Pierwszy fragment Szeptów już tu !!!
Hej :)
Tak się jakoś składało przez ostatnich kilka miesięcy, że nie po drodze było mi z blogowaniem. Coś tam wrzuciłam latem (mikro usprawiedliwienie dla oddanych czytelników, którzy czekają, że czasem coś tu napiszę), a potem post o bestsellerach oraz post o Księżycowych dniach i na tym koniec. Ale wierzcie mi, nie zapomniałam o Was. To ten pioruński czas, który tak popędza, że człowiek nie ma czasu na oddech, sprawia, że mam zaległości. Zwłaszcza że poza codziennością jest jeszcze moje pisanie, które pochłania sporo czasu, bo jak wiecie, nie jestem osobą, która skupia się na jednym projekcie. Tak więc w czasie gdy mnie tu nie było, pisałam III tom cyklu W mroku miasta, robiłam korekty tekstów, pisałam rozdziały do powieści obyczajowej, o której już kiedyś tu wspomniałam i napisałam małą formę literacką do kolejnej antologii grupy La Noir, która nie mam pojęcia, kiedy się ukaże, ale gdy zostanie opublikowana, dam znać.
Niemniej wracając do sedna - III tom o moich wampirkach nabiera coraz krąglejszych kształtów i dlatego mogę dziś wrzucić projekt prologu, który pewnie za bardzo się nie zmieni, bo treść Szeptów jest już w większości ogarnięta, a więc teraz pozostają korekty i kosmetyczne poprawki. Oczywiście, że etap korekt i kosmetycznych poprawek to dość spory kawałek czasu pewnie się już zorientowaliście, ale, jakby na sprawę nie patrzeć, jestem bliżej końca niż dalej :))
Tak więc chętnych zapraszam na prolog i obiecuję pojawiać się tu częściej :)
Prolog
Ziemie Polan – IX wiek
O świcie mgła zaczęła
opadać.
W niedzielny ranek gród
wciąż pogrążony był we śnie – leniwy spokój panował niepodzielnie, jakby
nieszczęścia, które spadły na mieszkańców Toporów, nie były jego udziałem. W
oddali niczym majaczące zjawy zaczęły wyrastać kikuty dębów – na skraju bagien
las za jeziorem wracał na swoje miejsce, wyrywając się z objęć nieprzejrzystych
obłoków, ale martwe wody toni wciąż zasnuwał biały tuman.
Poszarzały ze zmęczenia,
udręczony Chwalimir, tłumiąc narastającą złość, wyszedł z chaty i spojrzał na
wynurzający się spoza gęstej zasłony bór. Przez całą noc znachorka warzyła
miksturę, a on patrzył, jak miażdży, rozgniata, miesza i pali zioła, pióra,
krew i wszelkie przyprawiające o skręt żołądka paskudztwo. W duchu powątpiewał
w jej moc, co rusz przenosząc wzrok ze staruchy na zasłane skórami wielkie łoże,
gdzie konał powalony chorobą ojciec. Jeśli bogowie nie zechcą, wszystko będzie na
nic. Wiedźma, magiczne moce, mikstury… na
nic, jeśli bogowie nie okażą łaski. A że ostatnimi czasy nie mieli litości
dla Toporów i rodziny Chwalimira, w to nikt nie wątpił. Świadectwem wróżb i
zaszłych wypadków ów rok nie zapowiadał się szczęśliwie. Jeszcze na jesieni
przeszłego roku gadano, że w odległej osadzie dziewka powiła dwugłowe dziecię; a
przed zimą chłopi dostrzegli wynurzającą się z jeziora rogatą głowę olbrzymiego
stwora. Nie musieli długo czekać na wypełnienie złych proroctw, bo właśnie w
wiosennej zarazie marły chmary. Tak, mimo wiedźmich uroków i zaklęć czarownic
nic nie zwiastowało szczęścia na osiemset dwudziesty dziewiąty rok.
– Bracie… – Głos
Lechosławy wyrwał go z odrętwienia.
– Odstąp – odpowiedział,
nie odwracając się w jej stronę.
– Bracie…– powtórzyła.
– Proszę – wyszeptał. –
Mgła to? A może to oni ze świtem odchodzą? – spytał chwilę potem, mówiąc jakby
do siebie, wbijając skupiony wzrok w ścielący się na jeziorze tuman.
– Jacy oni? – Lechosława
spojrzała w tamtą stronę.
– Ci, co odeszli. Wiesz,
że są… Na jeziorze i na bagnach… i jak tuman się wzbijają…
– Nie słuchaj wiedźmy – przerwała
mu stanowczo niewiasta, by wyrwać brata z obłędu, który, zdawało się, coraz
częściej go nawiedzał.
– Ja też ich widziałem.
– Chwalimirze… – zaczęła
spokojniej Lechosława. – Choroba ojca, to nie jest zwykła boleść. Wiedźma na
nic się zda.
– Musi się zdać. Nie mamy
w grodzi żercy[1] – odpowiedział stanowczo,
bo, mimo trawiącej go złości, w sercu Chwalimira wciąż tliła się nadzieja.
– Gorączka nie ustępuje…
– Urok, to urok – przerwał
jej, być może nazbyt ostro.
– Oby – odpowiedziała
pokornie niewiasta i weszła do izby.
Chwalimir jeszcze raz
spojrzał w stronę niknących przed ścianą lasu mglistych oparów, jakby w nich szukał,
jakby wypatrywał, a potem westchnął ciężko i spuściwszy głowę, wszedł za
siostrą dokładnie w chwili, gdy znachorka zaczynała uroki.
– Na trzy palce –
zaskrzeczała, skrywając twarz w obłokach dymu unoszącego się znad misy z
ziołami. – Trzeba upić na trzy palce, potem odczynić czar i znów upić. A potem może
zasnąć. – Splunęła w parujące zioła, które zaskwierczały szkaradnie, po czym
podsunęła je konającemu.
Dym i duszący zapach snuły
się po izbie, osiadając na pękach skór, suszonych ryb i ziół pod powałą, i na
ścianach, pod którymi na zasłanym skórami leżu konający starzec jęczał w
boleściach. W drżących dłoniach dzierżył naczynie z wywarem. Upił, pochylił
głowę, przymknął powieki i opadł na skóry. Lechosława w ostatniej chwili
chwyciła wysuwającą się z jego dłoni misę, a wiedźma mamrotała swoje uroki.
– Ojcze… – wyszeptała
niewiasta, podsuwając starcowi dymiący napar.
Bohusz, najstarszy syn
konającego podszedł i uniósł rodzica, by ten mógł pochylić głowę nad misą i
wdychać opary, gdy baba wciąż mamrotała uroki. Starzec znów upił. Bohusz i Lechosława
czuwali przy łożu, Mieszko (najmłodszy) stał opodal równie strapiony, ale to
Chwalimir był najbliższy ojcu i to on cierpiał teraz najbardziej.
Sława wam, wszechwładni Bogowie! Nie odbierajcie mi i jego! – zanosił w duchu błagania. Raptem
miesiąc temu, mimo uroków i zaklęć, mimo ofiar i obietnic, które składał
bóstwom, śmierć wykradła mu żonę i dziecię, a dziś wyciągała ręce po ojca. Nie
dość jej było dziesiątków dusz, które zabrała z wiosenną zarazą? W pobliskich osadach
pomór zbierał żniwo równie obfite, ale cóż Chwalimirowi do tego? To nie tam marli
jego najbliżsi. Niech zaraza zabierze i setki, tylko z dala od Toporów. Ale
Nyja – władca zaświatów i nocnego nieba, władca podziemi – domagał się kolejnej
ofiary, kolejnego życia właśnie tu, pod strzechą Chwalimira.
Młody mężczyzna westchnął
bezradny i w cieniu kąta otarł łzę. Ledwie trzy lata temu, a zdawało się jakby
wczoraj, ożenił się z Mojmirą w nadziei na szczęście. Ledwie rok później na
świat przyszła ich córka. Lecz dziś nie było już przy nim żadnej. Dziś pozostał
jeno ten starzec, bo cóż rodzeństwo – każde z własną dolą. Ale starzec konał właśnie
– szczęście go zwiodło.
Może gdyby miał więcej
żon – zastanawiał się nie raz, bo Bogowie błogosławili wielożeństwu – dziś nie
cierpiałby tak strasznie. Ale nie potrzebował innej żony – nie wtedy. Dniami
podziwiał, jak Mojmira splata włosy w gruby warkocz i oplata złocistą koronę
wokół dziewczęcej twarzy, a potem krząta się wokół obejścia, chcąc mu się
przypodobać, nocami zaś kosztował jej bujnego ciała. Nie myślał więc o kolejnej
kobiecie. Czy za to Bogowie go karali? Bez ofiar nie można było ich wielbić, wiedział
to, ale dlaczego, zaspokajając żądną krwi boskość, wydarli mu, co
najcenniejsze? A teraz żądali jeszcze tego starca. Jeśli zabiorą i ojca, nic już
nie będzie go tu trzymało.
Minął mglisty poranek,
minął pochmurny dzień… Do późnej nocy żyli nadzieją, że urok i mikstura wiedźmy
przywrócą do sił rodziciela. Ale gdy blisko kolejnego świtu Lechosława zaczęła
szlochać, Chwalimir zrozumiał, że ojciec odszedł na zawsze.
Kilka kolejnych dni zjeżdżali
żałobnicy, by złożyć zmarłemu pokłon. Na obrzeżach grodu zbudowano żałobny stos
i gdy w końcu wyniesiono umrzyka z chaty, i gdy zadęto w rogi, Chwalimir
wyszykował się do drogi. Nie czekał końca ceremonii. Dość miał śmierci,
pochówków, łez i lamentów – dość żałoby. Narzucił na siebie kurtę z
niedźwiedziej skóry, wdział lisią czapę i zabierając jedynie tobołek z
drobiazgami i bochen chleba, wyszedł poza gród.
Dokąd iść? Na północy morze, na południu góry. Nigdy nie był tak daleko.
Znał to, co na wschód i co zachód od Toporów, słyszał o przygranicznych
plemionach, jedne budziły trwogę inne szacunek, ale co kryło się dalej?
Choć wiosna zieleniła
ziemię i cały świat stał przed nim
otworem, zasępił się, stojąc na skraju osady. Ostatni raz rzucił smutne
spojrzenie w kierunku wielkiego płomienia, a potem noga za nogą ruszył przed
siebie.
*
Jesień nadeszła nie
wiedzieć kiedy i opadłe liście zasnuły świat. Musiał znaleźć schronienie, bo w
szarzejącej okrywie, chłody gasnącego listopada doskwierały mu coraz bardziej.
Od miesięcy wędrował samotnie od grodów do grodów,
od osad do siół. Otwierano przed nim
wrota, a wtedy skulony gdzieś w kącie posilał się, przesypiał do rana i ruszał
dalej. Czasem omijał ludzkie sadyby z własnego wyboru, kiedy indziej zaś
uciekał przepędzany i szczuty psami. Sypiał wtedy w leśnych szałasach i pod
gołym niebem. Kiedy wyły wilki, krył się w koronach drzew i przywiązany
rzemieniem zasypiał płytkim snem, czuwał. Sklecił łuk, strugał strzały,
polował, zbierał jagody. Jego ubranie zmieniło się w łachmany, twarz ogorzała i
pokryła gęstym zarostem, zmierzwione włosy sięgały łopatek, dłonie stwardniały.
Z każdym dniem Chwalimir odsuwał się od świata ludzi bardziej i bardziej, stając
się złachmanionym dziwadłem, w którym trudno było znaleźć bodaj cień przystojnego
młodzieńca, który łowił na jeziorze i polował w lasach, bajał wieczorami z
kompanią przy ognisku, a nocami pieścił żonę. W końcu przywdział żebraczy łach
z kapturem, w rękę chwycił kostur i tak wędrował dalej, bo wędrówka dawała
ukojenie. Myśli skupione na drodze nie wracały do Toporów, gdzie w żałobnym
ogniu spłonęły ciała najbliższych, a wraz z nimi sens jego istnienia. Myśli o
nich napawały bólem – fizycznym, ostrym, dojmującym – dlatego postanowił
wymazać Topory z pamięci aż do dnia, gdy dręczący ból minie. Ale czy nadejdzie?
Wola Bogów... Być może wcześniej i jego śmierć zabierze.
Mijali go wędrowcy i konni,
mijały kupieckie karawany. Nie bał się obcych – cóż gorszego niż śmierć mogłoby
go spotkać?
– Ojcze! – zawołał
zbolałym głosem, jak wiele razy wcześniej, widząc o świcie snującą się zjawę.
Zjawy towarzyszyły mu
często. Budził się na granicy nocy z dniem w mglistych tumanach i czekał – szukał
ich i z nimi kontaktu. A ojciec przychodził najczęściej. Dlaczego? Czyżby stara
dusza nie mogła zaznać spokoju?
– Ojcze! – powtórzył, ale
zjawa nie spojrzała w jego stronę. Rozpłynęła się jak zawsze… mgła.
A może to tylko wytwór
stęsknionej wyobraźni? Jeśli tak, dlaczego widywał tylko ojca? A co z Mojmirą?
Wciąż miał w pamięci lniano-złote włosy splecione w warkocz i drobne kosmyki,
które wymykały się i niczym złotawa poświata okalały jej oblicze. Pamiętał oczy
jaśniejące błękitem i pełne, koralowe usta. Dziewczyna promieniała młodością.
Była bosa i powabna jak rusałka, kiedy pierwszy raz dostrzegł ją nad brzegiem
jeziora. Nie zauważyła go, gdy nadszedł od strony drzew, ale on ją wypatrzył.
Stał skryty za sitowiem i obserwował. Wiedział, że jest mu przeznaczona – plemienny
obyczaj dawno wyznaczył mu żonę, dlatego szukał jej i chciał spotkać w
ustroniu, by mogli pomówić sam na sam. Że ona wiedziała o … nie sądził. Śpiewała
cicho, brodząc przy brzegu, a na jej twarzy igrał lekki uśmiech. Oczarowała
Chwalimira.
– Jesteś rusałką? –
zapytał, gdy dziewczę o miękkim głosie spojrzało w jego stronę. – Nie możesz
być prawdziwa – zachwycał się, nie odrywając od niej wzroku i podszedł bliżej.
– Ja? Ja… nieee – zaśmiała
się speszona. – A wy? Znam was, panie, jesteście Chwalimir.
– Chwalimir – przytaknął,
pochyliwszy głowę w pokłonie, wciąż nie spuszczając z niej wzroku. – A ty?
– Jestem Mojmira –
odpowiedziała, a potem roześmiała się i uciekła.
Rozwiała się niczym mgła
– ta mgła, która teraz budziła się obok niego każdego ranka. Czy mgła była
Mojmirą? A może Chwalimir tracił rozum?
Właśnie wyszedł z lasu i
wbiwszy kostur w ziemię, rozejrzał się po okolicy. Ogromna, szarzejąca
jesiennie polana, a na niej pasące się konie. I nigdzie żywej duszy. Nikt nie
doglądał stada, w oddali jednak, w rudej poświacie zachodzącego słońca,
majaczyło ludzkie siedlisko. Odepchnął się kosturem, dzierżąc go mocno w dłoni
i ruszył przed siebie.
Ledwie przekroczył
granicę sioła, poczuł cierpki zapach śmierci. To była mała osada – kilka
chałup, kilka gniazd rodzinnych na skraju lasu, blisko potoku, ale jej
mieszkańcy nie obronili się przed śmiercią. Co
przeszło przez tę wieś? Coś spadło na
nich znienacka – myślał, rozglądając się wstrząśnięty.
Pośrodku placu tliło się jeszcze
ognisko, wokół którego kobiety i dzieci leżały zbroczone krwią, rozszarpane, z
przerażeniem rysującym się na martwych twarzach. Ciała mężczyzn, zbroczone i poharatane
jak tamte, z powyrywanymi członkami rozrzucone były w nieładzie – jakby toczyli
walkę.
Chwalimir kroczył ostrożnie
po tym cmentarzysku, zaglądał do chałup –trupy, trupy, trupy. Pochylił się nad młodą
kobietą z wrzosowym wiankiem szyderczo zdobiącym jej głowę, która leżała w
kałuży krwi wysączającej się z szarpanej rany u zbiegu szyki i obojczyka.
Przerażone oczy, otwarte do krzyku usta i ręka wyciągnięta daleko przed siebie,
jakby kogoś przyzywała. Przykucnął i przyjrzał się ranie – tak jak przypuszczał
– tej rzezi dokonał wampir. Która to już osada z piętnem bestii? I dlaczego przeznaczenie
wiodło go jej śladem? Czy i on miał stanąć oko w oko z potworem? Jeśli tak, nie
zamierzał się bronić, bo wolę życia stracił już dawno. Więc jeśli wampir był losem
zgotowanym mu przez Bogów, niech będzie.
Noc spędził w zagrodzie
dla zwierząt, bo tylko tam znalazł nieumazany krwią, wolny od trupów kąt.
Następnego ranka opuścił
osadę, a za jego plecami trzaskały płomienie – płonęło kolejne siedlisko,
któremu wampir zgotował śmierć, a on, niczym sprzątacz śmierci, darował
pochówek. Chwalimir przystanął na skraju lasu i patrzył, jak wielkie
pogorzelisko jaśnieje ognistą łuną, w końcu odwrócił twarz do słońca i ruszył w
drogę.
–
Dokąd oczy prowadzą? – spytał kilka godzin później łamaną mową człowiek, który
nadjechał konno z tej samej strony.
Obcy z płaską twarzą o
wąskich oczach i z dziwnie przyciętym zarostem trzymał na ramieniu sokoła. Ptak
spojrzał na Chwalimira zimnymi oczami, a potem z piskiem zerwał się do lotu.
– Dokąd nogi poniosą – padła
niechętna odpowiedź w chwili, gdy człek zsiadał z konia.
Mężczyzna chwycił za uzdę
i prowadząc swe zwierzę szedł, nie odzywając się więcej. W końcu Chwalimir nie
wytrzymał.
– A wy? Coście za jeden? – spytał.
– Podążam z kupcami.
– Gdzie więc ci kupcy?
– Za nami. Rychło nas
dogonią.
Chwalimir nie szukał towarzystwa,
samotność była mu bliższa, ale skoro los zesłał tego pielgrzyma... Trakt był
dla wszystkich, więc powędrują razem, aż nadarzy się okazja, by znów uciec w
samotne tułactwo.
– Świat jest wielki. Ma
wiele krain i mało życia, żeby wszystkie przejść – opowiadał wiele godzin
później odziany w skóry i szpiczastą czapę kupiec z dalekiego kraju.
Mówił łamaną mową,
towarzyszyły mu dziwne zwierzęta i podobni jemu ludzie o płaskich twarzach,
wąskich oczach, czarnych włosach i słonecznej karnacji. Karawana rozbiła obóz
pod gwieździstym niebem, na skraju lasu, gdzie zasiedli w blasku ogniska. Ogień
przyjemnie grzał, a na ruszcie piekło się zajęcze mięso.
– Świat mnie nie ciągnie
– odpowiedział mu Chwalimir.
– Wiem. Wy nie chcieć
poznawać, nie szukać… wy uciekać.
– Nic o mnie nie wiesz,
cudzoziemcze – żachnął się.
– Ja dużo wiedzieć. Dużo
widzieć.
– A śmierć… Widzisz
śmierć? – syknął Chwalimir coraz bardziej niecierpliwy. – Śmierć podąża moim
śladem, a ja podążam śladem śmierci.
– Demony. Widzę demony.
One zmienić twoje życie. Ale jeszcze nie dziś. Dziś ty bezpieczny, z nami. Dziś
ty spisz spokojny.
Wbrew wieszczeniu kupca
tej nocy Chwalimir nie zmrużył oka. Słowa cudzoziemca tłukły mu się po głowie
równie donośnie, jak donośne było pohukiwanie puszczyka i lisie wycie niby jęk
rozdzieranej duszy. Co miał na myśli ten dziwny człowiek? I o kim mówił? Jeśli o
zjawach, to już teraz Chwalimir chciał spotkać demony. Wśród nich był ojciec i była
Mojmira, więc tak – niech demony się ukażą. A jeśli o wampirach. Ilu ich szło?
Wieść niosła, że wampir to samotnik, ale ile w tym prawdy? Bo czy jeden wampir
mógł w ciągu nocy wytrzebić całą osadę? Co tam osadę – cały gród?
O świcie nie było mgły, za
to był tumult – ludzie uwijali się w pośpiechu, pokrzykując do siebie w
śmiesznym języku, garbate zwierzęta podobne do wielkich koni porykiwały, a sokół
krążył nad obozowiskiem, pogwizdując. Kupcy ruszyli w drogę, ale Chwalimir nie
podążył ich śladem. Zszedł z traktu i na cały dzień zaszył się w głuszy.
W nocy odgłosy lasu znów
otoczyły tułacza, ale nie przerażały – już nie. Znał bór; wiedział, że tylko
wycie wilka i głośny ryk niedźwiedzia niosą zagrożenie – wszystko inne to życie
lasu.
Obudził go tętent kopyt –
brzegiem jeziora jechali konni. Kopyta spieniały wodę, z chrap biła para, co
rusz słyszał rżenie. Chwalimir przycupnął w krzakach na pagórku i obserwował.
Dziesięciu zbrojnych – hełmy, szyszki, miecze, włócznie, tarcze – drużyna. A
więc nie demony, nie wampiry. Ile prawdy kryło się w przepowiedni kupca?c co
dnia wypatrywał swego przeznaczenia, ale wciąż tułał się jak dotąd. Bywało, że otworzywszy
rano oczy, czuł się zawiedziony. Czy kupiec się pomylił i poza żebraczą
tułaczka los nie miał mu już nic do zaoferowania? W chwilach takiego zwątpienia
wędrował jak w letargu.
Kiedy śnieg zaścielił
ziemię, ludzie zamknęli się w chałupach, a i zwierzęta pochowały się gdzieś, by
przeczekać. Ciężki czas nastał i dla wędrowców, dlatego, gdy pewnej nocy
dostrzegł łunę z ogniska i usłyszał rozmowy, serce Chwalimira drgnęło. Myśl o
ludziach, przy których ogrzeje się i choć na krótko zapomni o niedoli była mu
miła. Chwycił mocniej kostur i ruszył w tamtą stronę.
*
Jak przez mgłę pamiętał
zdarzenia ostatnich godzin. A może dni? Nie był pewien. Ale przeszywający go chłód
podziemnej skalnej nory zamkniętej potężną kratą dowodził jednoznacznie, że
obrazy majaczące w jego głowie nie były snem. Zewsząd nieznośnie bombardowały
go hałas i smród, a czasem jaskrawe obrazy. Co robił w tej klatce? On i dwóch innych
mężczyzn? I kobieta, która tak smacznie
pachnie? – zastanawiał się, gdy pulsująca na jej szyi tętnica kusiła coraz
bardziej.
Nim skołowany umysł
Chwalimira poskładał elementy tej układanki, mężczyźni rzucili się na kobietę i
przy wtórze przeraźliwych krzyków ofiary wgryźli się w jej szyję. Ssali i
mlaskali, i ssali, i mlaskali, i ssali… i zatracali się w przerażającej uczcie,
aż w kobiecie nie pozostała kropla krwi ani ogarek życia. To, co nastąpiło
chwilę potem, wymazałby z pamięci na zawsze – gdyby tylko mógł. Ale nie mógł –
do końca swych dni będzie pamiętał bezczeszczone ciało niewiasty, którą dwie
zdziczałe bestie z ociekającymi krwią pyskami i srebrzącymi się ślepiami
gwałciły bez opamiętania. On zaszył się w rogu klatki i odwracając wzrok od
makabrycznego spektaklu, ssał własne palce, by choć po trosze zagłuszyć
pragnienie. Pragnienie, które wiedzione kuszącym zapachem krwi, wyło o
zaspokojenie.
– Jesteś twardy – rzucił
w jego kierunku chłopak stojący po drugiej stronie krat.
Dopiero teraz go zauważył.
Młokos stał z szyderczym uśmieszkiem na twarzy i zdawało się, że ogląda ów
horror z lubością.
– Tak, ty – dodał, gdy
Chwalimir zaczął rozglądać się po klatce; mówił dziwną mową, plątaniną wielu
języków, ale wystarczająco czytelną, by go zrozumieć. – Jesteś twardy. Nie jak
te śmieci – wypluł z siebie z pogardą, patrząc na umazane krwią gęby, z których
ślepia zionęły rządzą krwi i sterczały długie kły.
Chwalimir odruchowo
dotknął swoich zębów. O Bogowie! Też
je miał! Miał kły! Był jak te dwa potwory! A więc jednak – wizja kupca się dokonała
– demony go dopadły!
Ze wszystkich okropności,
jakie znał świat, wampir był najgorszy; a teraz on był jednym z nich. Był
potworem, a co gorsza, potworem dźwigającym brzemię swego cierpienia. Mojmira,
Nawojka, ojciec będą rozdzierać i wykrwawiać jego serce przez stulecia. Czym zasłużyłem na takie okrucieństwo?! –
pytał w bezgłośnym krzyku Bogów, ale ci byli głusi. Ogarnięty trwogą skulił się
w kącie i opierając czoło o kolana, schował głowę w ramionach. Dygotał z
przerażenia. Cierpiał.
Gruby łańcuch zaczął tłuc
się po kratach – stojący za nimi chłopak otwierał klatkę. W jednej chwili
umazane krwią potwory porzuciły niewieście ciało i ze sterczącymi kutasami
rzuciły się do furty.
– Wara! – syknął młokos,
wbijając w nie demoniczne spojrzenie srebrnych oczu, a potwory skuliły się
posłusznie.
Chwalimir jeszcze szczelniej
wbił się w swój kąt. Uniósł głowę znad kolan i utkwił w chłopaku zalękniony
wzrok. Jakiś wewnętrzny głos nakazywał mu posłuszeństwo wobec tego niedorostka.
Niedorostek tymczasem skinął w jego stronę.
– Chodź ze mną – nakazał
i szeroko uchylił furtkę. – Jak cię zwą? – spytał chwilę później, na powrót zamykając
celę.
– Chwalimir.
– Ja jestem Gejza[2],
twój stwórca.
Takie pacholę? – przemknęło przez myśl Chwalimira. Ale z drugiej strony, jakie miało znaczenie, na ile lat wyglądał stwór odpowiedzialny za jego dolę?
Ważniejsze, kim stał się on sam i miejsce, w którym się znalazł. A miejsce,
które ujrzał, przekroczywszy próg klatki, zmroziło mu serce. Wielopoziomowe
skalne lochy kryły w sobie szpalery klatek, a w nich setki podobnych jemu…
potworów – czepiających się krat, brudnych, ze sterczącymi kłami i pomazanymi
krwią pyskami, ze ślepiami ziejącymi srebrem i z rządzą mordu w tych ślepiach.
– Dziwisz się? – zapytał
chłopak, nie oczekując bynajmniej odpowiedzi. – To moja hodowla. – Wskazał ręką
pnące się ku górze klatki. – Moi niewolnicy – dodał z arogancją w głosie,
jednocześnie wodząc wyniosłym spojrzeniem po swej koszmarnej hodowli. – Od
stuleci wędruję po kontynencie i zapuszczam się na ziemie Brytów i Celtów, i
innych wyspiarskich ludów. Sieję grozę i spustoszenie, grabię i zbieram okazy –
przechwalał się, dumny ze swego okrucieństwa.
– A ja? – spytał
niepewnie Chwalimir, choć odpowiedź zdawała się oczywista.
– Ty jesteś okazem. Ale
jesteś inny… twardy. To rzadkość. Nadasz się bardziej niż inni.
– Do czego?
– Do panowania nad
światem.
Oj już zacieram łapki :)
OdpowiedzUsuńEwa
Dziękuję :))
Usuń