środa, 4 marca 2015

Cienie - rozdział 4




Ostatnio encia napisała do mnie priva, pytając, co słychać w sprawie. Pogania mnie :)), ale to dobrze :) Pierwsza korekta dobiega końca, treści do dopisania zostało już tyci tyci, zatem dlaczego nie miałabym podrzucić kolejnej porcji przygód moich wampirków? Tak więc  zamieszczam 4 rozdział i...
 zapraszam do czytania :)

Rozdział 4
        
Przekroczenie magicznej granicy pomiędzy cywilizacją, a nieznaną leśną otchłanią sprawiło, że Gośka poczuła się nieswojo. Pojęcia: „czarna noc” czy „ciemno choć oko wykol” nagle stały się plastyczne i namacalne, a co za tym idzie – przerażające. Obezwładniającej ciemności towarzyszyła martwa cisza, jak gdyby wszystko wokół pochłonął śmiertelny sen. Na szczęście Leon wydawał się absolutnie spokojny – znak, że w tej nieprzeniknionej ciemności nie kryło się nic przerażającego. Wyboistość leśnego traktu łagodziły amortyzatory SUV-a. Luksus – pomyślała nieznacznie się uśmiechając, czując zaledwie przyjemne kołysanie.


Być może droga była zawiła, a być może nie – bez znaczenia – Gośka nie zamierzała wracać do domu na piechotę. W tej przepastnej czeluści, którą Leon pokonywał z zadziwiającą łatwością, mimo iż gałęzie ocierały się o karoserię, a czubki drzew skutecznie przesłaniały niebo, nie dopuszczając nawet najmniejszej drobiny gwiezdnego blasku, las usilnie starał się pochłonąć ledwie zarysowany dukt. Ciasny leśny korytarz zdawał się nie mieć końca. Tylko silne światła reflektorów torowały im drogę, przez ponurą czerń klejącą się do karoserii.
Kiedy podjechali pod leśniczówkę, a samochodowe reflektory omiotły światłem budynek, Gośce zaparło dech – w samym środku głębokiej głuszy stał drewniany dwór kryty drewnianym gontem, a kute kosze rozmieszczone wzdłuż szerokiego podjazdu płonęły przyjaznym płomieniem, wskazując drogę. Dwór wspierał się na dwóch parach okrągłych filarów, miał daleko wysunięty dach i głęboki ganek, szerokie, łukowate drzwi i palące się dwie naftowe lampki zwisające po bokach futryny. Na ganku stały donice, w których kwiaty zdawały się tańczyć w rytm migoczących płomyków.
Leon dwukrotnie uderzył w klakson i wyłączył silnik.
– Nie trąb – ofuknęła go. – Pobudzisz dzieciaki.
– Sądzisz, że gdybyśmy zaczęli łomotać do tych masywnych drzwi, byłoby ciszej? – zaciekawił się, nie kryjąc rozbawienia.
– Nieee. No fakt. Chyba nie mamy za wiele możliwości, żeby dać im znać, że już jesteśmy.
– Sama widzisz.
Wiedział, że wyostrzony słuch Bogusława dawno wyłapał szum jadącego auta, ale ze względu na Gośkę, trzeba było zachować pozory. Wysiadł i obszedł samochód, by otworzyć dla niej drzwiczki.
– Daj spokój. Sama sobie poradzę – uśmiechnęła się przyjaźnie – nie jestem niedołężna.
– No coś ty. Damie należy się choć odrobina galanterii. – Puścił oczko i szerzej rozwarłszy drzwiczki, wyciągnął rękę w jej kierunku.
– Daj spokój – powtórzyła i nie przyjmując jego ręki, zaczęła wysiadać, usiłując go ominąć. Nie przewidziała tylko, że SUV to nie to samo co limuzyna.
Zachwiała się i z pewnością wylądowałaby twarzą na podjeździe, gdyby nie pomocne ramiona Leona, który zamknął ją szczelnie w swych objęciach. Znów poczuła ten zniewalający zapach, no i zarost, który łechtał zmysłowo jej policzek. Stali tak, ciężko oddychając.
Dlaczego ja ciężko dyszę, to, cholerka, wiem. Ale dlaczego on?
Leon słyszał, jak oddech Gośki przyspieszył i stał się nierówny, a serce zaczęło łomotać, jakby chciało wyskoczyć z za ciasnej piersi, ale z jego oddechem działo się dokładnie to samo. Kurde! Musiał szybko coś z tym zrobić.
– Oferowałem ci dłoń, ale widzę, że dla ciebie to za mało – wyszeptał jej do ucha z rozbawieniem w głosie. – Wolisz od razu paść mi w objęcia?
– Odwal się! – fuknęła, agresją maskując podniecenie.
Ten koleś był jak pieprzona kostka Rubika – z jednej strony trudno było dać sobie z nim radę, z drugiej zaś nie mogła mu się oprzeć. Ale najbardziej wkurzające było to, że w jego obecności zawsze popełniała jakąś gafę, którą Leon doskonale potrafił wykorzystać i jeszcze dobrze się przy tym bawił. Cholera! Cholera! Cholera! Miała ochotę rzucić znacznie soczystszym mięskiem, ale przecież była dobrze wychowana, czyż nie?
Tak więc będąc na granicy hiperwentylacji, z walącym sercem i mentalną udręką, Gośka usiłowała wywinąć się z upojnych objęć Leona. Bezskutecznie. Wciąż trzymał ją w ramionach, a ona poczuła przypływ dziwnej fali spokoju i błogości. Co się, do diabła, dzieje? Nagle zapragnęła pozostać w tych ramionach do końca świata. Nic się nie liczyło, byle nie wypuszczał jej z objęć. Wtuliła w niego twarz i zaciągnęła się zniewalającym zapachem. Odurzał ją słodko-pieprzowy aromat perfum, ale pod tym syntetycznym luksusem było coś jeszcze – jakaś nieokiełznana natura, dzikość, gorąca potrzeba drzemiąca tuż pod rozpaloną skórą chłopaka. Ten zapach drażnił jej zmysły, sięgał daleko w głąb, przyzywając i zniewalając. Jakby znalazła swoje miejsce na Ziemi. W ramionach Leona? Słodki Jezu! To jakaś dzika paranoja! – jęknęła jej odurzona podświadomość. Musiała uwolnić się z tego uścisku, tylko że ciało nie chciało współpracować z rozumem. Na szczęście w progu pojawiła się Kaśka z szerokim uśmiechem na twarzy, a tuż za nią Bogusław też szczerzył się radośnie.
– No, nareszcie! – Kaśka zbiegła po schodkach z szeroko rozłożonymi ramionami gotowa, by otulić nimi przyjaciółkę.
Leon wypuścił dziewczynę z objęć, obdarzając ją promiennym uśmiechem.
– To było miłe – wyszeptał, a ona oblała się rumieńcem.
Rumieniec – incydentalna przypadłość, która dopadała Gośkę tylko w jego obecności. Na szczęście Kaśka zaczęła ją ściskać i świergotać coś rozradowana, nim Gośka zdążyła rzucić mu ciętą ripostę. Zresztą jaka cięta riposta? Po takim intymnym tete-a-tete miała kompletną pustkę w głowie, która, niczym El Nino, hulała teraz, pustosząc jej szare komórki, więc o jakiejkolwiek ripoście nie było mowy, a co tu myśleć o… ciętej.
Wyściskana i wycałowana, otoczona serdecznym ramieniem przyjaciółki, szła w stronę budynku, czując na sobie palące spojrzenie Leona. Stojący w progu Bogusław dość powściągliwie kiwnął głową i obdarzył ją serdecznym uśmiechem. Wciąż miała niejasne odczucia, gdy patrzyła na tę młodą, piękną twarz, w której „mieszkało” osobliwie dojrzałe spojrzenie i… mądrość? Roztropność? Powaga? Zawsze miała problem z określeniem, co naprawdę kryło się w twarzy i spojrzeniu Bogusława, ale jednego była pewna – było to coś, czego mężczyzna przed trzydziestką absolutnie mieć nie powinien.
– Witaj, Gosiu. Cieszę się, że jesteś, bo Kasia już tu usychała z tęsknoty za tobą i chyba też troszkę z nudów ze mną – spojrzał na swoją partnerkę, a jego wzrok stał się rozmyty, tęskny.
O matko, jak on ją kocha – jęknęła romantyczna dusza dziewczyny. 
– Z tobą nie można się nudzić, kochanie – zaprzeczyła Kaśka z równie rozmarzonym spojrzeniem, a potem pociągnęła przyjaciółkę do rozległego, jasno oświetlonego holu. Chwilę później pokazywała jej resztę dworu.
W centralnej części parteru znajdowały się trzy duże izby – pokój dzienny, kuchnia po jednej i gabinet po drugiej stronie – wszystkie połączone amfiladą. Z holu też szerokimi schodami wchodziło się na piętro z czterema dużymi sypialniami; każda z osobną łazienką i rozkosznym mansardowym okienkiem. Urządzone były prosto, acz przytulnie i gustownie.
Podczas gdy dziewczyny krążyły po domu, nieustannie paplając, Bogusław z Leonem weszli do gabinetu. Nim rozsiedli się w fotelach i nim Leon zdołał choć pokrótce nakreślić co słychać w śledztwie, dobiegł ich szum toczących się po leśnym dukcie opon.
– Marek? – upewniał się Bogusław. O tym, że łowca też ma przyjechać, dowiedział się zaledwie przed chwilą.
– Marek. A kto inny?
– No dobra, to chodźmy.
– Co się dzieje? – zapytała Kaśka, stając tuż za nimi, gdy wyszli na ganek.
– Nic, skrzacie. Marek też ma do nas dzisiaj zawitać.
Kaśka spojrzała na Sławka z niepokojem. Wiedziała, że Rodzaj nie uznaje towarzyskich spotkanek. Coś się kroiło, tylko co?
– Co się dzieje? – powtórzyła już zupełnie innym tonem; była poważna i zdecydowana nie dać się zbyć. – Nie oszukuj mnie, proszę. To nie fair.
– Nigdy cię nie oszukuję – Bogusław posmutniał. – Nie wiem, skąd ci przyszedł taki pomysł do głowy. Zasłużyłem sobie czymś na takie podejrzenia?
– Nie. – Czuła się głupio, a pąsowy rumieniec oblał ją od czubka głowy aż po głęboki dekolt. W przeciwieństwie do Gośki, rumieniec gościł na twarzy Kaśki często i złośliwie wyraźnie. – Przepraszam, rzeczywiście nie zasłużyłeś. Ale nie ukrywaj nic przede mną. Proszę.
– Nie ukrywam, skrzacie. Wiem tylko, że Marek ma przyjechać. To wszystko co Leon zdążył mi powiedzieć w te kilka minut.
– Leon? – teraz wzrok Kaśki padł na niego, a pytanie sugerowało, że kategorycznie oczekuje wyjaśnień.
– Kaśka, daj spokój. Marek na serio stęsknił się za nami. W końcu to człowiek – skwitował młody, jakby to miało wszystko wyjaśniać – a jak się dowiedział, że przywożę do was dzisiaj Gośkę, to stwierdził, że też wpadnie.
– I to wszystko?
– Nie do końca, ale resztę powie ci Sławek później. Teraz nie pora. Za chwilę pojawi się tu Gośka, jak jej to wszystko wyjaśnisz?
– Ona jest w łazience. Poszła się odświeżyć przed kolacją, więc chociaż w dwóch słowach…
– Tu jesteście! – Z holu dobiegł przyjaźnie brzmiący głos dziewczyny, która dziarsko kroczyła w ich kierunku.
Leon zrobił „a nie mówiłem” minę i odwrócił się w stronę podjazdu, po którym toczył się, niegdyś srebrny, Passat w swej rdzewiejącej okazałości. 
– Hej wszystkim! Nie spodziewałem się takiego komitetu powitalnego. Będzie chleb i sól, czy tylko czerwone goździki? – zażartował łowca.
– O co chodzi z goździkami? – spytała niepewnie Gośka, stając za pozostałą trójką.
Leon spojrzał przez ramię na dziewczynę.
– Takie tam powitalne banialuki z minionej epoki. Masz prawo nie wiedzieć. Ciebie jeszcze wtedy nie było na świecie  – odpowiedział, niewiele wyjaśniając i uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Aha. A skąd ty to wiesz… małolacie?
– Cóż, wie się to i owo. –  Przymknąwszy powieki, młody przeczesał włosy palcami z miną ważniaka.
– Hej! Przestańcie się przekomarzać – zarządziła Kaśka, niczym matka ganiąca sprzeczające się maluchy i zeszła ze schodów, żeby przywitać się z Markiem.
Leon i Sławek poszli za nią. Żadnych goździków, żadnego chleba z solą. Ot prozaiczne kiwnięcie głową i uścisk dłoni. Stojąca na ganku Gośka rzuciła serdeczne „cześć”, gdy Marek mijał ją, wchodząc do środka.
– Chłopie, ale masz zabombistą chatę –  rozpływał się łowca. – Moja skromna chatka wysiada przy takiej rezydencji.
– Nie przesadzaj – Sławek uśmiechnął się przyjaźnie.
– Marek, nie wiesz? Każdemu według potrzeb. – Leon poklepał kumpla po ramieniu i zadziornie uniósł brew. – Sławek ma dużą rodzinę, to i chatkę musi mieć po byku.
– Nie zapominaj, że miałem tę chatkę już wcześniej.
– No wiem, wiem, ale przecież zawsze chciałeś mieć sporą rodzinkę.
– Fakt.
Łowca rozglądał się zauroczony, a dwa wampiry przerzucały ripostami, aż cała trójka weszła do gabinetu.
– Kochanie, to ty już sobie nami głowy nie zawracaj – zauważył lakonicznie Bogusław, patrząc na Kaśkę. – Nie uwzględniaj nas w kolacji, my sobie później coś zrobimy. Bawcie się dobrze, dziewczyny. Macie chyba ogrom rzeczy do obgadania, a my tu sobie zorganizujemy męskie pogawędki – obdarzył kobiety promiennym uśmiechem, zamierzając zniknąć za drzwiami.
Aktorstwo pierwsza klasa, tylko co z Markiem? Kaśka miała nadzieję, że zjadł coś przed przyjazdem, bo jeśli nie, to co – miała zafundować mu głodówkę?
– To może chociaż kanapki wam podrzucę? – zaproponowała niby od niechcenia. Wiedziała od  chłopaków, jaki z łowcy głodomór.
– Chłopaki, co wy na to? – Bogusław spojrzał za siebie.
– Dla mnie brzmi świetnie – odpowiedział Marek, świadom toczącej się gry.
– No cóż, skrzacie, nie chciałem zabierać wam czasu, ale skoro sama się zaoferowałaś…
– Dobra, dobra… – zaśmiała się Kaśka – coś wam przygotuję i za chwilkę przyniosę.
Dziewczyny zniknęły za drzwiami kuchni, a mężczyźni w gabinecie odetchnęli z ulgą. Bogusław od początku obawiał się wizyty Gośki, ale na razie szło całkiem nieźle.
– Dobrze, że tu jesteście – stwierdził, patrząc ma Marka i Leona – zawsze można dzienne odsypianie zrzucić na karb nocnego pijaństwa.
– Obrzydliwość – skwitował młody z kąśliwym uśmieszkiem, patrząc jak  Sławek podchodzi do barku.
Wampir nalał do szklanki Wyborową i dopełnił ją colą, a potem zawartość dwóch foliowych woreczków z mini-lodówki podgrzał w mikroweli. Markowi podał drinka, a krwawą Mary w termo-kubku postawił przed Leonem i zabrawszy swój termo-kubek z barku, usiadł na skórzanej kanapie.
Odkąd Kaśka zamieszkała tu z dzieciakami, termo-kubki okazały się zbawiennym wynalazkiem pomocnym w tworzeniu ułudy. Cóż, większość ich wspólnego życia oscylowała wokół ułudy, którą musieli tworzyć, by zachować prawdziwą naturę Bogusława w tajemnicy – w gabinecie zorganizowali coś na kształt kuchennego kącika ukrytego w eleganckim barku, a kuchnia przestała być miejscem, w którym Sławek czuł się swobodnie. Lodówkę wypełniało teraz ludzkie jedzenie, dzieciaki zaglądały tam po kilka razy dziennie, poszukując czegoś na ząb, a jego tajemnica została schowana w mini-lodówce za zmyślnym gabinetowym kontuarem. Wprawdzie odkąd zawarli więź, Kaśka z ochotą oddawała mu nie tylko swoje ciało, niemniej na wypadek gości, jak dziś, wolał mieć w barku zapas.
W kominku skwierczały płomienie, a oni milczeli. Marek z zaciekawieniem rozglądał się po wnętrzu, w którym dominowały regały z ogromnym księgozbiorem – księgozbiory zdawały się nieodłączną kolekcją każdego światłego nieumarłego. Na przestrzeni wieków gromadzili bezcenne woluminy i teraz, gdy zaczęli zakładać stałe siedziby, wreszcie znalazły właściwą im oprawę. Centralną część gabinetu zajmował skórzany zestaw wypoczynkowy w kolorze gorzkiej czekolady i szeroka ława z mahoniowego drewna takiego jak biblioteczne regały. Dwuskrzydłowe drzwi tarasowe ukazywały za dnia urokliwy ogród, który teraz, w obliczu przenikliwej ciemności, jawił się jako czarna plama.
         – O czym mi nie mówisz? – spytał w końcu Bogusław, spoglądając na Leona wnikliwie, zaskakując pytaniem obu mężczyzn.
– Znaleźli Olafa – wypalił młody bez ogródek.
– Co?! Gdzie?! Żywego czy martwego? – Bogusław otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale nie zdążył.
– Czekaj, stary, co to, kurna, jest? Sto pytań do…? Zanim sporządzisz niekończącą się listę niewiadomych, daj mi odpowiedzieć chociaż na te podstawowe – Leon temperował jego żywiołowe zapędy. – Mamy pierwszy raport od chłopaków ze Szczecina.
Za drzwiami, w kuchni, przyciszone rozmowy raz po raz przerywał radosny śmiech, a oni właśnie zagłębiali się w nikczemnym zamęcie niszczącym  Mroczny Świat.
– Mów! – rozkazał oszczędnie stary wampir.
         – I co? Jakieś rewelacje? – niemal jednocześnie dopytywał Marek. Wciąż nie przyswoił właściwej Rodzajowi zdawkowości.
         – Właściwie niewiele tego, a o rewelacjach trudno wyrokować. Facet urodził się w Łodzi czterdzieści siedem lat temu. Miał nudne życie przeciętnego syna przeciętnej rodziny. Pójście do zakonu miało być chyba jakąś nobilitacją, bo w czasach szkolnych nie wyróżniał się zbytnią pobożnością. Bunt licealisty kierował go bardziej w stronę anarchisty niż fanatycznego katolika, więc trudno powiedzieć, co nim powodowało. Ale właściwie ważniejsze od jego przeszłości jest to, gdzie go znaleźli – Leon dramatycznie zawiesił głos – w Berlinie.
         – Fuck! Ciekawe, czy zrobił to umyślnie, żeby jeszcze bardziej nam pokomplikować sprawy, czy po prostu miał takiego farta?
         – A jaki problem w tym, że jest po niemieckiej stronie? – Marek nie widział problemu.
         – Działałeś kiedyś na ich terytorium?
         – Nie. Tam działają lokalni łowcy. Nie wchodzimy sobie w drogę. Nie ma między nami międzynarodowej wymiany doświadczeń – prychnął pod nosem. – No wiecie, nie jesteśmy glinami, które szkolą się nawzajem i odbywają sympozja. Nasze struktury są bliższe Mrocznemu Światu niż światu ludzi. Po prostu… musimy się do was dostosować. Ale wiem, że jeśli coś „naszego” – łowca zrobił palcami gest cudzysłowu – dzieje się poza naszymi granicami, możemy liczyć na wsparcie.
         – Więc nie wiesz, jak zróżnicowane mogą być nasze społeczności – zauważył Bogusław.
– Czyli?
– Tamtejszy Rodzaj, to cholernie odmienna społeczność od naszej – skwitował Leon. – Po prostu dzika zgraja.
Z całej tej trójki on najlepiej orientował się w zależnościach tyczących niemieckich klanów – robiąc z nimi interesy, był na bieżąco. Bogusław też miał pojęcie o odmienności zachodnich wampirów, ale jego doświadczenia z niemieckim Rodzajem sięgały odległych czasów, gdy wędrował po Europie z Jagienką. Pamiętał jednak, że osiągnięcie z nimi jakiegokolwiek porozumienia wymagało swoistego wadium, które za każdy razem zależało od kapryśnego widzimisię wodza.
– Co masz na myśli? – spytał Marek. Sam Rodzaj jako taki był odmienną społecznością, czym więc była odmienność w odmienności?
– Wszystko. – Leon wzruszył ramionami. – Niby mają podobne struktury; też funkcjonują w klanach, tylko że my dopuszczamy do naszych klanów również tych spoza kręgu krwi, a oni są w tym względzie nieprawdopodobnie hermetyczni. Zero wyjątków. Mają Mistrzów a nie królów, są bezwolni i przerażająco zależność. Nie mają jasnych obszarów terytorialnych i ciągle toczą spory o granice wokół metropolii, które zasiedlają ich mistrzowie.
– Naprawdę ciągle są dzicy? – Marek nie dowierzał.
– W dużej mierze. I chyba wciąż jeszcze pożywiają się ze źródła. – Młody pokiwał głową, by podkreślić ostatnie słowa.
– To niemożliwe. Jakby tak było, tamtejsi łowcy z pewnością by zareagowali.
         – Marek, błagam cię… nie bądź śmieszny – głos Leona był protekcjonalny. – Setki lat spędzone na łowach i pożywianiu się na ludziach czyni z nich mistrzów nie do pokonania. Jakie są wasze szanse w potyczce z nimi? Jeśli zechcą się żywić na ludziach, to będą to robić bezkarnie, chyba że pojawi się degenerat. To jedyna szansa dla was na sukces. Póki jawnie nie mordują i na ulicach nie pojawiają się trupy z rozerwanymi gardłami, łowcy mogą im skoczyć. Ot co.
         – Leon ma rację. Tylko degenerat jest na tyle opętany żądzą krwi, że staje się osiągalnym celem dla łowców, z resztą nie macie szans. Ale co tu dużo gadać, wasza rola od początku się do tego ograniczała. Do eliminacji zwyrodnialców.
Jeśli Marek miał kiedyś jakiekolwiek złudzenia co do roli łowców, to Bogusław właśnie zmiótł je z siłą burzy piaskowej.
– Również ich siedziby są inne niż nasze. Takie archaiczne.
– To znaczy?
– To znaczy…? – Młody wzruszył ramionami. – Oni ciągle jeszcze kryją się w podziemiach. Nie budują nowocześnie zabezpieczonych rezydencji, nie  wynajmują monitorowanych apartamentów jak Sławek, po prostu nie wtapiają się w rzeczywistość. Alienują się tak bardzo, jak tylko to możliwe. Zakopują się głęboko pod ziemię i egzystują w tych podziemnych norach i labiryntach pod starymi budowlami. Pomniejsi ciągle zamieszkują grobowce.
Otrząsnął się na samą myśl. Wciąż pamiętał, jak przez krótki czas mieszkał w grobowcu, gdy pod czujnym okiem Luizy stawiał pierwsze kroki w Mrocznym Świecie. I co z tego, że jej grobowiec był wykwintny? To nadal był tylko grobowiec. Leon za żadne skarby nie chciałby takiego domu. Stado zamkniętych w trumnach nieboszczyków za towarzystwo? Nie, dziękuję bardzo. Może i był nieumarłym, ale to nie znaczy, że musi identyfikować się z umarlakami. Zdecydowanie bardziej było mu po drodze z żywymi.
– Rodzaj to nie ludzie – wyjaśniał dalej. – Nie mamy globalnego podejścia do egzystencji. Już samo to, że z natury jesteśmy samotnikami diabelnie utrudnia sprawę. Widzisz, nie wszyscy są tacy jak my. Słowianie zaczęli dostosowywać się do przemian zachodzących w świecie ludzi, a inni wciąż zachowali dawne obyczaje przekonani o naszej wyższości. Nie chcą się cywilizować. Im bardziej wojownicza nacja, tym gorzej. Opierają swoje zależności na poddaństwie i służalczości wynikającej z absolutnej dominacji mistrzów i ze strachu przed okrutnymi karami. Nie uznają lojalności opartej na hierarchii i jasnych układach terytorialnych. – Zrobił krótką pauzę, by po chwili kontynuować. – To prawda, że podział na królestwa i określenie czytelnych praw odbiera nam sporo z naszej dominującej natury, ale pozwala spokojnie funkcjonować w rzeczywistym świecie. Wiedz jednak, że Germanie tak nie funkcjonują.
– W cholerę z takim gównem – zaklął Marek po chwili. Potrzebował czasu, by przetrawić słowa Leona.
– Święte słowa. – Młody upił łyk z termo-kubka, odchylił się bardziej na oparcie fotela i założył jedną nogę na kolanie drugiej.
– To się wydaje niewiarygodne – jęknął łowca. Nie potrafił wyluzować się tak jak Leon. – Nie wiedziałem, że tak jest. Nie mam zielonego pojęcia o tamtych klanach. Mamy tak ścisły podział terytorialny w naszych strukturach, że nawet nie uczą nas o Rodzaju z innych terenów. Kurwa, będę musiał się doszkolić.
– W takim razie radzę ci skontaktować się z tamtejszym kolegium – zasugerował Bogusław.
– Pewnie, że tak. Nie puszczę żadnego z was na obce terytorium, nie powiadamiając ich wcześniej o waszym przyjeździe. Poza tym chyba mamy farta. – Marek przechylił nieznacznie głowę i podrapał się, jakby głęboko coś analizował. – Mamy w naszym kolegium gościa, który kiedyś był niemieckim łowcą. Najpierw uderzę do niego.
– Powiadamianie tamtejszych łowców o naszym przyjeździe nie będzie konieczne. Do tej pory wędrowaliśmy po świecie bez opowiadania się twoim kumplom – zgasił go Sławek, rzuciwszy Markowi pogardliwe spojrzenie.
– Co cię ugryzło? Napadasz na mnie bo…?
– Nie, no… to nie było wymierzone w ciebie, wybacz – zmitygował się wampir. – Po prostu fakt, że jestem wolny, sprawia, że każda wzmianka o powiadomieniu, zgłoszeniu czy innej formie zależności działa na mnie jak płachta na byka? Ale, kurwa, faktem jest, że nigdy wcześniej nie opowiadaliśmy się łowcom – zakończył dosadnie.
– Kurde, przecież nie miałem nic złego na myśli. Chciałem wam zapewnić bezpieczeństwo, to wszystko. Kto wie, jacy są tamtejsi łowcy? Może też dzicy. Może mają wszystko skatalogowane, tak jak my i każdy nowy wampir na dzień dobry idzie do odstrzału? Nie przypierdalaj się do mnie tylko dlatego, że masz przerost poczucia wolności. Nie bój się, nikt na nią nie dybie.
– Panooowie, panooowie – zaczął śpiewnie Leon – spokojnie. Marek odpuść sobie te powiadomienia, a ty, Sławek, zapamiętaj, że on nie dybie na twoją wolność. To co… zgoda? Jak tak, to dajcie sobie buzi i zabierzmy się za prawdziwe problemy.
– Dobra, rozumiem – burknął wampir.
– Czy to miały być przeprosimy?
– Najwyraźniej w wydaniu Bogusława tak – zachichotał Leon.
– Okej. – Marek uniósł się z fotela i klepnął Sławka w ramię. – To co?  Konflikt zażegnany?
– Yhmy.
– No. To wróćmy do sprawy. Skąd macie Niemca u siebie? – ciekawość nie pozwalała Leonowi pominąć tego milczeniem. – Skoro jesteście tak hermetyczni…
– A, to całkiem prozaiczna historia – zaśmiał się łowca, chwytając swojego drinka. Upił łyk i wyjaśnił: – Facet po prostu zakochał się w Polce, a że kobieta nie chciała zamieszkać na obczyźnie, to on zamieszkał tu.
Delikatne pukanie do drzwi przerwało rozmowę. Kaśka weszła do środka i postawiwszy przed Markiem tacę z półmiskiem kanapek i dzbankiem z herbatą oraz trzema kubkami, uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Częstuj się – rzuciła i wyszła.    
Marek złapał kanapkę i nalał sobie herbaty. Aromat cytryny i miodu unosił się nad kubkiem w niezauważalnych oparach. Mężczyzna zaciągnął się zapachem i rozluźnił, przymykając powieki – sprawiał wrażenie jakby jego świadomość odpłynęła w bezkresną nicość niesiona niewidzialnym wiatrem. Tymczasem kumple przyglądali mu się z niewyraźnymi minami, a w końcu spojrzawszy na siebie, parsknęli śmiechem.
– Co? – łowca rozglądał się  niepewnie, wracając do rzeczywistości.
– Chłopie, odpłynąłeś po zaciągnięciu się herbatką? – śmiał się Leon. – No, no, to po kawusi musisz być na niezłym haju.
– Co chcesz? Dzieciństwo u babci mi się przypomniało. Też robiła herbatkę z cytrynką i miodzikiem.
Śmiali się. Po niedawnym spięciu nie było już śladu. Chwila odprężenia dobrze im zrobiła, ale wisząca nad nimi sprawa nie dawała zapomnieć o drapieżnym świecie na zewnątrz.
– I tak dobrze, że Olaf nie uciekł do Azji – Bogusław wrócił do tematu. –  To by dopiero skurwysyn zagmatwał sprawę. Żadnej możliwości porozumienia.
– Dlaczego? – Marek nie widział problemu. – Przecież Azjaci mówią po angielsku jak cała reszta świata.
– Ludzie, człowieku, ludzie – zniecierpliwił się Leon – ludzie mówią po angielsku. Ale nie wampiry. Wampiry nie uczą się języków, chyba że przebywają na obcym terytorium. Ja znam niemiecki, bo robię z nimi interesy i to wszystko. Bogusław mówi po niemiecku, francusku, angielsku i włosku, może jeszcze w kilku pomniejszych językach jakoś się dogada, bo przez tysiąc lat przewędrował kawałek Europy, ale tylko dzięki temu. Rozumiesz? Tak funkcjonuje nasz świat, Marek.
– Fuck! Mam prawie cztery dychy na karku, ale widzę, że gówno wiem – pokręcił głową podłamany. – Jeszcze sporo muszę się nauczyć. Z tego co mówisz, Leon, bycie lokalnym łowcą, to zabawa w wirtualne polowanko?
– Cóż? Nie będę cię oszukiwał, stary. Prawdziwy dziki świat wampirów kryje się w podziemiach realnego świata.
Rzeczywiście na swoim terenie Marek czuł się diabelnie sprawny – zręcznie władał bronią (wszelką), potrafił tropić, działać pod przykryciem, przesłuchiwać, cierpliwie czekać w ukryciu, a w końcu skutecznie atakować i zabijać. Cóż z tego, skoro wszystkie te umiejętności wykorzystywał jedynie, grając w gry komputerowe? Nigdy nie walczył z nieumarłymi. Jakiś degenerat? Zapomnij – słowiański Rodzaj był do bólu przyzwoity. Żadnych krwawych ataków, żadnych śmiertelnych ofiar. Nawet nie poszerzali swych klanów o "nowonarodzonych". Po prostu stan idealny – pomyślał ironicznie. Ale wystarczyło przekroczyć granicę, by zetknąć się z dzikością Mrocznego Świata.
– Niestety… macie tu z nami jak pączki w maśle – zadrwił młody po chwili, gdy drętwa cisza zaczęła mu dzwonić w uszach. – Zrozum, nie neguję twoich umiejętności jako łowcy. Do tego jesteś zajebistym specem od tego całego informatycznego galimatiasu, no i niesamowicie konsekwentny z ciebie skurczybyk, ale nie czarujmy się… nie masz pojęcia, czym jest prawdziwy wampir. Zaznałeś więcej okrucieństwa i makabrycznych doświadczeń od człowieka-psychopaty niż któregokolwiek z nas.
Marek mechanicznie żuł kanapki, w duchu przyznając Leonowi rację. Z czystym sumieniem mógł przyznać, że nie spotkał wampira, który byłby wobec niego jawnie wrogi. Żaden nie posunął się do przemocy czy choćby mentalnego pogwałcenia prywatności. To człowiek zabił jego siostrę. To człowiek zbezcześcił jej ciało i porzucił jak nikomu niepotrzebne ścierwo. I to człowiekowi zawdzięczał, że stanął po stronie nieumarłych. Łowcy powinni zmienić podejście do odwiecznego obowiązku stania na straży porządku między dwoma światami – pomyślał. To nie Rodzaj naruszał ten porządek. To ludzkie działanie zakłócało porządek w Mrocznym Świecie, a więc łowcy powinni stanąć na straży bezpieczeństwa nieumarłych. Jak się przekonał, pojęcie „potwór” nie funkcjonowało tylko po jednej stronie magicznej kurtyny.
– Masz rację. Gdyby nie to, że z urodzenia jestem łowcą, nigdy nie dowiedziałbym się, że wampiry istnieją. Szkolą nas na różnego rodzaju obozach i w szkółkach, uczą jak pokonać i z zimną krwią zabić potwora, ale nie mówią, że tym potworem może być człowiek. Na zabijanie ludzi z zimną krwią nie jestem gotowy. Do tego nie mam pojęcia o innych wampirach… no wiesz… nie Słowianach. – Marek wciągnął powietrze przez nos, po czym powoli wypuścił je i dokończył: – Będę musiał podziałać w tej sprawie. Kolegia za bardzo opierają się na terytorialności i jednym celu. Ale teraz mamy to gówno z Olafem na niemieckiej ziemi i najważniejsze, żeby znaleźć dojście do tamtejszych łowców. Mam nadzieję, że Bauer mi pomoże. W każdym razie obiecuję, że nie puszczę tam żadnego z was bez naszego wsparcia – spojrzał na Sławka i uśmiechnął się znacząco. – No co? – spytał, gdy ten siedział, milcząc posępnie. – Chyba nie myślałeś, że odpuszczę twoje bezpieczeństwo? Zapomnij. Wolność wolnością, ale racja jest po mojej stronie.
– Dobra – Leon uniósł się, zbierając do wyjścia, pomijając milczeniem ostatnią uwagę Marka. – To ja spadam.
– Co?! – krzyknęli jednocześnie.
– No spadam. Do Poznania wracam. I muszę ostro pomykać, jak mam zdążyć przed świtem.
– Odbiło ci? Nie ma mowy. Zostajesz do niedzieli – oznajmił Bogusław tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie myśl, że się zwiniesz i zostawisz mnie samego z tym bałaganem pod hasłem „Gośka z wizytą”.
– A żebyś wiedział, że taki mam zamiar – Leon zaśmiał się pociesznie. – Masz Marka... Ja wpadnę w niedzielę i ją odbiorę, a jak Marek chce, to może ją podrzucić do Poznania, będę miał sprawę z głowy.
– Nie ma mowy! Powiedziałem. Zostajesz. Marek nie jest żadnym wsparciem. To człowiek. On nie musi sobie radzić z ukrywaniem swojej natury.
– No właśnie. W końcu kto lepiej się z nią dogada? Wiesz… taka nić ludzkiego porozumienia – zadrwił Leon i dopił, wysysając z termo-kubka ostatnie krople krwawej Mary, po czym wstał, manifestując niezachwianą wolę wyjścia.
– Pieprzenie! – obruszył się Sławek. – Mam gdzieś twoje teorie o nici. Zostajesz i już.
– Pewnie, że tak – wtórował  mu łowca. – Musisz zostać. Siadaj!
– Taaa, a co zrobicie mądrale, jak Gośka zażyczy sobie, żebym ją odwiózł do domu w niedzielę po południu? Już teraz dziwiła się, że nie jedziemy w sobotę od rana, bo za dnia lepsza widoczność. – Leon spojrzał na nich i z kwaśną miną opadł zrezygnowany na fotel, a dwaj mężczyźnie uśmiechnęli się porozumiewawczo. – Nie cieszcie się tak, skubańcy. Jeszcze nie powiedziałem, że zostaję – jeżył się i pomachawszy termo-kubkiem, dodał: –  Będzie dolewka?
– Mówisz… masz – Bogusław z tryumfalnym uśmieszkiem wziął jego kubek i podszedł do barku. – A swoją drogą dziwisz się Gośce? – rzucił zza kontuaru, czekając aż zawartość plastikowego woreczka, kręcąc się w mikrofalówce, nabierze odpowiedniej temperatury. – Bo ja nie. Gdybym nie miał alergii na słońce, też wolałbym podróżować za dnia.
– No dobra, chłopaki, ale jak sobie poradzimy z tym, że musicie czekać do zmierzchu, żeby w ogóle pokazać się domownikom? – Marek odnosił wrażenie, że nie mają sprawy dopiętej na ostatni guzik, a on z natury wolał wiedzieć, na czym stoi.
– Nie ma takiej potrzeby. Właśnie wymieniłem wszystkie szyby. Nowe mają filtry UV, więc możemy swobodnie poruszać się po domu… nawet w słońcu – uspokajał Bogusław. – No wiecie… koszmarnie trudno jest mamić dzieciaki. Nie macie pojęcia, jakie to sprytne szkraby. Te szyby chociaż po części ułatwiają sprawę. Teraz mogę wstawać jak jeszcze jest jasno. – Wzruszył ramionami, jakby się usprawiedliwiając.
– No to może nam też to jakoś ułatwi sprawę… trochę – dodał Leon sceptycznie.
– A’propos… filtrów UV – zaczął Marek, bezwiednie drapiąc się po głowie; w jego głosie słychać było wahanie. – Odnoszę, Leon, wrażenie, że coś się stało z twoją skórą. Nie wiem czy to kwestia oświetlenia, czy może… zmieniła ci się karnacja? Wiesz, gdybym nie wiedział czym jesteś, pomyślałbym, że się opaliłeś.
– Opalenizna natryskowa – wypalił Leon bez ceregieli.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie niepewnie, wykrzywiając usta w nieokreślonym grymasie. Brwi z wolna uniosły im się aż pod linię włosów, a początkowa konsternacja zaczęła ustępować rozbawieniu.
– Jaja sobie robisz?
– Nie. Serio. Opalenizna natryskowa.
Najpierw był tłumiony chichot, a po chwili ryk szczerego, doprowadzającego do łez śmiechu rozniósł się gromkim echem po gabinecie Sławka.
         – Co ci strzeliło do głowy? – Marek trząsł się ze śmiechu.
– Śmiejcie się, śmiejcie, gnojki. Ale to ja, kurde, robię interesy z ludźmi i to ja spotykam ich w pełnym blasku reflektorów. Nie jestem jak Sławek, który może mieć trupiobladą skórę, bo w nocnej taksówce i tak tego nie widać. Nie mówiąc o tym, że nie staje ze swoimi klientami twarzą w twarz. A ja…? Nie byłem na słońcu od stu lat.
– Nooo, to jest pewien problem – z grymasem powątpiewania przyznał łowca, podczas gdy Bogusław tłumił śmiech.
– Pewien problem? Człowieku, moja skóra jest prawie przezroczysta na tle strzaskanych na mahoń ludzi, z którymi robię interesy. Nie mogę wyglądać naturalnie, bo pomyślą, że jestem ciężko chory. Kto robi grube interesy ze śmiertelnie chorym kolesiem? Nikt. Więc, dupki, opalenizna natryskowa to dla mnie zbawienie. A że Rodzaj ma salony serwujące taką usługę, bez problemu mogłem ją sobie w nocy machnąć. – Wzruszył ramionami, rozdrażniony.
On grzmiał oburzony, a oni ciągle tłumili rozbawienie, niemniej logika sugerowała zasadność tego kuriozalnego pomysłu.
– W porządku. To się trzyma kupy – przyznał w końcu łowca.
Obiektywnie ciało Leona miało przyjemny odcień, jakby delikatnie muśnięty słońcem i gdyby nie to, że do tej pory jego skóra była niemal kredowo biała, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wyglądał po prostu dobrze i zdrowo. Ot, facet, który kilka razy przeszedł się po niezacienionej ulicy.
– Nieważne. Opalony, nieopalony, zostajesz. Mamy dość pokoi, żeby was wszystkich przenocować.
– Wiem, nie musisz mi tego mówić. To nie brak łóżka dopinguje mnie do wyjazdu.
– A co? Jeśli można wiedzieć – dopytał gospodarz.
– Ta gorąca laska za ścianą. – Leon próbował obrócić w żart swoją niechcianą fascynację Gośką. – Rozumiecie? Dawno już nic tak smakowitego nie krążyło wokół mnie, a teraz podajecie mi ją na tacy. Przywieź Gośkę, odwieź Gośkę, zadzwoń do Gośki, zostań tu tak długo, jak zostanie Gośka. Ty – wskazał palcem na Bogusława – pożywisz się i potem masz swoją Kaśkę. Albo i lepiej… masz swoją Kaśkę i na niej się pożywiasz. Marek się nie pożywia, więc nie wie, czym jest drugi głód. A ja co? Krwawa Mary, a potem? Na „rękoczyny” w zaciszu kibelka nie mam najmniejszej ochoty. – Na jego twarzy pojawił się figlarny grymas.
– No nie mów, że codziennie bzykasz, bo i tak w to nie uwierzę. Paczkowana krew nie pobudza aż tak bardzo, żebyś nie mógł wytrzymać tych dwóch dni.
– Sama krew może i nie. Może i mogę się powstrzymywać, jak jestem sam. Ale ciepła krew i świadomość, że takie rozkoszne ciałko leży samotnie w łóżku za ścianą, cholernie nakręca moją wyobraźnię. A od nakręconej wyobraźni do palącej potrzeby rosnącej w rozporku już tylko malutki kroczek.
– Dobry Boże – jęknął Marek.
– No – Leon pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie obwieścił światu, że za chwilę nastąpi jego koniec.
– Nie przesadzaj – ostudził go Bogusław – malutki kroczek? Dasz sobie radę, ogierze. Po prostu powściągnij cugle i unikaj jej na górnej kondygnacji. Poza tym Marek będzie z tobą w pokoju. To ci pomoże pohamować sprośne fantazje, więc paląca potrzeba nie będzie cię nękać.
– Łatwo powiedzieć.
– Leon, nie zaczynaj. Nie pozwolę ci zaliczyć Gośki jako kolejnej laski na jedną noc. Kaśka by mnie za to zakołkowała. Ciebie zresztą też – Sławek nie mógł powstrzymać ironicznego uśmieszku. – Wrócisz do Poznania, to zadzwonisz po dziwkę i odrobisz z nawiązką tę… traumę.
– Dobra, nich będzie, zostaję, ale na twoją odpowiedzialność.
– No to załatwione.


2 komentarze:

  1. Hej Magda.
    Wlasnie czytam drugi raz "Tajemnice" i bardzo ale to bardzo chce przeczytac "Cienie" bo jak sama wiesz Leon to Leon a ja go uwielbiam :):)Bardzo dziekuje za nowy rozdzial i czekam na wiecej. Pozdrawiam cieplutko Ewa (zakewa)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziekuje Tyle swietnych dialogow a ile informacji No i jeszcze to "zagrozenie" ze strony Goski To jest to co lubie spokojne czytanie bez żadnej presji moge sie delektowac slowami i akcja Jeszcze raz dzoeki Magdo za to ze chcesz soe podzielic swoja praca blanka

    OdpowiedzUsuń