz intryguje. Majstersztyk lekkiej (czyta się szybko i mega
przyjemnie) wakacyjnej literatury kobiecej. Dawno, ale to dawno nie czytałam
tak dobrej literatury polskiej. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.”
(Paula – lubimyczutac.pl)
Więc, jeśli chcecie,
nazwijcie mnie dziwadłem, ale, jako że pisarz jest swego rodzaju egoistą, ja w
swym egoizmie nie wyrzeknę się delektowania tekstem, na rzecz pisarskich fast
foodów. Nie przyłożę ręki do prania mózgów czytelniczek z kreacyjnej
wyobraźni i nie pozbawię ich możliwości „smakowania” literatury. Jeśli same
dokonają takiego wyboru – cóż… mają do tego prawo :)