niedziela, 29 marca 2015

Tajemnice - rozdział 9



Nieczęsto się tu ostatnio pojawiam, bo czas i czytelniczki poganiają, bym kończyła II tom mojego cyklu, ale od czasu do czasu zjawiam się i wrzucam co nieco. I właśnie dziś wrzucam 9 rozdział Tajemnic.
Zapraszam do czytania :)

Rozdział 9

Od tygodnia Jacek nie mieszkał w domu.
Kaśka każdego dnia budziła się z innym pakietem emocji, które, w cyklicznych napadach, zmieniały się co dwadzieścia cztery godziny. Gdy jednego dnia otwierała oczy z euforycznym uśmiechem wolności i jasności sytuacji na ustach, to następnego chmury czarnej rozpaczy i depresyjnej paniki zasłaniały każdy zakamarek jej emocjonalnej świadomości. Telefon komórkowy brała do ręki dziesięć razy na godzinę i bijąc się z myślami, rozpatrywała swoje przeprosiny i błaganie męża marnotrawnego o powrót na łono rodziny. Fakt był jednak taki, że gdyby ów mąż marnotrawny brał pod uwagę ewentualność powrotu, to też miał telefon i mógł zadzwonić. Nie dzwonił. Nie było więc co się łudzić – to koniec. Słowo „koniec” za każdym razem budziło nowe pokłady paniki w i tak już zszarganym wnętrzu Kaśki, ale na ten moment zdawało się być jej ulubionym słowem. Słowem na dziś, na jutro, na jeszcze bardzo, bardzo długo. Na szczęście codzienne obowiązki matki i gospodyni oraz nieliczne, ale jednak, obowiązki zawodowe, wymuszały na niej odnalezienie w sobie każdego ranka choćby minimum zdrowego rozsądku i podtrzymywania go przy jego wątłym istnieniu aż do wieczora. Wieczorem była natomiast wystarczająco wyczerpana natłokiem zajęć i kłębowiskiem głupich myśli, by nie zalewać się w trupa, o czym niejednokrotnie marzyła. Zasypiała błyskawicznie, dając odpocząć skołatanemu sercu, udręczonej świadomości i rozszalałym emocjom.


Dzisiejszy ranek był akurat jednym z tych lepszych, toteż w całkiem niezłym nastroju, odstawiwszy dzieciaki do placówek oświatowych, wróciła na Prusa, by, jak co dzień, zająć się domowymi obowiązkami. Po południu miała ucznia, więc musiała wcześniej przygotować wszystko do obiadu, by po powrocie dzieci uwinąć się z posiłkiem, zanim zacznie lekcję.
Codzienne poranne sprzątanie stało się ostatnio jej wiernym przyjacielem, który skrupulatnie wypełniał czas i zajmował myśli, nie pozwalając im na zbytnią samowolę. Zwłaszcza że labilność emocjonalna zaczynała jej już nieźle doskwierać. Po sprzątnięciu sypialni, pokoju dzieci i drobnego nieładu w pozostałych pomieszczeniach, obowiązkowa filiżanka kawy lub herbaty dopełniała przedpołudniowy rytuał.
Właśnie siedziała przy pianinie w pokoju roboczym i przeglądała nuty, by przegrać utwór, który dzisiaj mieli ćwiczyć z Kamilem. Kamil był jej uczniem już od czterech lat, a ona bardzo lubiła pracować z tym chłopcem. Pojętny, zdolny i pracowity – czego więcej trzeba nauczycielowi muzyki? Do każdej lekcji przychodził przygotowany i widać było, że gra sprawia mu niekłamaną przyjemność. Nieraz po skończeniu lekcji siadali razem do instrumentu i choć przez chwilę grali lekkie, nieskomplikowane utwory na cztery ręce. Tak po prostu – dla przyjemności.
Na parapecie, obok pianina, w porcelanowej filiżance parowała kawa, a leżący obok telefon komórkowy kusił jak rogaty diabeł, obiecując cuda, których z pewnością i tak nigdy by nie ujrzała. Palce automatycznie błądziły po klawiaturze, wydobywając z instrumentu pieszczotę dźwięków, a myśli Kaśki błądziły po wspomnieniach. Nie wiedzieć kiedy, z ohydnych i druzgocących chwil rozstania z Jackiem, zawędrowała wspomnieniami do głośnej i zapełnionej ludźmi dyskoteki. Wiedziała, co ją tam przywiodło. Poza niemiłą sprzeczką z mężem, przywiódł ją tam piękny, intrygujący młody mężczyzna, stojący przy kontuarze dyskotekowego baru i jego niesamowite, głodne oczy, które chłonęły jej obraz, jakby czekając na więcej. Marzenia stały się niemal plastyczne, gdy przypominała sobie jego doskonałe, bajerancko odziane ciało przyciągające spojrzenia przechodzących dziewczyn.
Świdrujący sygnał telefonu komórkowego oderwał Kaśkę od jej bajecznych rozmyślań. Przez ułamek chwili potrafiła uwolnić się od gorzkiej rzeczywistości, a to paskudne, bezduszne urządzenie właśnie zabierało jej tę odrobinę emocjonalnej swawoli, którą niepostrzeżenie sobie zafundowała. Rzut okiem na wyświetlacz otrzeźwił ją całkowicie.
– Hej, mamuś – zaświergotała do słuchawki tak słodko, że samą siebie zaskoczyła odkrytymi właśnie zdolnościami aktorskimi. Nikt, kto usłyszałby w tym momencie radosny ton Kaśki, nie uwierzyłby, że jeszcze kilka chwil temu roztrząsała w myślach swoje rozlatujące się na kawałki życie.
– No cześć, córeczko. – Matka Kaśki miała spokojny, miły głos. – Dawno się nie odzywałaś. Co tam u was słychać?
Dawno? Rozmawiałyśmy tydzień temu. Chyba nic nie wie? A może jednak Jacek do niej zadzwonił i teraz mnie sonduje? – na powierzchnię wypełzł wyjątkowy dar Kaśki do snucia teorii spiskowych
w najdziwniejszych momentach.
– A co masz konkretnego na myśli? – Podchwytliwe pytanie miało ją utwierdzić w słuszności podejrzeń.
– Oj Boże, córciu. Co mam mieć? No czy jesteście zdrowi, czy u Jacka w pracy wszystko dobrze… No takie normalne troski matki.
Uff – Kaśce spadł kamień z serca.
– Tak, mamuś, wszystko w porządku – skłamała płynnie. – Maluchy w szkole i przedszkolu, a Jacek w pracy jak zawsze. Mam nadzieję.Ja dzisiaj mam lekcję z Kamilem, więc właśnie się przygotowuję. – Chciała zagaić rozmowę, żeby czasem jej matce nie przyszło do głowy, drążyć małżeńskie tematy.
Jak większość kobiet matka Kaski była zauroczona Jackiem. I mimo jednoznacznych rodzinnych relacji oraz zdecydowanej różnicy wieku, w swej łechtanej jego czarem kobiecości, nigdy nie potrafiła być względem niego obiektywna. Niejednokrotnie karciła córkę w sporach między nią, a mężem, nie wnikając nawet, po czyjej stronie jest racja. Zdaniem matki racja zawsze była po stronie Jacka. „On jest taki uroczy” – mawiała z rozmarzeniem. I był. Zawsze i wobec wszystkich. Tylko wobec własnej żony z każdym rokiem coraz mniej aż w końcu – trach! Bomba wybuchła.
– A jak tam twoje zdrowie, mamuś?
Pytanie o zdrowie zawsze okazywało się strzałem w dziesiątkę, a odpowiedź na nie była jak gorący news, którego doniosłość biła na głowę wszystkie pozostałe. Matka Kaśki po prostu uwielbiała narzekać na własne samopoczucie. Przy całym życiowym rozsądku i sporej pogodzie ducha, jej skłonności hipochondryczne wydawały się dziwaczne i nielogiczne, ale jednak były, i jak się właśnie
okazało, w niektórych momentach zdawały się bardzo przydatne.
– No, co ja mam ci powiedzieć, Kasiu? – jęknęła w słuchawkę tak zbolałym głosem, że serce jej córki mogłoby się rozerwać z żalu. Mogłoby, gdyby nie fakt, że Kaśka doskonale znała hipochondryczną pasję matki. – Jakoś tak nienajlepiej dzisiaj spałam i głowa mnie od samego rana boli, no i mam chyba stan podgorączkowy, więc bałam się czy was też czasami coś nie łapie.
– Nie łapie, mamuś. Nie łapie. Ale skoro tak się kiepsko czujesz, to weź coś przeciwgrypowego i kładź się do łóżka, żebyś się bardziej nie rozchorowała.
To była dobra taktyka.
– Masz rację, Kasiu. Chyba tak zrobię. – Nastała krótka pauza. – To mówisz, że u was wszystko w porządku? No to mnie uspokoiłaś. Zadzwonię, jak się trochę lepiej poczuję, a teraz faktycznie zacznę się kurować.
– Tak, mamuś, to najrozsądniejsze.
– No to pa, kochanie. Ucałuj maluchy no i Jacka oczywiście.
– Oczywiście. – Trudno było ukryć sarkazm, ale matka najwyraźniej nie usłyszała go w głosie córki.
Gdy się rozłączyły, kąśliwe myśli trawiące Kaśki wnętrze, znów wypełzły na powierzchnię niczym obrzydliwy robal. Tego mi było, kurna, trzeba! Całusów dla ukochanego zięciulka, psiakrew! – wkurzała się, przypominając sobie, że jeszcze parę minut temu marzyła o boskim facecie, zapominając o palancie, który właśnie rujnował jej życie. Nie wysiedzi w tym smutnym domu całego dnia. Długi, relaksujący spacer był jej potrzebny równie mocno jak podmuch orzeźwiającej bryzy błądzącemu w skwarze Sahary pielgrzymowi. Zwłaszcza że niezmiennie pogoda była przyjemna i zaskakująco słoneczna. Aż się chciało ubrać i wyjść, by bez celu snuć się po urokliwych uliczkach. Teraz jednak było już za późno. Za chwilę trzeba będzie odebrać dzieci, potem lekcja z Kamilem, ale wieczorkiem może uda się bąble podesłać na trochę do sąsiadów, a wtedy zrobi sobie terapeutyczny spacer.
– Będę za jakąś godzinkę, pani Basiu – powiedziała do sąsiadki, która właśnie z ochotą przyjęła do siebie jej maluchy.
Nie raz wyświadczały sobie takie przysługi. Wiadomo – jeśli nie masz pod ręką nikogo bliskiego, kto pomoże ci w każdej potrzebie, zaprzyjaźniona sąsiadka jest niczym skarb, który trzeba pielęgnować, by móc cieszyć się nim jak najdłużej.
– Nie ma sprawy, pani Kasiu. Nie musi się pani tak spieszyć, byleby odebrała pani dzieci do siódmej.
– Fajnie. Dziękuję, ale myślę, że załatwię wszystko wcześniej. Podrzucając dzieci do pani Basi, Kaśka wyjaśniła, że musi zrobić zakupy, a mąż ciągle jeszcze poza domem i pewnie nie wróci, zanim wszystko będzie zamknięte. Nie kłamała. Przecież faktycznie nie wróci do tego czasu. Wcale nie wróci, ale to już nie sprawa sąsiadki. Na razie. Wcześniej czy później i tak wszyscy się dowiedzą, co zaszło w domu Rafalskich, ale w tym momencie Kaśka zdecydowanie preferowała opcję „później”.
Gdy stanęła na chodniku przed budynkiem, zaciągnęła się solidnym haustem ostrego listopadowego powietrza. Na dworze było pięknie – bezwietrznie, sucho, a światło ulicznych lamp rozświetlało miasto, tworząc osobliwą atmosferę czarownego, jesiennego wieczoru. Wolnym krokiem ruszyła w kierunku rynku, by jak zwykle obejść okoliczne ulice, znów zachwycając się pięknem starych kamienic.
Uwielbiała krążyć po Jeżycach. Może dlatego, że właśnie tu mieszkała i od kilku lat była to jej najbliższa okolica? A może dlatego, że urok tutejszych kamienic był niezaprzeczalny i w odnowionych elewacjach prezentowały się wyjątkowo pysznie? Nieważne. Tak czy siak spacer po jeżyckich uliczkach zdawał się być antidotum na wszelkie bolączki. Choć z wykształcenia i zamiłowania była muzykiem, to jednak podziwianie piękna architektury z urokliwymi detalami starych kamienic było jak zastrzyk pozytywnej energii. Zwłaszcza mur pruski jako element konstrukcyjny starych elewacji prezentował się w jej oczach imponująco, dlatego zawsze, gdy przechodziła koło takich budynków, przystawała, by napawać się ich pięknem. Tak – niezaprzeczalnie Kaśka najlepiej czuła się wśród budynków; to one stanowiły dla niej źródło relaksu. Nie las, nie park, nie intensywny sport na tak modnej poznańskiej Malcie, ale właśnie piękne poznańskie kamienice były tym, co przywracało jej siły i relaksowało.
Idąc ulicą Słowackiego, odniosła dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Rozejrzała się dookoła, ale nikt nie wyglądał podejrzanie. Wracający z pracy i zakupów ludzie przechodzili spiesznie i nikt nawet na nią nie patrzył. A jednak mrowienie na karku i lekka gęsia skórka na ramionach nie przestawały jej doskwierać. Jeszcze raz powiodła wzrokiem po ulicy. Pieszych było niewielu i faktycznie wpatrzeni w chodnik lub daleko przed siebie, gnali do celu bez zawracania sobie głowy innymi przechodniami. Kawałek za nią, jezdnią pomału toczyła się czarna taksówka i nic, co by mogło wzbudzić w Kaśce niepokój, nie pojawiło się w zasięgu jej wzroku. Popadam w paranoję. Za dużo książek o wampirach, Katarzyno Rafalska – pomyślała, uśmiechając się do siebie, jednocześnie nie zauważając żadnego zagrożenia wokół. Skręciła w ulicę Reja, mając nadzieję, że tamtejsze kamieniczki na chwilę oderwą jej myśli od nieznośnego mrowienia, ale gdy wróciła na Prusa, mrowienie się nasiliło. Stanęła w progu swojej kamienicy, znów uważnie rozglądając się dookoła – nic poza czarną taksówką nie znajdowało się w pobliżu. Założywszy, że taksówka czeka na zamawiającego ją klienta, Kaśka zignorowała jej obecność. Skąd mogła wiedzieć, że to właśnie tam, w mroku nieoświetlonego wnętrza samochodu, ukrywa się tajemniczy obserwator? Wbiła kod i weszła do bramy.
Gdy masywne, ciemne drzwi zamknęły się za nią z cichym kliknięciem, czarny Mercedes z napisem TAXI odbił od przeciwległego krawężnika i pomału ruszył w kierunku Chyb.

***
Dochodziła osiemnasta, gdy Bogusław wyprowadził Mercedesa na ulice miasta. Nie podświetlał napisu. Nie chciał, by jakiś klient machnął na niego, chcąc przywołać taksówkę. Miał niewiele czasu, a bezwzględnie zamierzał przejechać przez Jeżyce. Tak na wszelki wypadek. W końcu od jakiegoś czasu stało się to codzienną tradycją, nie mógł więc jej dziś zaniechać.
Miasto było dobrze oświetlone, popołudniowe korki wyraźnie zrzedły i przejazd ulicami nie nastręczał większych trudności. Z City Parku na Prusa miał przysłowiowy żabi skok, więc w płynnym ruchu pokonał tę odległość w niespełna pięć minut. Pokręci się trochę po okolicy i pewnie znów odjedzie z niczym.
Gdy wjechał w Słowackiego, zdecydowanie zwolnił. Teraz samochód raczej toczył się własnym rozpędem, niż poruszał siłą koni mechanicznych.
Bogusław nie przypuszczał, że ją spotka, niemniej, co szkodziło spróbować? Dlatego, gdy ją dostrzegł, nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ona. Od spotkania w dyskotece widział ją tylko raz, przelotnie, gdy wchodziła do bramy. Dziś miał dużo więcej szczęścia – kobieta ewidentnie… spacerowała. Najwyraźniej jednak nikt z przechodniów tego nie zauważał. Zagonieni, otuleni szalikami, zasłonięci czapkami ludzie spieszyli do domów, nie przyglądając się innym. Zresztą, kto by pomyślał, że w środku listopada, przyjdzie komuś do głowy, by ciemnym wieczorem wybrać się na spacer? Ale Bogusław zauważył jej niespieszny krok, lekko uniesioną ku górze twarz i ciepłe spojrzenie pełne zachwytu, gdy przyglądała się kamienicom. W jej ruchach nie było napięcia, pośpiechu czy determinacji, by niezwłocznie dotrzeć do celu. Kobieta się relaksowała i ten relaks miała wypisany na twarzy. To go zachwyciło. Ma dziewczyna wyobraźnię, żeby wybrać się w listopadowy wieczór na spacer i podziwiać kamienice? Uśmiechnął się ciepło urzeczony, a jego taksówka pomału toczyła się w ślad za nią.
Kobieta była prawie niezauważalna. W dżinsach i ciemnym, pikowanym płaszczyku do kolan zlewała się z cienistym otoczeniem. Jedynie omotany wokół szyi biało-granatowy szalik w szkocką kratę stanowił pogodny akcent w tym minorowym otoczeniu. Rude loki zmotane w koński ogon swobodnie opadały, nieosłonięte czapką połyskując w świetle ulicznych latarni.
Na pierwszy rzut oka wyglądała pogodnie, ale jakieś niepokojące zmęczenie przebijało spod tej pozornej spokojności.
Podjechał bliżej, nie spuszczając z niej oka. Może to był błąd, a może jakiś szósty zmysł ostrzegł kobietę. Nieważne. Tak czy inaczej akurat w tym momencie odwróciła się zdecydowanym ruchem i utkwiła wzrok w jego taksówce. Choć przyciemniane szyby skutecznie ukrywały jego przenikliwe spojrzenie, nie były w stanie ukryć wyrazu niepokoju w jej oczach. Bogusław nie chciał jej niepokoić. Za żadne skarby, nie! Delikatnie dodał gazu i ruszył. Kobieta skręciła w ulicę Reja, a on odjechał w kierunku Prusa.
Zaparkował przed bramą vis a vis jej kamienicy i czekał. Napis TAXI i wirtualny klient zdawały się wystarczającą wymówką, by się tu znalazł. Nie chciał, by się zorientowała, że ją obserwuje. Już raz ją przestraszył, nie zamierzał robić tego ponownie. I cholera, żadnego pomysłu na następny krok – wkurzał się rozgoryczony. A że będzie następny krok, tego był pewien. Ta kobieta stawał się jego nałogiem, narkotykiem, do którego musiał zapewnić sobie stały dostęp.
Nie czekał długo. Kiedy pojawiła się w zasięgu jego wzroku, skupił swe wyostrzone zmysły, by ocenić, czy się uspokoiła. Faktycznie nie dostrzegał już w niej napięcia. Do czasu. Z każdym kolejnym krokiem znów jakby ogarniał ją niepokój. Fuck! – jęknął w duchu – chyba naprawdę ma szósty zmysł. Podeszła do bramy i rozglądając się dookoła, niepewnie zerknęła w kierunku jego auta, po czym wbiła kod. Gdy ciężkie, ciemne drzwi zamknęły się za nią, Bogusław odbił od krawężnika i ruszył na naradę.

– Tak, jak przypuszczaliśmy – odezwał się Leon, gdy już rozsiedli się wygodnie na klubowych kanapach. – Więź przez pożywianie.
Chwalimir posłał mu nieodgadnione spojrzenie.
– Do tej pory myślałem, że to tylko plotki – zauważył enigmatycznie.
– Wszyscy tak myśleliśmy, bo nikt tego wcześniej nie potwierdził. Aż do teraz – stwierdził Bogusław.
– I jeszcze te zaskakujące skutki uboczne – rzucił niby od niechcenia Leon, którego język świerzbił, by zafundować swemu monarsze ostrą jazdę bez gry wstępnej.
– O czym ty mówisz, młody? – Choć Chwalimir skrzętnie ukrywał ogarniający go niepokój, to jednak głos lekko mu drgnął, zdradzając niechcianą emocję.
– O skutkach więzi na ludzkich partnerów. – Filuterny błysk zalśnił w granatowych oczach młodego wampira.
– Co takiego?
– Nooo. Są skutki uboczne.
Bogusław spojrzał na Leona rozbawiony. Nie mógł się powstrzymać, by pamięcią nie przywołać genialnej ekranizacji „Konopielki” i sceny, w której syn głównego bohatera wróciwszy ze szkoły, oznajmia ojcu, że Ziemia jest okrągła. Leon, podobnie jak konopielkowy mały urwis, miał wyraz nieskrywanej satysfakcji na pozornie niewinnej twarzy, wiedząc, że wreszcie on jest górą. Tylko patrzeć, jak założy sobie ręce i zacznie potupywać stopą – zaśmiał się w duchu Sławek, wciąż mając przed oczami cudownie oświeconego, małego Ziutka.
– Mów, do cholery, a nie baw się ze mną w kotka i w myszkę! – warknął monarcha, a ciarki niepokoju przebiegły po kręgosłupie Bogusława.
– Dobra, dobra, Wasza Wściekłość. – Leon ewidentnie miał ubaw po pachy. Zawsze zadziwiał nazbyt ludzkim charakterem, ale pogrywanie z królem, to już inna bajka. Najwyraźniej młody wampir wiedział, że może sobie na to pozwolić.
Zrelacjonowali więc przebieg wizyty u Teresy i Janka. To niespodziewane i jakże zaskakujące spotkanie było zdarzeniem przełomowym w dotychczasowym postrzeganiu relacji Rodzaju z człowiekiem. Mogło przeważyć szalę niezdecydowania na stronę zwolenników wampirzo-ludzkich związków. Tak, trzeba było oddać sprawiedliwość Stanisławowi i jego grupie – pod tym względem spisali się na medal.
Gdy skończyli, chodzący dotychczas po gabinecie Chwalimir, zatrzymał się i przenikliwie spojrzał na trzech nieumarłych, którzy nie spuszczali z niego wzroku.
– Czy ktoś jeszcze o tym wie? – zapytał spokojnie.
– Nawet jeśli jeszcze nie, to nie da się tego ukryć – odpowiedział mu równie spokojnie Bogusław. – A poza tym, po co to ukrywać? Po prostu są rzeczy, których do tej pory o sobie nie wiedzieliśmy, ale to, że je odkrywamy, nie znaczy, że musimy się ich obawiać.
– Nie wiem, czy masz rację – powątpiewał Otto.
Oczywiście... – dumał Bogusław niezaskoczony jego sceptycyzmem. Nieumarli mieli głęboko zakorzenioną potrzebę ukrywania nie tylko swego istnienia, ale i informacji na swój temat. Nawet jeśli informacja miała pozostawać w nienaruszalnym kręgu Mrocznego Świata, to sama jej świadomość budziła w nich obawę. Teraz sytuacja zdawała się dużo bardziej skomplikowana – w grę wchodziła świadomość ludzka, a to stwarzało zagrożenie dla Rodzaju. Nie wszyscy jednak byli aż tak konserwatywni.
– Dlaczego tak sądzisz? – Sławek był autentycznie ciekaw odpowiedzi, nie upatrując niczego złego w nowych odkryciach.
– To może zwiększyć ilość chętnych na takie związki. Dla wielu z nas ludzie są partnersko atrakcyjniejsi niż członkowie Rodzaju i tylko z obawy o ich kruchość i krótkowieczność nie decydowaliśmy się na związki z nimi. Te rewelacje mogą to zmienić.
Cóż, było w tym ziarno prawdy.
– Nie unikniesz zmian, Otto, a już z pewnością nie poprzez ukrywanie prawdy. Spójrz, do tej pory znalazło się całkiem sporo osób w naszej nielicznej populacji, które, mimo przekonania o kruchości ludzkiego istnienia, zdecydowały się na takie związki.
– Ma rację – zauważył Leon. – Nie powstrzymasz tego. Ci, którzy chcą mieć związek z człowiekiem, zdecydują się na niego bez względu na okoliczności. W końcu dość despotyczne i samolubne z nas skurczybyki. Zawsze stawiamy na swoim.
Leon był wyraźnie w zaczepnym nastroju i dobrze się bawił całą tą wampirzo-ludzką plątaniną. A z drugiej strony, dlaczego nie? I tak już się tego nie zatrzyma – pomyślał Bogusław, przyglądając się, jak szczery uśmiech wędruje po atrakcyjnej twarzy i sięga oczu przyjaciela.
– Ale jak to możliwe? – dopytywał Otto, spoglądając jakby przed siebie bez wyraźnego punktu zaczepienia.
– Co? – chciał uściślić Leon.
– No te skutki uboczne.
– To jest możliwe – odezwał się spokojnie król. – Nie oni pierwsi są tego dowodem. Podobno był kiedyś taki przypadek, ale bardzo, bardzo dawno temu i na obcych ziemiach. Dlatego myśleliśmy, że to tylko plotki. Wiecie, jak było dawniej. Tylko wielokrotnie przekazywane podania ustne były źródłem informacji, dlatego nigdy nie traktowano ich jako pewnik.
– Co się z nimi stało? Wiadomo? – Bogusław zdawał się wyraźnie podekscytowany.
– Podobno kobieta w końcu zmarła, ale po bardzo długim i zdrowym życiu.
– Skoro była zdrowa, to dlaczego zmarła? – Leon wzruszył ramionami i jowialnie uśmiechnął się do swego monarchy.
– Ze starości. Jej ciało nie było już w stanie tak szybko namnażać nowych komórek krwi i podobno, mimo że mężczyzna żywił się na niej dużo rzadziej, a potem zupełnie zaprzestał, to i tak odeszła.
Można powiedzieć, że jakby… skończyła się. Ale żyła bardzo, bardzo długo jak na człowieka.
– Jak długo? – dociekał Bogusław być może nieco zbyt nachalnie.
– Nie ma stuprocentowej pewności. Plotki głoszą, że trzysta lat, a może nawet dłużej – odpowiedział Chwalimir nieświadom, jakie znaczenie dla Sławka ma ta informacja. – Zresztą, kto teraz dojdzie prawdy?
– Ale jak to możliwe?! – wykrzyczał Otto zniecierpliwiony, że lekceważą jego pytanie.
– Podobno stałe, regularne namnażanie krwi w połączeniu z niesłychanie silnym enzymem uodparniającym, który znajduje się w naszej ślinie, powoduje, że procesy starzenia spowalniają. Niektórzy uważają, że niektóre skutki starzenia mogą nawet w pewnym stopniu się cofnąć. Na przykład skóra się wygładza, wzrok się poprawia. No wiecie… takie tam drobiazgi – odpowiedział spokojnie król. – To znowu tylko pogłoski i przypuszczenia, ale pewnie jest w nich jakieś ziarnko prawdy.
– Nie znam się na medycynie – stwierdził Leon – ale wydaje się to całkiem logiczne. To jakby takie… codzienne autotransfuzje ze środkiem uodparniającym na wszystko. Nie?
– Można to tak ująć. – Monarcha uśmiechnął się do niego pobłażliwie. – Trochę infantylnie, ale z grubsza rzecz biorąc… o to właśnie chodzi.
Bogusław siedział, milczał i przyglądał się władcy. Ile jeszcze razy on mnie zaskoczy? – zastanawiał się, podziwiając rozległą wiedzę Chwalimira. Sam był w podobnym wieku, ale nigdy nie wiedział tyle o Rodzaju. Oczywiście, będąc królem, Chwalimir musiał posiadać jak najszerszą wiedzę na temat ludu, którym władał, ale mimo wszystko… Powinny przecież być, gdzieś, jakieś luki, no nie? Jak do tej pory nie było. Każdy temat, który poruszali, był Chwalimirowi znany nie tylko z obiegowych faktów, ale też z danych, o których inni nie mieli pojęcia. To prawda, że w czasie, gdy król zgłębiał tajniki Mrocznego Świata i Rodzaju, Bogusław pławił się w szczęśliwości swego związku z Jagienką, ale przecież Chwalimir też musiał kiedyś zaspakajać potrzeby ciała, a nie tylko karmić umysł i ducha. A może jednak nie musiał? Z zamyślenia wyrwał go sam monarcha.
– A co ze szczeniakiem? – rzucił wymowne pytanie.
– Z kim? – Nie załapał Otto.
– Z tym młodym zakonnikiem, co to w pojedynkę zakołkował dwa wampiry z obronnym przeszkoleniem – Chwalimir pokręcił głową, głęboko zdegustowany, a wyraz jego twarzy i sarkazm w głosie solidnie wspierały jednoznaczny gest.
– Stanisław i jego ludzie się nim zajęli – wyjaśnił Bogusław.
– Więc nie wiecie, co tak naprawdę się tam dzieje?
– Wiemy. Byliśmy przy przesłuchaniu, ale to oni się tym zajęli. My z Leonem byliśmy obserwatorami.
– Oczywiście wkroczylibyśmy do akcji, gdyby zaszła potrzeba – wyrwał się młody ochoczo.
– Ale nie zaszła – Bogusław ostudził jego zapał. – Tamci dobrze sobie radzili, a w końcu o to chyba chodzi, żeby oddziały działały sprawnie i w miarę możliwości samodzielnie. Trudno by mi było nadzorować je wszystkie na każdym kroku. Musimy okazać im choć odrobinę zaufania – dorzucił, widząc sceptycyzm na królewskim obliczu.
– No, to co wiemy o szczeniaku?
– Chłopak jest młodym mnichem, który wiódł spokojne życie klasztorne, póki nie spotkał Przewodnika. Mówił też o nim Mistrz. Tak więc, ów Mistrz-Przewodnik wprowadził go w świat wampirów, z tego co się zorientowaliśmy na szczęście bardziej na zasadzie legend niż faktów, obiecując miejsce w szeregach bractwa. Jeżeli dzieciak wykaże się odpowiednimi predyspozycjami, oczywiście.
– Cwany gnojek. Nie odkrywa się, póki nie ma pewności, co do kandydata – zauważył Otto.
– Jakie to predyspozycje, jeszcze nie ujawnił – kontynuował Bogusław, jakby nie zwracając uwagi na spostrzeżenie druha. – A młody bardzo chciał się wykazać, żeby przypodobać się Mistrzowi. Ponieważ pochodził z okolic, w których mieszka Teresa z Jankiem, i zaczął kojarzyć różne pogłoski krążące wśród najstarszych mieszkańców jego wsi, chciał na własną rękę przyjrzeć się sprawie. Przyjechał w odwiedziny do domu i zaczął węszyć. A że skurczybyk jest wyjątkowo inteligentny, to bez większego trudu poskładał elementy łamigłówki i odkrył, że to nie są tylko legendy. Wtedy postanowił zapolować, żeby zdobyć uznanie w oczach Przewodnika i zasłużyć na członkowstwo w bractwie.
– Można by powiedzieć, że mu się pofarciło, gdyby nie wy, chłopaki – rzucił Otto, podczas gdy Chwalimir przyglądał im się w milczeniu.
– No – przytaknął Sławek. – Chociaż można też powiedzieć, że to nam się poszczęściło. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby chłopak wybrał na te łowy inną noc?
– No właśnie – zasępił się król. – I co dalej, Bogusławie?
– No cóż? Zamierzał zakołkować wytropione wampiry, nie wiedział, że jedno z nich to człowiek, i ofiarować w prezencie swemu nowemu Mistrzowi. Na szczęście byliśmy we właściwym miejscu i o właściwej porze. Stanisław przefiltrował chłopakowi świadomość i odesłał na wolność.
– Co zostawiliście w jego pamięci? – Król był dociekliwy.
– Klasztor, rodzinny dom i wieś, ale bez opowieści o leśnych mieszkańcach. No i Mistrza-Przewodnika z jego legendami o wampirach i bractwie , ale głęboko zakorzeniliśmy dzieciakowi pogardę dla jego nauk.
– Rozumiem.
– Chwalimirze, nie można było zlikwidować chłopaka, a w takiej sytuacji nie można też było pominąć Mistrza w jego świadomości – stary wampir bardziej tłumaczył swoje racje, niż się usprawiedliwiał.
– Wiem. To już nie te czasy, by człowiek ginął bez śladu. A i my też się trochę ucywilizowaliśmy… ostatnio – dodał monarcha z nikłym uśmiechem na twarzy. – Co wyciągnęliście z chłopaka na temat bractwa?
– Można powiedzieć, że nic. Wiedział tylko, że istnieje bractwo, którego zadaniem jest zwalczanie wampirów i znał sporo legend na temat Rodzaju. Mistrz nie podał mu jednak żadnych szczegółów. Nie wiedział ilu ma członków, od jak dawna działają, jakie są struktury, nie znał położenia siedziby. Nie wiedział też o mieszanych związkach.
– Po prostu żółtodziób, który miał farta z tą chatą w lesie – podsumował Leon.
– Jak zwykle bez owijania w bawełnę i szczery do bólu? – zaczepił go Otto.
– No. – Leon uśmiechnął się jowialnie. – I za to mnie kochacie, chłopaki.
– A coś o Mistrzu? – zapytał z nadzieją w głosie Chwalimir.
– Nic. Tylko że to też zakonnik, ale z innego klasztoru. Chłopak nawet nie wiedział, z którego.
Chwalimir kręcąc głową z dezaprobatą, głośno wypuścił powietrze. Trudno powiedzieć, żeby był do końca zadowolony, ale doceniał pracę Bogusława i Leona w Królestwie Ziem Wschodnich. Najwyraźniej na ten moment nie można było zrobić nic więcej. Teraz nadzieją były kontakty z zespołami śledczymi trzech pozostałych Królestw Ziem.
– Aaa! I jeszcze jedna ważna sprawa – przypomniał sobie Bogusław. – Chłopak nie miał wiedzy na temat zadawania ostatecznej śmierci. Myślał, że kołek definitywnie załatwia sprawę.
– O, to faktycznie ważna wiadomość – podchwycił monarcha. – Albo jeszcze był za mało wtajemniczony, by Mistrz podzielił się z nim tą wiedzą, albo… nie wszyscy są z tą wiedzą zaznajamiani.
– Myślisz, że w sztuce zabijania szkoli tylko nielicznych?
– Tak, to jest prawdopodobne.
– To po co mu reszta członków? – zastanawiał się głośno Leon.
– Tego nie wiemy. Jeszcze.
– Nie lepiej by mu się działało z małym, sprawnym oddziałem zabójców?
– Leon, do cholery! Po czyjej ty jesteś stronie, co? – oburzył się Otto.
– Może po prostu, jak każdy opętany morderczą pasją szaleniec, potrzebuje wyznawców i osobistej świty? – Bogusław głośno myślał.
Krótka chwila milczenia dała im czas na rozważenie tej sugestii. Żaden jednak nie miał pewności co do rzeczywistego stanu bractwa. Nawet nie byli pewni, czy bractwo faktycznie jest wieloosobową organizacją. Jedynie instynkt i doświadczenie sprzed setek lat kazały im podejrzewać, że tak właśnie było.
– A jak na to zapatruje się Król Ziem Wschodnich? – zapytał nagle Chwalimir. – Nie wspomnieliście o nim ani słowem.
Nie wspomnieli, bo też nie było o czym wspominać. Dwa wampiry spojrzały na siebie wymownie. Leon uniósł znacząco brwi i wydął usta w kpiarskim uśmieszku, natomiast twarz Bogusława wyrażała niesmak i rozczarowanie. Obaj pokręcili głowami, ale to Bogusław odpowiedział w końcu na pytanie.
– Nie raczył się z nami spotkać. – Zrobił krótką pauzę i dodał: – Przez cały czas naszego pobytu Bartłomiej zdawał się nie zauważać naszej obecności. Jak poinformował nas Stanisław, jego król uznał, że powierzenie kompetencji śledczych wyselekcjonowanemu zespołowi jest wystarczającym zaangażowaniem z jego strony w tę sprawę. A skoro ty, Chwalimirze, stałeś się teraz monarchą protektorem, on ze swej strony nie jest już zobowiązany robić cokolwiek ponadto.
Krótkie przekleństwo, które wymsknęło się z królewskich ust, było dosadne i nie bardzo przystające do statusu władcy, trudno jednak dziwić się takiej reakcji. Chwalimir wyraźnie liczył na wsparcie pozostałych monarchów. To, że na czas kryzysu objął protektorat, nie oznaczało, że odsunął ich od władzy na rządzonych przez nich terenach. Jednakowoż Król Ziem Wschodnich był innego zdania, a urażona duma starego wampira była jak smród zgniłego jaja – trzeba się sporo natrudzić, żeby się go pozbyć, mimo iż po jaju już dawno nie ma śladu.
Soczysta „kurwa” w ustach monarchy właściwie zakończyła naradę.
Zaczęli się zbierać do wyjścia, gdy Otto nagle uderzył się w czoło na znak wielkiego olśnienia, wołając:
– Chłopaki, czekajcie! Gdy was nie było, odezwał się jakiś… dziwoląg. Powiedział, że ma wieści w sprawie rytualnych morderstw i chce się spotkać, żeby przekazać szczegóły.
– Ciekawostka… – Bogusław powątpiewał w prawdziwość rzeczonych rewelacji anonimowego informatora.
– Dlaczego dziwoląg? – dopytywał równocześnie Leon.
– Booo… to człowiek. – Otto z pogardą wzruszył ramionami, a jego zblazowany głos nie zdradzał większego poruszenia.
– Co?! – krzyknęły oba wampiry równocześnie, trawione emocjami skrajnie odmiennymi od tych, które gościły na spokojnym obliczu Ottona.
– Skąd miał kontakt? – Wyraźne bruzdy zdziwienia rysujące się na czole Sławka zdradzały, że nawet tysiącletniego wampira wciąż można czymś zaskoczyć.
– Jak się skontaktował? – jednocześnie pytał Leon.
– Czekajcie, chłopcy. Nie obaj na raz. Facet najnormalniej w świecie zadzwonił do rezydencji i rozmawiał ze mną przez telefon.
Konsternacja ogarnęła wszystkich, poza Ottonem, oczywiście. Nawet zachowujący do tej pory stoicki spokój Chwalimir, zaczął przejawiać napięcie.
– I ty dopiero teraz o tym mówisz? – Pozorne opanowanie w głosie monarchy nie zwiastowało niczego dobrego.
– Teraz mówię, ale to nie znaczy, że to zlekceważyłem. Od razu zleciłem namierzenie gościa. Niestety nie ma możliwości, by złapać jego sygnał. Facet chyba nieźle zna się na technikach zacierania śladów. Po prostu zniknął.
– Więc będzie trzeba się z nim spotkać – powiedział ochoczo Leon, jakby wybierał się na grzybobranie, a nie spotkanie z ludzkim znikającym punktem.
– Nie bądź taki chojrak, mały – upomniał go król. – To może być zasadzka.
– Może jednak nie – wtrącił Otto. – Chciał się spotkać z Bogusławem. Z jednym wampirem. Samotnikiem. A nie z parą mieszaną.
– Para mieszana? – jęknął Leon z drwiną w głosie. – Nieźle, stary. To tak ludzko brzmi.
– Daj spokój, Leon. Mamy poważny problem. Nie czas na żarty.
– No, no. To może powinniśmy zadręczyć się na śmierć. Wtedy bractwo nie miałoby z nami roboty.
– Dobra, panowie, dajcie już spokój. Spotkam się z tym informatorem i go wybadam. Może to faktycznie coś da. Zobaczymy. Gdzie mamy się spotkać?
– Pod Włocławkiem, na stacji Orlenu.
– Cholera! Samego cię nie puszczę – oznajmił Leon, hardo patrząc Bogusławowi w oczy. – Wybij to sobie z głowy!
– Dobra, młody. Jedziesz ze mną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz