Ostatnio encia napisała do mnie priva, pytając, co słychać w sprawie. Pogania mnie :)), ale to dobrze :) Pierwsza korekta dobiega końca, treści do dopisania zostało już tyci tyci, zatem dlaczego nie miałabym podrzucić kolejnej porcji przygód moich wampirków? Tak więc zamieszczam 4 rozdział i...
zapraszam do czytania :)
Rozdział 4
zapraszam do czytania :)
Rozdział 4
Przekroczenie magicznej
granicy pomiędzy cywilizacją, a nieznaną leśną otchłanią sprawiło, że Gośka
poczuła się nieswojo. Pojęcia: „czarna noc” czy „ciemno choć oko wykol” nagle
stały się plastyczne i namacalne, a co za tym idzie – przerażające. Obezwładniającej ciemności towarzyszyła
martwa cisza, jak gdyby wszystko wokół pochłonął śmiertelny sen. Na szczęście
Leon wydawał się absolutnie spokojny – znak, że w tej nieprzeniknionej
ciemności nie kryło się nic przerażającego. Wyboistość leśnego traktu łagodziły
amortyzatory SUV-a. Luksus –
pomyślała nieznacznie się uśmiechając, czując zaledwie przyjemne kołysanie.
Być może droga była
zawiła, a być może nie – bez znaczenia – Gośka nie zamierzała wracać do domu na
piechotę. W tej przepastnej czeluści, którą Leon pokonywał z zadziwiającą
łatwością, mimo iż gałęzie ocierały się o karoserię, a czubki drzew skutecznie
przesłaniały niebo, nie dopuszczając nawet najmniejszej drobiny gwiezdnego
blasku, las usilnie starał się pochłonąć ledwie zarysowany dukt. Ciasny leśny
korytarz zdawał się nie mieć końca. Tylko silne światła reflektorów torowały im
drogę, przez ponurą czerń klejącą się do karoserii.
Kiedy podjechali pod
leśniczówkę, a samochodowe reflektory omiotły światłem budynek, Gośce zaparło
dech – w samym środku głębokiej głuszy stał drewniany dwór kryty drewnianym
gontem, a kute kosze rozmieszczone wzdłuż szerokiego podjazdu płonęły
przyjaznym płomieniem, wskazując drogę. Dwór wspierał się na dwóch parach
okrągłych filarów, miał daleko wysunięty dach i głęboki ganek, szerokie,
łukowate drzwi i palące się dwie naftowe lampki zwisające po bokach futryny. Na
ganku stały donice, w których kwiaty zdawały się tańczyć w rytm migoczących
płomyków.
Leon dwukrotnie uderzył w
klakson i wyłączył silnik.
– Nie trąb – ofuknęła go.
– Pobudzisz dzieciaki.
– Sądzisz, że gdybyśmy
zaczęli łomotać do tych masywnych drzwi, byłoby ciszej? – zaciekawił się, nie kryjąc
rozbawienia.
– Nieee. No fakt. Chyba
nie mamy za wiele możliwości, żeby dać im znać, że już jesteśmy.
– Sama widzisz.
Wiedział, że wyostrzony
słuch Bogusława dawno wyłapał szum jadącego auta, ale ze względu na Gośkę, trzeba
było zachować pozory. Wysiadł i obszedł samochód, by otworzyć dla niej
drzwiczki.
– Daj spokój. Sama sobie
poradzę – uśmiechnęła się przyjaźnie – nie jestem niedołężna.
– No coś ty. Damie należy
się choć odrobina galanterii. – Puścił oczko i szerzej rozwarłszy drzwiczki,
wyciągnął rękę w jej kierunku.
– Daj spokój – powtórzyła
i nie przyjmując jego ręki, zaczęła wysiadać, usiłując go ominąć. Nie
przewidziała tylko, że SUV to nie to samo co limuzyna.
Zachwiała się i z
pewnością wylądowałaby twarzą na podjeździe, gdyby nie pomocne ramiona Leona,
który zamknął ją szczelnie w swych objęciach. Znów poczuła ten zniewalający
zapach, no i zarost, który łechtał zmysłowo jej policzek. Stali tak, ciężko
oddychając.
Dlaczego ja ciężko dyszę, to, cholerka, wiem. Ale dlaczego
on?
Leon słyszał, jak oddech
Gośki przyspieszył i stał się nierówny, a serce zaczęło łomotać, jakby chciało
wyskoczyć z za ciasnej piersi, ale z jego oddechem działo się dokładnie to
samo. Kurde! Musiał szybko coś z tym
zrobić.
– Oferowałem ci dłoń, ale
widzę, że dla ciebie to za mało – wyszeptał jej do ucha z rozbawieniem w
głosie. – Wolisz od razu paść mi w objęcia?
– Odwal się! – fuknęła,
agresją maskując podniecenie.
Ten koleś był jak
pieprzona kostka Rubika – z jednej strony trudno było dać sobie z nim radę, z
drugiej zaś nie mogła mu się oprzeć. Ale najbardziej wkurzające było to, że w
jego obecności zawsze popełniała jakąś gafę, którą Leon doskonale potrafił
wykorzystać i jeszcze dobrze się przy tym bawił. Cholera! Cholera! Cholera! Miała ochotę rzucić znacznie soczystszym
mięskiem, ale przecież była dobrze wychowana, czyż nie?
Tak więc będąc na granicy
hiperwentylacji, z walącym sercem i mentalną udręką, Gośka usiłowała wywinąć
się z upojnych objęć Leona. Bezskutecznie. Wciąż trzymał ją w ramionach, a ona
poczuła przypływ dziwnej fali spokoju i błogości. Co się, do diabła, dzieje? Nagle zapragnęła pozostać w tych
ramionach do końca świata. Nic się nie liczyło, byle nie wypuszczał jej z
objęć. Wtuliła w niego twarz i zaciągnęła się zniewalającym zapachem. Odurzał
ją słodko-pieprzowy aromat perfum, ale pod tym syntetycznym luksusem było coś
jeszcze – jakaś nieokiełznana natura, dzikość, gorąca potrzeba drzemiąca tuż
pod rozpaloną skórą chłopaka. Ten zapach drażnił jej zmysły, sięgał daleko w
głąb, przyzywając i zniewalając. Jakby znalazła swoje miejsce na Ziemi. W ramionach Leona? Słodki Jezu! To jakaś dzika paranoja! – jęknęła jej odurzona
podświadomość. Musiała uwolnić się z tego uścisku, tylko że ciało nie chciało
współpracować z rozumem. Na szczęście w progu pojawiła się Kaśka z szerokim
uśmiechem na twarzy, a tuż za nią Bogusław też szczerzył się radośnie.
– No, nareszcie! – Kaśka
zbiegła po schodkach z szeroko rozłożonymi ramionami gotowa, by otulić nimi
przyjaciółkę.
Leon wypuścił dziewczynę
z objęć, obdarzając ją promiennym uśmiechem.
– To było miłe –
wyszeptał, a ona oblała się rumieńcem.
Rumieniec – incydentalna
przypadłość, która dopadała Gośkę tylko w jego obecności. Na szczęście Kaśka
zaczęła ją ściskać i świergotać coś rozradowana, nim Gośka zdążyła rzucić mu
ciętą ripostę. Zresztą jaka cięta riposta? Po takim intymnym tete-a-tete miała
kompletną pustkę w głowie, która, niczym El Nino, hulała teraz, pustosząc jej
szare komórki, więc o jakiejkolwiek ripoście nie było mowy, a co tu myśleć o…
ciętej.
Wyściskana i wycałowana,
otoczona serdecznym ramieniem przyjaciółki, szła w stronę budynku, czując na
sobie palące spojrzenie Leona. Stojący w progu Bogusław dość powściągliwie
kiwnął głową i obdarzył ją serdecznym uśmiechem. Wciąż miała niejasne odczucia,
gdy patrzyła na tę młodą, piękną twarz, w której „mieszkało” osobliwie dojrzałe
spojrzenie i… mądrość? Roztropność? Powaga? Zawsze miała problem z określeniem,
co naprawdę kryło się w twarzy i spojrzeniu Bogusława, ale jednego była pewna –
było to coś, czego mężczyzna przed trzydziestką absolutnie mieć nie powinien.
– Witaj, Gosiu. Cieszę
się, że jesteś, bo Kasia już tu usychała z tęsknoty za tobą i chyba też troszkę
z nudów ze mną – spojrzał na swoją partnerkę, a jego wzrok stał się rozmyty,
tęskny.
O matko, jak on ją kocha – jęknęła romantyczna dusza dziewczyny.
– Z tobą nie można się
nudzić, kochanie – zaprzeczyła Kaśka z równie rozmarzonym spojrzeniem, a potem
pociągnęła przyjaciółkę do rozległego, jasno oświetlonego holu. Chwilę później
pokazywała jej resztę dworu.
W centralnej części
parteru znajdowały się trzy duże izby – pokój dzienny, kuchnia po jednej i gabinet
po drugiej stronie – wszystkie połączone amfiladą. Z holu też szerokimi
schodami wchodziło się na piętro z czterema dużymi sypialniami; każda z osobną
łazienką i rozkosznym mansardowym okienkiem. Urządzone były prosto, acz przytulnie
i gustownie.
Podczas gdy dziewczyny
krążyły po domu, nieustannie paplając, Bogusław z Leonem weszli do gabinetu.
Nim rozsiedli się w fotelach i nim Leon zdołał choć pokrótce nakreślić co słychać
w śledztwie, dobiegł ich szum toczących się po leśnym dukcie opon.
– Marek? – upewniał się
Bogusław. O tym, że łowca też ma przyjechać, dowiedział się zaledwie przed
chwilą.
– Marek. A kto inny?
– No dobra, to chodźmy.
– Co się dzieje? –
zapytała Kaśka, stając tuż za nimi, gdy wyszli na ganek.
– Nic, skrzacie. Marek
też ma do nas dzisiaj zawitać.
Kaśka spojrzała na Sławka
z niepokojem. Wiedziała, że Rodzaj nie uznaje towarzyskich spotkanek. Coś się
kroiło, tylko co?
– Co się dzieje? –
powtórzyła już zupełnie innym tonem; była poważna i zdecydowana nie dać się
zbyć. – Nie oszukuj mnie, proszę. To nie fair.
– Nigdy cię nie oszukuję –
Bogusław posmutniał. – Nie wiem, skąd ci przyszedł taki pomysł do głowy.
Zasłużyłem sobie czymś na takie podejrzenia?
– Nie. – Czuła się
głupio, a pąsowy rumieniec oblał ją od czubka głowy aż po głęboki dekolt. W
przeciwieństwie do Gośki, rumieniec gościł na twarzy Kaśki często i złośliwie
wyraźnie. – Przepraszam, rzeczywiście nie zasłużyłeś. Ale nie ukrywaj nic
przede mną. Proszę.
– Nie ukrywam, skrzacie. Wiem
tylko, że Marek ma przyjechać. To wszystko co Leon zdążył mi powiedzieć w te
kilka minut.
– Leon? – teraz wzrok
Kaśki padł na niego, a pytanie sugerowało, że kategorycznie oczekuje wyjaśnień.
– Kaśka, daj spokój. Marek
na serio stęsknił się za nami. W końcu to człowiek – skwitował młody, jakby to
miało wszystko wyjaśniać – a jak się dowiedział, że przywożę do was dzisiaj
Gośkę, to stwierdził, że też wpadnie.
– I to wszystko?
– Nie do końca, ale
resztę powie ci Sławek później. Teraz nie pora. Za chwilę pojawi się tu Gośka, jak
jej to wszystko wyjaśnisz?
– Ona jest w łazience.
Poszła się odświeżyć przed kolacją, więc chociaż w dwóch słowach…
– Tu jesteście! – Z holu
dobiegł przyjaźnie brzmiący głos dziewczyny, która dziarsko kroczyła w ich
kierunku.
Leon zrobił „a nie
mówiłem” minę i odwrócił się w stronę podjazdu, po którym toczył się, niegdyś
srebrny, Passat w swej rdzewiejącej okazałości.
– Hej wszystkim! Nie
spodziewałem się takiego komitetu powitalnego. Będzie chleb i sól, czy tylko
czerwone goździki? – zażartował łowca.
– O co chodzi z
goździkami? – spytała niepewnie Gośka, stając za pozostałą trójką.
Leon spojrzał przez ramię
na dziewczynę.
– Takie tam powitalne
banialuki z minionej epoki. Masz prawo nie wiedzieć. Ciebie jeszcze wtedy nie
było na świecie – odpowiedział, niewiele
wyjaśniając i uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Aha. A skąd ty to
wiesz… małolacie?
– Cóż, wie się to i owo.
– Przymknąwszy powieki, młody przeczesał
włosy palcami z miną ważniaka.
– Hej! Przestańcie się
przekomarzać – zarządziła Kaśka, niczym matka ganiąca sprzeczające się maluchy
i zeszła ze schodów, żeby przywitać się z Markiem.
Leon i Sławek poszli za
nią. Żadnych goździków, żadnego chleba z solą. Ot prozaiczne kiwnięcie głową i
uścisk dłoni. Stojąca na ganku Gośka rzuciła serdeczne „cześć”, gdy Marek mijał
ją, wchodząc do środka.
– Chłopie, ale masz
zabombistą chatę – rozpływał się łowca.
– Moja skromna chatka wysiada przy takiej rezydencji.
– Nie przesadzaj – Sławek
uśmiechnął się przyjaźnie.
– Marek, nie wiesz?
Każdemu według potrzeb. – Leon poklepał kumpla po ramieniu i zadziornie uniósł
brew. – Sławek ma dużą rodzinę, to i chatkę musi mieć po byku.
– Nie zapominaj, że
miałem tę chatkę już wcześniej.
– No wiem, wiem, ale
przecież zawsze chciałeś mieć sporą rodzinkę.
– Fakt.
Łowca rozglądał się
zauroczony, a dwa wampiry przerzucały ripostami, aż cała trójka weszła do
gabinetu.
– Kochanie, to ty już
sobie nami głowy nie zawracaj – zauważył lakonicznie Bogusław, patrząc na
Kaśkę. – Nie uwzględniaj nas w kolacji, my sobie później coś zrobimy. Bawcie
się dobrze, dziewczyny. Macie chyba ogrom rzeczy do obgadania, a my tu sobie
zorganizujemy męskie pogawędki – obdarzył kobiety promiennym uśmiechem,
zamierzając zniknąć za drzwiami.
Aktorstwo pierwsza klasa,
tylko co z Markiem? Kaśka miała nadzieję, że zjadł coś przed przyjazdem, bo
jeśli nie, to co – miała zafundować mu głodówkę?
– To może chociaż kanapki
wam podrzucę? – zaproponowała niby od niechcenia. Wiedziała od chłopaków, jaki z łowcy głodomór.
– Chłopaki, co wy na to? –
Bogusław spojrzał za siebie.
– Dla mnie brzmi świetnie
– odpowiedział Marek, świadom toczącej się gry.
– No cóż, skrzacie, nie
chciałem zabierać wam czasu, ale skoro sama się zaoferowałaś…
– Dobra, dobra… – zaśmiała
się Kaśka – coś wam przygotuję i za chwilkę przyniosę.
Dziewczyny zniknęły za
drzwiami kuchni, a mężczyźni w gabinecie odetchnęli z ulgą. Bogusław od
początku obawiał się wizyty Gośki, ale na razie szło całkiem nieźle.
– Dobrze, że tu jesteście
– stwierdził, patrząc ma Marka i Leona – zawsze można dzienne odsypianie
zrzucić na karb nocnego pijaństwa.
– Obrzydliwość – skwitował
młody z kąśliwym uśmieszkiem, patrząc jak
Sławek podchodzi do barku.
Wampir nalał do szklanki
Wyborową i dopełnił ją colą, a potem zawartość dwóch foliowych woreczków z mini-lodówki
podgrzał w mikroweli. Markowi podał drinka, a krwawą Mary w termo-kubku postawił
przed Leonem i zabrawszy swój termo-kubek z barku, usiadł na skórzanej kanapie.
Odkąd Kaśka zamieszkała
tu z dzieciakami, termo-kubki okazały się zbawiennym wynalazkiem pomocnym w
tworzeniu ułudy. Cóż, większość ich wspólnego życia oscylowała wokół ułudy,
którą musieli tworzyć, by zachować prawdziwą naturę Bogusława w tajemnicy – w
gabinecie zorganizowali coś na kształt kuchennego kącika ukrytego w eleganckim
barku, a kuchnia przestała być miejscem, w którym Sławek czuł się swobodnie.
Lodówkę wypełniało teraz ludzkie jedzenie, dzieciaki zaglądały tam po kilka
razy dziennie, poszukując czegoś na ząb, a jego tajemnica została schowana w
mini-lodówce za zmyślnym gabinetowym kontuarem. Wprawdzie odkąd zawarli więź,
Kaśka z ochotą oddawała mu nie tylko swoje ciało, niemniej na wypadek gości,
jak dziś, wolał mieć w barku zapas.
W kominku skwierczały
płomienie, a oni milczeli. Marek z zaciekawieniem rozglądał się po wnętrzu, w
którym dominowały regały z ogromnym księgozbiorem – księgozbiory zdawały się
nieodłączną kolekcją każdego światłego nieumarłego. Na przestrzeni wieków
gromadzili bezcenne woluminy i teraz, gdy zaczęli zakładać stałe siedziby,
wreszcie znalazły właściwą im oprawę. Centralną część gabinetu zajmował skórzany
zestaw wypoczynkowy w kolorze gorzkiej czekolady i szeroka ława z mahoniowego
drewna takiego jak biblioteczne regały. Dwuskrzydłowe drzwi tarasowe ukazywały
za dnia urokliwy ogród, który teraz, w obliczu przenikliwej ciemności, jawił
się jako czarna plama.
–
O czym mi nie mówisz? – spytał w końcu Bogusław, spoglądając na Leona wnikliwie,
zaskakując pytaniem obu mężczyzn.
– Znaleźli Olafa –
wypalił młody bez ogródek.
– Co?! Gdzie?! Żywego czy
martwego? – Bogusław otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale nie zdążył.
– Czekaj, stary, co to, kurna, jest? Sto pytań do…?
Zanim sporządzisz niekończącą się listę niewiadomych, daj mi odpowiedzieć
chociaż na te podstawowe – Leon temperował jego żywiołowe zapędy. – Mamy
pierwszy raport od chłopaków ze Szczecina.
Za drzwiami, w kuchni,
przyciszone rozmowy raz po raz przerywał radosny śmiech, a oni właśnie zagłębiali
się w nikczemnym zamęcie niszczącym
Mroczny Świat.
– Mów! – rozkazał oszczędnie
stary wampir.
– I co? Jakieś rewelacje? – niemal
jednocześnie dopytywał Marek. Wciąż nie przyswoił właściwej Rodzajowi
zdawkowości.
– Właściwie niewiele tego, a o
rewelacjach trudno wyrokować. Facet urodził się w Łodzi czterdzieści siedem lat
temu. Miał nudne życie przeciętnego syna przeciętnej rodziny. Pójście do zakonu
miało być chyba jakąś nobilitacją, bo w czasach szkolnych nie wyróżniał się
zbytnią pobożnością. Bunt licealisty kierował go bardziej w stronę anarchisty
niż fanatycznego katolika, więc trudno powiedzieć, co nim powodowało. Ale
właściwie ważniejsze od jego przeszłości jest to, gdzie go znaleźli – Leon
dramatycznie zawiesił głos – w Berlinie.
– Fuck! Ciekawe, czy zrobił to
umyślnie, żeby jeszcze bardziej nam pokomplikować sprawy, czy po prostu miał
takiego farta?
– A jaki problem w tym, że jest po niemieckiej
stronie? – Marek nie widział problemu.
– Działałeś kiedyś na ich terytorium?
– Nie. Tam działają lokalni łowcy. Nie
wchodzimy sobie w drogę. Nie ma między nami międzynarodowej wymiany doświadczeń
– prychnął pod nosem. – No wiecie, nie jesteśmy glinami, które szkolą się
nawzajem i odbywają sympozja. Nasze struktury są bliższe Mrocznemu Światu niż
światu ludzi. Po prostu… musimy się do was dostosować. Ale wiem, że jeśli coś
„naszego” – łowca zrobił palcami gest cudzysłowu – dzieje się poza naszymi
granicami, możemy liczyć na wsparcie.
– Więc nie wiesz, jak zróżnicowane mogą
być nasze społeczności – zauważył Bogusław.
– Czyli?
– Tamtejszy Rodzaj, to
cholernie odmienna społeczność od naszej – skwitował Leon. – Po prostu dzika
zgraja.
Z całej tej trójki on
najlepiej orientował się w zależnościach tyczących niemieckich klanów – robiąc
z nimi interesy, był na bieżąco. Bogusław też miał pojęcie o odmienności
zachodnich wampirów, ale jego doświadczenia z niemieckim Rodzajem sięgały odległych
czasów, gdy wędrował po Europie z Jagienką. Pamiętał jednak, że osiągnięcie z
nimi jakiegokolwiek porozumienia wymagało swoistego wadium, które za każdy
razem zależało od kapryśnego widzimisię wodza.
– Co masz na myśli? –
spytał Marek. Sam Rodzaj jako taki był odmienną społecznością, czym więc była
odmienność w odmienności?
– Wszystko. – Leon
wzruszył ramionami. – Niby mają podobne struktury; też funkcjonują w klanach,
tylko że my dopuszczamy do naszych klanów również tych spoza kręgu krwi, a oni
są w tym względzie nieprawdopodobnie hermetyczni. Zero wyjątków. Mają Mistrzów
a nie królów, są bezwolni i przerażająco zależność. Nie mają jasnych obszarów
terytorialnych i ciągle toczą spory o granice wokół metropolii, które
zasiedlają ich mistrzowie.
– Naprawdę ciągle są dzicy?
– Marek nie dowierzał.
– W dużej mierze. I chyba
wciąż jeszcze pożywiają się ze źródła. – Młody pokiwał głową, by podkreślić
ostatnie słowa.
– To niemożliwe. Jakby tak było, tamtejsi łowcy z
pewnością by zareagowali.
– Marek, błagam cię… nie bądź śmieszny
– głos Leona był protekcjonalny. – Setki lat spędzone na łowach i pożywianiu
się na ludziach czyni z nich mistrzów nie do pokonania. Jakie są wasze szanse w
potyczce z nimi? Jeśli zechcą się żywić na ludziach, to będą to robić
bezkarnie, chyba że pojawi się degenerat. To jedyna szansa dla was na sukces.
Póki jawnie nie mordują i na ulicach nie pojawiają się trupy z rozerwanymi
gardłami, łowcy mogą im skoczyć. Ot co.
– Leon ma rację. Tylko degenerat jest
na tyle opętany żądzą krwi, że staje się osiągalnym celem dla łowców, z resztą
nie macie szans. Ale co tu dużo gadać, wasza rola od początku się do tego
ograniczała. Do eliminacji zwyrodnialców.
Jeśli Marek miał kiedyś
jakiekolwiek złudzenia co do roli łowców, to Bogusław właśnie zmiótł je z siłą
burzy piaskowej.
– Również ich siedziby są
inne niż nasze. Takie archaiczne.
– To znaczy?
– To znaczy…? – Młody
wzruszył ramionami. – Oni ciągle jeszcze kryją się w podziemiach. Nie budują
nowocześnie zabezpieczonych rezydencji, nie
wynajmują monitorowanych apartamentów jak Sławek, po prostu nie wtapiają
się w rzeczywistość. Alienują się tak bardzo, jak tylko to możliwe. Zakopują się
głęboko pod ziemię i egzystują w tych podziemnych norach i labiryntach pod
starymi budowlami. Pomniejsi ciągle zamieszkują grobowce.
Otrząsnął się na samą myśl. Wciąż pamiętał, jak przez
krótki czas mieszkał w grobowcu, gdy pod czujnym okiem Luizy stawiał pierwsze
kroki w Mrocznym Świecie. I co z tego, że jej grobowiec był wykwintny? To nadal
był tylko grobowiec. Leon za żadne skarby nie chciałby takiego domu. Stado zamkniętych w trumnach nieboszczyków
za towarzystwo? Nie, dziękuję bardzo. Może i był nieumarłym, ale to nie znaczy,
że musi identyfikować się z umarlakami. Zdecydowanie bardziej było mu po drodze
z żywymi.
– Rodzaj to nie ludzie – wyjaśniał dalej. – Nie mamy
globalnego podejścia do egzystencji. Już samo to, że z natury jesteśmy
samotnikami diabelnie utrudnia sprawę. Widzisz, nie wszyscy są tacy jak my.
Słowianie zaczęli dostosowywać się do przemian zachodzących w świecie ludzi, a
inni wciąż zachowali dawne obyczaje przekonani o naszej wyższości. Nie chcą się
cywilizować. Im bardziej wojownicza nacja, tym gorzej. Opierają swoje
zależności na poddaństwie i służalczości wynikającej z absolutnej dominacji
mistrzów i ze strachu przed okrutnymi karami. Nie uznają lojalności opartej na
hierarchii i jasnych układach terytorialnych. – Zrobił krótką pauzę, by po
chwili kontynuować. – To prawda, że podział na królestwa i określenie
czytelnych praw odbiera nam sporo z naszej dominującej natury, ale pozwala
spokojnie funkcjonować w rzeczywistym świecie. Wiedz jednak, że Germanie tak
nie funkcjonują.
– W cholerę z takim
gównem – zaklął Marek po chwili. Potrzebował czasu, by przetrawić słowa Leona.
– Święte słowa. – Młody
upił łyk z termo-kubka, odchylił się bardziej na oparcie fotela i założył jedną
nogę na kolanie drugiej.
– To się wydaje
niewiarygodne – jęknął łowca. Nie potrafił wyluzować się tak jak Leon. – Nie
wiedziałem, że tak jest. Nie mam zielonego pojęcia o tamtych klanach. Mamy tak
ścisły podział terytorialny w naszych strukturach, że nawet nie uczą nas o
Rodzaju z innych terenów. Kurwa, będę musiał się doszkolić.
– W takim razie radzę ci
skontaktować się z tamtejszym kolegium – zasugerował Bogusław.
– Pewnie, że tak. Nie
puszczę żadnego z was na obce terytorium, nie powiadamiając ich wcześniej o
waszym przyjeździe. Poza tym chyba mamy farta. – Marek przechylił nieznacznie
głowę i podrapał się, jakby głęboko coś analizował. – Mamy w naszym kolegium
gościa, który kiedyś był niemieckim łowcą. Najpierw uderzę do niego.
– Powiadamianie
tamtejszych łowców o naszym przyjeździe nie będzie konieczne. Do tej pory
wędrowaliśmy po świecie bez opowiadania się twoim kumplom – zgasił go Sławek,
rzuciwszy Markowi pogardliwe spojrzenie.
– Co cię ugryzło?
Napadasz na mnie bo…?
– Nie, no… to nie było
wymierzone w ciebie, wybacz – zmitygował się wampir. – Po prostu fakt, że
jestem wolny, sprawia, że każda wzmianka o powiadomieniu, zgłoszeniu czy innej
formie zależności działa na mnie jak płachta na byka? Ale, kurwa, faktem jest,
że nigdy wcześniej nie opowiadaliśmy się łowcom – zakończył dosadnie.
– Kurde, przecież nie
miałem nic złego na myśli. Chciałem wam zapewnić bezpieczeństwo, to wszystko.
Kto wie, jacy są tamtejsi łowcy? Może też dzicy. Może mają wszystko
skatalogowane, tak jak my i każdy nowy wampir na dzień dobry idzie do
odstrzału? Nie przypierdalaj się do mnie tylko dlatego, że masz przerost
poczucia wolności. Nie bój się, nikt na nią nie dybie.
– Panooowie, panooowie –
zaczął śpiewnie Leon – spokojnie. Marek odpuść sobie te powiadomienia, a ty,
Sławek, zapamiętaj, że on nie dybie na twoją wolność. To co… zgoda? Jak tak, to
dajcie sobie buzi i zabierzmy się za prawdziwe problemy.
– Dobra, rozumiem –
burknął wampir.
– Czy to miały być
przeprosimy?
– Najwyraźniej w wydaniu
Bogusława tak – zachichotał Leon.
– Okej. – Marek uniósł
się z fotela i klepnął Sławka w ramię. – To co?
Konflikt zażegnany?
– Yhmy.
– No. To wróćmy do
sprawy. Skąd macie Niemca u siebie? – ciekawość nie pozwalała Leonowi pominąć
tego milczeniem. – Skoro jesteście tak hermetyczni…
– A, to całkiem
prozaiczna historia – zaśmiał się łowca, chwytając swojego drinka. Upił łyk i
wyjaśnił: – Facet po prostu zakochał się w Polce, a że kobieta nie chciała
zamieszkać na obczyźnie, to on zamieszkał tu.
Delikatne pukanie do
drzwi przerwało rozmowę. Kaśka weszła do środka i postawiwszy przed Markiem
tacę z półmiskiem kanapek i dzbankiem z herbatą oraz trzema kubkami,
uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Częstuj się – rzuciła i wyszła.
Marek złapał kanapkę i nalał sobie herbaty. Aromat
cytryny i miodu unosił się nad kubkiem w niezauważalnych oparach. Mężczyzna
zaciągnął się zapachem i rozluźnił, przymykając powieki – sprawiał wrażenie
jakby jego świadomość odpłynęła w bezkresną nicość niesiona niewidzialnym
wiatrem. Tymczasem kumple przyglądali mu się z niewyraźnymi minami, a w końcu
spojrzawszy na siebie, parsknęli śmiechem.
– Co? – łowca rozglądał się niepewnie, wracając do rzeczywistości.
– Chłopie, odpłynąłeś po zaciągnięciu się herbatką? –
śmiał się Leon. – No, no, to po kawusi musisz być na niezłym haju.
– Co chcesz? Dzieciństwo u babci mi się przypomniało.
Też robiła herbatkę z cytrynką i miodzikiem.
Śmiali się. Po niedawnym spięciu nie było już śladu.
Chwila odprężenia dobrze im zrobiła, ale wisząca nad nimi sprawa nie dawała
zapomnieć o drapieżnym świecie na zewnątrz.
– I tak dobrze, że Olaf
nie uciekł do Azji – Bogusław wrócił do tematu. – To by dopiero skurwysyn zagmatwał sprawę. Żadnej
możliwości porozumienia.
– Dlaczego? – Marek nie
widział problemu. – Przecież Azjaci mówią po angielsku jak cała reszta świata.
– Ludzie, człowieku, ludzie
– zniecierpliwił się Leon – ludzie mówią po angielsku. Ale nie wampiry. Wampiry
nie uczą się języków, chyba że przebywają na obcym terytorium. Ja znam niemiecki,
bo robię z nimi interesy i to wszystko. Bogusław mówi po niemiecku, francusku,
angielsku i włosku, może jeszcze w kilku pomniejszych językach jakoś się dogada,
bo przez tysiąc lat przewędrował kawałek Europy, ale tylko dzięki temu.
Rozumiesz? Tak funkcjonuje nasz świat, Marek.
– Fuck! Mam prawie cztery
dychy na karku, ale widzę, że gówno wiem – pokręcił głową podłamany. – Jeszcze
sporo muszę się nauczyć. Z tego co mówisz, Leon, bycie lokalnym łowcą, to
zabawa w wirtualne polowanko?
– Cóż? Nie będę cię
oszukiwał, stary. Prawdziwy dziki świat wampirów kryje się w podziemiach
realnego świata.
Rzeczywiście na swoim
terenie Marek czuł się diabelnie sprawny – zręcznie władał bronią (wszelką),
potrafił tropić, działać pod przykryciem, przesłuchiwać, cierpliwie czekać w
ukryciu, a w końcu skutecznie atakować i zabijać. Cóż z tego, skoro wszystkie
te umiejętności wykorzystywał jedynie, grając w gry komputerowe? Nigdy nie
walczył z nieumarłymi. Jakiś degenerat? Zapomnij – słowiański Rodzaj był do
bólu przyzwoity. Żadnych krwawych ataków, żadnych śmiertelnych ofiar. Nawet nie
poszerzali swych klanów o "nowonarodzonych". Po
prostu stan idealny – pomyślał ironicznie. Ale wystarczyło przekroczyć
granicę, by zetknąć się z dzikością Mrocznego Świata.
– Niestety… macie tu z
nami jak pączki w maśle – zadrwił młody po chwili, gdy drętwa cisza zaczęła mu
dzwonić w uszach. – Zrozum, nie neguję twoich umiejętności jako łowcy. Do tego
jesteś zajebistym specem od tego całego informatycznego galimatiasu, no i niesamowicie
konsekwentny z ciebie skurczybyk, ale nie czarujmy się… nie masz pojęcia, czym
jest prawdziwy wampir. Zaznałeś
więcej okrucieństwa i makabrycznych doświadczeń od człowieka-psychopaty niż
któregokolwiek z nas.
Marek mechanicznie żuł
kanapki, w duchu przyznając Leonowi rację. Z czystym sumieniem mógł przyznać,
że nie spotkał wampira, który byłby wobec niego jawnie wrogi. Żaden nie posunął
się do przemocy czy choćby mentalnego pogwałcenia prywatności. To człowiek
zabił jego siostrę. To człowiek zbezcześcił jej ciało i porzucił jak nikomu
niepotrzebne ścierwo. I to człowiekowi zawdzięczał, że stanął po stronie
nieumarłych. Łowcy powinni zmienić
podejście do odwiecznego obowiązku stania na straży porządku między dwoma
światami – pomyślał. To nie Rodzaj naruszał ten porządek. To ludzkie
działanie zakłócało porządek w Mrocznym Świecie, a więc łowcy powinni stanąć na
straży bezpieczeństwa nieumarłych. Jak się przekonał, pojęcie „potwór” nie
funkcjonowało tylko po jednej stronie magicznej kurtyny.
– Masz rację. Gdyby nie
to, że z urodzenia jestem łowcą, nigdy nie dowiedziałbym się, że wampiry
istnieją. Szkolą nas na różnego rodzaju obozach i w szkółkach, uczą jak pokonać
i z zimną krwią zabić potwora, ale nie mówią, że tym potworem może być
człowiek. Na zabijanie ludzi z zimną krwią nie jestem gotowy. Do tego nie mam
pojęcia o innych wampirach… no wiesz… nie Słowianach. – Marek wciągnął powietrze
przez nos, po czym powoli wypuścił je i dokończył: – Będę musiał podziałać w
tej sprawie. Kolegia za bardzo opierają się na terytorialności i jednym celu.
Ale teraz mamy to gówno z Olafem na niemieckiej ziemi i najważniejsze, żeby
znaleźć dojście do tamtejszych łowców. Mam nadzieję, że Bauer mi pomoże. W
każdym razie obiecuję, że nie puszczę tam żadnego z was bez naszego wsparcia –
spojrzał na Sławka i uśmiechnął się znacząco. – No co? – spytał, gdy ten
siedział, milcząc posępnie. – Chyba nie myślałeś, że odpuszczę twoje
bezpieczeństwo? Zapomnij. Wolność wolnością, ale racja jest po mojej stronie.
– Dobra – Leon uniósł
się, zbierając do wyjścia, pomijając milczeniem ostatnią uwagę Marka. – To ja
spadam.
– Co?! – krzyknęli
jednocześnie.
– No spadam. Do Poznania
wracam. I muszę ostro pomykać, jak mam zdążyć przed świtem.
– Odbiło ci? Nie ma mowy.
Zostajesz do niedzieli – oznajmił Bogusław tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie
myśl, że się zwiniesz i zostawisz mnie samego z tym bałaganem pod hasłem „Gośka
z wizytą”.
– A żebyś wiedział, że
taki mam zamiar – Leon zaśmiał się pociesznie. – Masz Marka... Ja wpadnę w niedzielę
i ją odbiorę, a jak Marek chce, to może ją podrzucić do Poznania, będę miał
sprawę z głowy.
– Nie ma mowy!
Powiedziałem. Zostajesz. Marek nie jest żadnym wsparciem. To człowiek. On nie
musi sobie radzić z ukrywaniem swojej natury.
– No właśnie. W końcu kto
lepiej się z nią dogada? Wiesz… taka nić ludzkiego porozumienia – zadrwił Leon
i dopił, wysysając z termo-kubka ostatnie krople krwawej Mary, po czym wstał,
manifestując niezachwianą wolę wyjścia.
– Pieprzenie! – obruszył
się Sławek. – Mam gdzieś twoje teorie o nici. Zostajesz i już.
– Pewnie, że tak – wtórował mu łowca. – Musisz zostać. Siadaj!
– Taaa, a co zrobicie
mądrale, jak Gośka zażyczy sobie, żebym ją odwiózł do domu w niedzielę po południu?
Już teraz dziwiła się, że nie jedziemy w sobotę od rana, bo za dnia lepsza
widoczność. – Leon spojrzał na nich i z kwaśną miną opadł zrezygnowany na fotel,
a dwaj mężczyźnie uśmiechnęli się porozumiewawczo. – Nie cieszcie się tak,
skubańcy. Jeszcze nie powiedziałem, że zostaję – jeżył się i pomachawszy termo-kubkiem,
dodał: – Będzie dolewka?
– Mówisz… masz – Bogusław
z tryumfalnym uśmieszkiem wziął jego kubek i podszedł do barku. – A swoją drogą
dziwisz się Gośce? – rzucił zza kontuaru, czekając aż zawartość plastikowego
woreczka, kręcąc się w mikrofalówce, nabierze odpowiedniej temperatury. – Bo ja
nie. Gdybym nie miał alergii na słońce, też wolałbym podróżować za dnia.
– No dobra, chłopaki, ale
jak sobie poradzimy z tym, że musicie czekać do zmierzchu, żeby w ogóle pokazać
się domownikom? – Marek odnosił wrażenie, że nie mają sprawy dopiętej na
ostatni guzik, a on z natury wolał wiedzieć, na czym stoi.
– Nie ma takiej potrzeby.
Właśnie wymieniłem wszystkie szyby. Nowe mają filtry UV, więc możemy swobodnie
poruszać się po domu… nawet w słońcu – uspokajał Bogusław. – No wiecie… koszmarnie
trudno jest mamić dzieciaki. Nie macie pojęcia, jakie to sprytne szkraby. Te
szyby chociaż po części ułatwiają sprawę. Teraz mogę wstawać jak jeszcze jest
jasno. – Wzruszył ramionami, jakby się usprawiedliwiając.
– No to może nam też to
jakoś ułatwi sprawę… trochę – dodał Leon sceptycznie.
– A’propos… filtrów UV –
zaczął Marek, bezwiednie drapiąc się po głowie; w jego głosie słychać było
wahanie. – Odnoszę, Leon, wrażenie, że coś się stało z twoją skórą. Nie wiem
czy to kwestia oświetlenia, czy może… zmieniła ci się karnacja? Wiesz, gdybym
nie wiedział czym jesteś,
pomyślałbym, że się opaliłeś.
– Opalenizna natryskowa –
wypalił Leon bez ceregieli.
Dwaj mężczyźni spojrzeli
na siebie niepewnie, wykrzywiając usta w nieokreślonym grymasie. Brwi z wolna uniosły
im się aż pod linię włosów, a początkowa konsternacja zaczęła ustępować
rozbawieniu.
– Jaja sobie robisz?
– Nie. Serio. Opalenizna
natryskowa.
Najpierw był tłumiony
chichot, a po chwili ryk szczerego, doprowadzającego do łez śmiechu rozniósł
się gromkim echem po gabinecie Sławka.
–
Co ci strzeliło do głowy? – Marek trząsł się ze śmiechu.
– Śmiejcie się, śmiejcie,
gnojki. Ale to ja, kurde, robię interesy z ludźmi i to ja spotykam ich w pełnym
blasku reflektorów. Nie jestem jak Sławek, który może mieć trupiobladą skórę,
bo w nocnej taksówce i tak tego nie widać. Nie mówiąc o tym, że nie staje ze swoimi
klientami twarzą w twarz. A ja…? Nie byłem na słońcu od stu lat.
– Nooo, to jest pewien
problem – z grymasem powątpiewania przyznał łowca, podczas gdy Bogusław tłumił
śmiech.
– Pewien problem?
Człowieku, moja skóra jest prawie przezroczysta na tle strzaskanych na mahoń
ludzi, z którymi robię interesy. Nie mogę wyglądać naturalnie, bo pomyślą, że
jestem ciężko chory. Kto robi grube interesy ze śmiertelnie chorym kolesiem?
Nikt. Więc, dupki, opalenizna natryskowa to dla mnie zbawienie. A że Rodzaj ma
salony serwujące taką usługę, bez problemu mogłem ją sobie w nocy machnąć. –
Wzruszył ramionami, rozdrażniony.
On grzmiał oburzony, a oni
ciągle tłumili rozbawienie, niemniej logika sugerowała zasadność tego
kuriozalnego pomysłu.
– W porządku. To się
trzyma kupy – przyznał w końcu łowca.
Obiektywnie ciało Leona
miało przyjemny odcień, jakby delikatnie muśnięty słońcem i gdyby nie to, że do
tej pory jego skóra była niemal kredowo biała, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wyglądał
po prostu dobrze i zdrowo. Ot, facet, który kilka razy przeszedł się po
niezacienionej ulicy.
– Nieważne. Opalony,
nieopalony, zostajesz. Mamy dość pokoi, żeby was wszystkich przenocować.
– Wiem, nie musisz mi
tego mówić. To nie brak łóżka dopinguje mnie do wyjazdu.
– A co? Jeśli można
wiedzieć – dopytał gospodarz.
– Ta gorąca laska za
ścianą. – Leon próbował obrócić w żart swoją niechcianą fascynację Gośką. –
Rozumiecie? Dawno już nic tak smakowitego nie krążyło wokół mnie, a teraz
podajecie mi ją na tacy. Przywieź Gośkę, odwieź Gośkę, zadzwoń do Gośki, zostań
tu tak długo, jak zostanie Gośka. Ty – wskazał palcem na Bogusława – pożywisz
się i potem masz swoją Kaśkę. Albo i lepiej… masz swoją Kaśkę i na niej się
pożywiasz. Marek się nie pożywia, więc nie wie, czym jest drugi głód. A ja co?
Krwawa Mary, a potem? Na „rękoczyny” w zaciszu kibelka nie mam najmniejszej
ochoty. – Na jego twarzy pojawił się figlarny grymas.
– No nie mów, że
codziennie bzykasz, bo i tak w to nie uwierzę. Paczkowana krew nie pobudza aż
tak bardzo, żebyś nie mógł wytrzymać tych dwóch dni.
– Sama krew może i nie.
Może i mogę się powstrzymywać, jak jestem sam. Ale ciepła krew i świadomość, że
takie rozkoszne ciałko leży samotnie w łóżku za ścianą, cholernie nakręca moją
wyobraźnię. A od nakręconej wyobraźni do palącej potrzeby rosnącej w rozporku
już tylko malutki kroczek.
– Dobry Boże – jęknął
Marek.
– No – Leon pokiwał głową
z taką miną, jakby właśnie obwieścił światu, że za chwilę nastąpi jego koniec.
– Nie przesadzaj –
ostudził go Bogusław – malutki kroczek? Dasz sobie radę, ogierze. Po prostu
powściągnij cugle i unikaj jej na górnej kondygnacji. Poza tym Marek będzie z
tobą w pokoju. To ci pomoże pohamować sprośne fantazje, więc paląca potrzeba nie będzie cię nękać.
– Łatwo powiedzieć.
– Leon, nie zaczynaj. Nie
pozwolę ci zaliczyć Gośki jako kolejnej laski na jedną noc. Kaśka by mnie za to
zakołkowała. Ciebie zresztą też – Sławek nie mógł powstrzymać ironicznego
uśmieszku. – Wrócisz do Poznania, to zadzwonisz po dziwkę i odrobisz z nawiązką
tę… traumę.
– Dobra, nich będzie,
zostaję, ale na twoją odpowiedzialność.
– No to załatwione.
Hej Magda.
OdpowiedzUsuńWlasnie czytam drugi raz "Tajemnice" i bardzo ale to bardzo chce przeczytac "Cienie" bo jak sama wiesz Leon to Leon a ja go uwielbiam :):)Bardzo dziekuje za nowy rozdzial i czekam na wiecej. Pozdrawiam cieplutko Ewa (zakewa)
Dziekuje Tyle swietnych dialogow a ile informacji No i jeszcze to "zagrozenie" ze strony Goski To jest to co lubie spokojne czytanie bez żadnej presji moge sie delektowac slowami i akcja Jeszcze raz dzoeki Magdo za to ze chcesz soe podzielic swoja praca blanka
OdpowiedzUsuń