Kolejna
książka z e-bookowej kolekcji pojawia się dziś na moim blogu, ale przyznam
szczerze, że robię to z premedytacją, licząc, iż dzięki temu jeszcze jeden
polski twórca zyska szersze grono czytelników. Najwyższy bowiem czas promować rodzimych
twórców i to nie tylko tych kilkoro najbardziej poczytnych, o których wszędzie
głośno.
Kropla życia
autorstwa Oliwii Tybulewicz – bo tę właśnie książkę chcę dziś Wam zaprezentować
– to współczesna powieść babska i niebabska, jak kto lubi, ale zdecydowanie w moich
klimatach. A o czym? No właśnie – o wampirach. Niemniej dla usprawiedliwienia, a może dla lepszego
zrozumienia zmysłu autorki, powtórzę za nią: Wampiry? Znowu? A jednak! Okazuje
się, że jeszcze nie powiedziano o nich wszystkiego.
I
w stu procentach się z tym zgadzam J,
zwłaszcza jeśli nie słyszeliście dotąd opowieści głównej bohaterki Kropli życia – Wioletty.
Wioletta
– zwykła dziewczyna z zadziwiającą tolerancją dla niezwykłych zjawisk – od trzech
lat pracuje jako kelnerka w lokalu o dźwięcznej nazwie Luna, tłumnie
odwiedzanym przez istoty nadprzyrodzone… i w zasadzie tylko te. Wampiry,
wilkołaki, czarodzieje, wróżki, gnomy oraz reszta magicznych stworzeń, to specyficzne
towarzystwo z dziwacznymi nawykami i równie dziwacznymi pomysłami na dobrze
spędzony czas, dlatego bywa, że bezwstydnie kradną, co tylko się da i pod byle
pretekstem wszczynają bójki, a gdy znikają, pub Luna wygląda jak wielkie pobojowisko.
Pewnego
dnia zbieg okoliczności sprawia, że w ręce Wioletty wpada magiczny eliksir,
własność wpływowej wampirzycy, hrabiny Kraus. Kierowana ciekawością dziewczyna
postanawia go wypróbować. Problem pojawia się następnego dnia, gdy okazuje się,
że po fiolce z cudowną miksturą nie ma śladu, za to w głowie Wioletty dzwoni
wywołująca ciarki pustka. Co się stało? I gdzie podział się drogocenny
specyfik?
Wiedząc,
że wcześniej czy później dołączy do grona podejrzanych, dziewczyna rozpoczyna poszukiwania,
będące swoistym wyścigiem z czasem. Po drodze przyjdzie jej stawić czoło nie
tylko wampirom i niesfornym klientom Luny oraz skrzyżowaniu psa z krokodylem,
ale też własnej matce próbującej wyswatać ją za wszelką cenę.
Czy
rezolutnej kelnerce uda się na czas odzyskać pamięć, znaleźć fiolkę oraz
zaprowadzić ład we własnym życiu?
Jak
więc widzicie, w barwnej opowieści Wioletty znów napotykamy wampiry oraz całą plejadę
istot paranormalnego i fantasy świata, a wszystko podane prostym, przystępnym
językiem kreślącym przygodową historię z dreszczykiem, nutką romansu
i z ogromnym humorem.
A
jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, czy Kropla
życia pióra Oliwii Tybulewicz to książka właśnie dla Was zapraszam do obejrzenia prezentacji na youtube: tutaj
oraz (za
zgodą autorki) na dwa pierwsze rozdziały poniżej.
Rozdział
I
Znacie to uczucie, gdy noc
nie ma końca? Minuty ciągną się niczym śmietankowe krówki, a sekundy dzielnie
im wtórują? To właśnie jedna z nich.
- Krew… Chcę krwi! - Mój
kolejny klient kurczowo chwyta się lady, po czym paskudnie wykrzywia, ukazując
przy tym imponujące, fachowo naostrzone kły.
Bynajmniej nieporuszona
patrzę w jego zaczerwienione, podkrążone oczy.
- Mogę zaproponować
kaszankę.
- Czy to mają być kpiny? -
chrypi w odpowiedzi.
Wzdycham.
- Czaruś, czystej krwi dziś
nie ma i nie będzie. Dostawca nie dowiózł.
Widzicie, Czarek próbuje
przekonać otoczenie, że jest wampirem. To oczywiście bzdura - nigdy nie był
niczym więcej niż wilkołakiem. Już sam zapach go zdradza; jak wszystkim z jego
rodzaju towarzyszy mu delikatna woń psa. Laik mógłby ją przeoczyć, ale ja się
do nich nie zaliczam. Jak by nie patrzeć, pracuję w tej przyciągającej wszelkie
podejrzane indywidua spelunce już trzeci rok i między innymi dlatego trudno mi
zrozumieć, co on widzi w nieumarłych. To zimnokrwiste, podstępne stworzenia o
hipnotyzującym spojrzeniu atakującego węża, tylko czyhające na chwilę nieuwagi
potencjalnej ofiary. Widać biedak naczytał się modnych ostatnio romansideł dla
nastolatek i ubzdurał sobie, że to doskonały sposób na podryw. Cóż, jeśli
faktycznie na którąś z panienek to zadziała, to będzie ona, delikatnie mówiąc,
idiotką. Musiałaby nią być, skoro w ogóle zamierzałaby rozważać romans z
umarlakiem, który przy pierwszej okazji użyłby jej jako posiłku. Nie oszukujmy
się, wampiry nie słyną z silnej woli. To właśnie dlatego przed pójściem do
pracy obwieszam się srebrną biżuterią.
Przyjmuję zamówienie i gdy
jest gotowe, zanoszę je do stolika. Chwilę potem drzwi uchylają się ponownie, wpuszczając
do środka zapach orzeźwiającego, nocnego powietrza. Tym razem wchodzą przez nie
dwa elfy i zamawiają po porcji frytek. Założę się, że myśleliście, iż tacy jak
oni piją jedynie czarodziejskie nektary. Wasz błąd. Oba biorą po największym
kuflu piwa. Skurczybyki mają mocne głowy. Gdy przynoszę im zamówienie,
chichoczą na widok naszych firmowych talerzy w kształcie półksiężyca. Pub
nazywa się Luna i właściciel jest bardzo dumny ze swojej stylizowanej zastawy.
Nawiasem mówiąc, elfy ciągle
chichoczą. Między innymi przez to za nimi nie przepadam. Nie pomaga też fakt,
że wszystkich traktują z góry, najwidoczniej uważając się za najwyższą w
hierarchii rasę. Na plus z kolei można zaliczyć im fakt, że raczej nie
wszczynają bójek, czego nie można powiedzieć o reszcie naszej klienteli.
Pewnie zastanawiacie się,
dlaczego w takim razie w ogóle tu pracuję. Odpowiedź jest prozaiczna: tak jakoś
wyszło, choć zwykle ludzie omijają to miejsce szerokim łukiem, z uporem nie
przyjmując jego istnienia do wiadomości. Za to wszyscy inni znajdują do nas
drogę bez problemu.
Gdzie w związku z tym mieści
się Luna? Na odludziu, w gęstym lesie, skutecznie ukryta przed oczami
postronnych? Nic z tych rzeczy. Znajduje się w mieście, być może nawet Waszym,
w okolicach centrum. Zastanawiacie się, jak to możliwe, skoro nigdy jej nie
widzieliście? Ale czy próbowaliście tak naprawdę uważnie patrzeć? No właśnie. Uwagą ludzi steruje się żenująco łatwo.
I znów jestem sama. Z dwojga
złego wolę, kiedy jednak mamy klientów - wtedy nadmiarowego czasu jest mniej,
jakby nie starczało go dla wszystkich w lokalu.
Godzina. Dwie. Miarowe
tykanie zegara. Powieki zaczynają mi ciążyć, a pasek od fartuszka wpija mi się
w skórę, gdy na chwilę, dosłownie chwileczkę, kładę głowę na blacie. Budzi mnie
trzaśnięcie drzwiami. Momentalnie przytomnieję i widzę, że stoi przy nich
młody, zgięty w pół mężczyzna w płaszczu. Jeden rzut oka wystarczy, by
stwierdzić, że kurczowo trzyma się za udo, a między palcami przelewa mu się
krew.
Odruchowo sięgam pod ladę,
po ukryty tam pistolet z nabojami ze srebra, ale powstrzymuje mnie przyjemny w
brzmieniu, przypominający aksamit głos nieznajomego.
- Przepraszam, że panią
przestraszyłem. Miałem dość niefortunny wypadek.
Po chwili wahania odkładam
broń, wyciągam położoną tuż obok niej apteczkę i ostrożnie zbliżam się do
mężczyzny.
- Musimy oczyścić ranę.
- Dziękuję - mówi z
wdzięcznością, wpatrując się we mnie ładnymi, brązowymi oczami.
Powiększam nożyczkami dziurę
w jego nogawce i polewam zranione miejsce wodą utlenioną. Mężczyzna zaciska
zęby, a ja dopiero w tym momencie uświadamiam sobie, że jest człowiekiem. Jak
ja. Skoro nas znalazł, musiał mieć już do czynienia z istotami
nadprzyrodzonymi.
- Gotowe - mówię, kończąc
bandażować ranę.
- Dziękuję - powtarza.
Jest blady i wygląda tak,
jakby miał za chwilę zemdleć, dlatego przynoszę mu filiżankę naszej firmowej
lury, ambitnie zwanej kawą. Choć smakuje paskudnie, naprawdę stawia na nogi.
Jego także.
- Może pan tu zostać, dopóki
nie poczuje się pan lepiej - oferuję wielkodusznie. Nieznajomy mnie intryguje i
chętnie dowiedziałabym się o nim czegoś więcej.
Z ulgą kiwa głową i wygodnie
opiera się o kanapę.
- Należą się pani
wyjaśnienia - odpowiada. - Jestem w podróży od kilku godzin. Zasnąłem za
kierownicą i miałem drobny wypadek. Stąd rana.
Ze zdumienia szerzej
otwieram oczy.
- Powinien pan natychmiast
jechać do szpitala!
- Pojadę - obiecuje,
uspokajająco kładąc swoją dłoń na mojej.
Normalnie w życiu bym na to
nie pozwoliła klientowi naszego pubu, bo groziło to co najmniej utratą ręki,
ale on jest inny, tak kojąco normalny. Zapada chwila milczenia, podczas której
nieznajomy z ciekawością rozgląda się po wnętrzu lokalu. W oko wpadają mu
pozostałości po lustrze, stłuczonym wczoraj przez dwie walczące rusałki i
osmalony kąt lady (nie chcecie znać szczegółów).
- Czy to nie jest zbyt
niebezpiecznie miejsce dla tak młodej dziewczyny jak pani? - pyta z troską,
marszcząc czoło.
- Pewnie jest, ale radzę
sobie.
- Musi być pani naprawdę
niezwykłą kobietą.
- Albo po prostu mało
rozsądną. - Wzruszam ramionami. - Czy mogę jeszcze jakoś panu pomóc?
Przez chwilę przygląda mi się
z namysłem, po czym niepewnie kiwa głową.
- Tak. Miałem spotkać się z
siostrą i przekazać jej starą rodzinną pamiątkę, ale przez wypadek nie zdążę
tego zrobić. Czy mogłaby ją pani dla mnie przechować?
Nieufnie mrużę oczy, ale
jego przystojna twarz wyraża jedynie szczere zmartwienie.
- Oczywiście jeśli to
jakikolwiek problem…
- Nie, chętnie pomogę -
decyduję.
Nieznajomy sięga do kieszeni
płaszcza, z której wyciąga zawieszony na grubym łańcuchu i oprawiony w złoto
nieznany mi bordowy kamień.
- Tu będzie bezpieczna. -
Uśmiecha się nieśmiało, zawieszając mi go na szyi. W momencie, gdy mnie dotyka,
moją skórę oblewa fala gorąca. - Jeśli moja siostra nie zgłosi się w przeciągu
tygodnia, wrócę po niego.
- Jak ją rozpoznam?
- To ona rozpozna panią,
pani…
- Wioletto - dopowiadam,
lekko się rumieniąc.
Młody człowiek nie rewanżuje
mi się podaniem swojego imienia, zamiast tego wstaje i spogląda w stronę
wyjścia.
- Robi się późno. Czas na
mnie.
- Proszę na siebie uważać.
- Zamierzam. - Uśmiecha się
ciepło i muska palcem mój policzek.
Rozdział
II
Mija drugi tydzień od tego
niezwykłego spotkania, a naszyjnik wciąż jest w moim posiadaniu. Jako że okazał
się ciężki i niewygodny, nie noszę go już na szyi.
W międzyczasie rozpoczyna
się wiosna, która jak co roku sprawia, że przybywa nam klientów. Lustro
wymieniamy w tym czasie aż dwa razy, do listy strat dochodzi też nadpalona
wykładzina. Na polecenie właściciela Luny, Igora, żeby choć trochę to
zatuszować, przestawiamy z kucharzem w tamto miejsce kilka stolików. Spada na
nas także plaga lewitujących na komendę „Smacznego!” sztućców - pomysł grupy
młodych magów na uczczenie zdanego egzaminu. Skrupulatnie oddzielam te
bezpieczne, resztę zanosimy do odczarowania. Mam to szczęście, że w szczątkowym
stopniu wyczuwam magiczne wibracje - dla mnie mają one postać promieniującego z
zaklętego przedmiotu ciepła. Zauważyłam, że utrzymuje się ono nawet jakiś czas
po wygaśnięciu czaru, a niekiedy, w wyjątkowych przypadkach, potrafi przejść na
przedmioty, które miały z tak podrasowaną rzeczą dłuższy kontakt. To dość
niezwykłe, bo większość ludzi nie potrafiłaby wyczuć magii nawet wtedy, gdyby
wsadzić ich w sam środek pentagramu i wcisnąć im do ręki płonącą czarną świecę.
- Musimy szybko coś
wymyślić! - syczy do towarzysza młody czarodziej, gdy podchodzę do ich stolika.
- Co podać? - Patrzę na nich
pytająco.
Młodszy z gości ma
wyłupiaste oczy i postawione w sztorc włosy, starszy może mieć koło
pięćdziesiątki i za młodu musiał być bardzo przystojny.
- A co pani poleca? -
odpowiada pytaniem na pytanie.
- Zapiekankę.
Przynajmniej jest świeża.
Mniej więcej.
- W takim razie weźmiemy
dwie.
Gdy wracam z talerzami,
okazuje się, że od zaciętej dyskusji zdążyli przejść do kłótni. Odruchowo
zerkam na swoją wypolerowaną tacę. W razie potrzeby doskonale odbija lżejsze
zaklęcia.
- Smacznego – mówię,
pośpiesznie stawiając przed nimi ich dania, a wtedy jeden z widelców unosi się
w powietrze.
Jakiś przegapiony
niedobitek. Starszy z czarodziejów bez mrugnięcia okiem pacyfikuje go jednym
machnięciem ręki. Zamierzam niepostrzeżenie czmychnąć, gdy nagle spoczywa na
mnie wyłupiaste oko.
- Przychodzą tu podejrzane
typy? - pyta napastliwym tonem jego właściciel.
- Wyłącznie - zapewniam.
- A ostatnio? Czy zauważyła
pani coś bardziej niż zwykle niepokojącego?
Bezceremonialnie sadowię się
naprzeciw niego, spychając jego towarzysza na skraj siedziska. Udało im się
rozbudzić moją ciekawość.
- Łatwiej będzie pomóc,
jeśli poznam jakieś szczegóły.
Magowie wymieniają
porozumiewawcze spojrzenia. Wyłupiastooki
przeciągle wzdycha.
- Hrabinie Kraus ukradziono
bezcenną fiolkę.
No, no, to się nazywa tupet.
Hrabina jest przywódczynią największego lokalnego stada wampirów.
- Kiedy?
- Sęk w tym, że trudno
powiedzieć.
- Co było w tej fiolce? -
Nachylam się konfidencjonalnie nad stołem i nagle już wiem. - Nieee… - jęczę z
zachwytem.
Musicie wiedzieć, że już od
jakiegoś czasu krążyły plotki, iż opracowano dla Krausówny eliksir, który -
zażyty podczas pełni - pozwalał jej na jeden dzień stać się człowiekiem. No,
prawie. Dzięki niemu mogła wychodzić na słońce i ze smakiem jeść ludzkie
jedzenie. Podobno wystarczyła do tego jedna kropla tego specyfiku.
- Więc? Widziała coś pani?
Magiczne ślady prowadzą właśnie tutaj!
Ależ on jest irytujący. To
jeden z tych klientów, którym człowiek ma ochotę napluć do talerza. Nie, żebym
kiedykolwiek coś takiego zrobiła, rzecz jasna.
- Jeśli myśli pan, że
złodziej wpadł tu znienacka i zaczął triumfalnie wymachiwać swoją zdobyczą, to
jest pan w błędzie - odpowiadam uprzejmie.
- Nadchodzi kolejna pełnia
księżyca. Hrabina oczekuje od nas rezultatów - zauważa jego towarzysz.
- Chętnie bym pomogła, ale
mam kolejnego klienta - tłumaczę, kładąc dłonie na stole i powoli się
podnosząc.
Młody zmiennokształtny przy
ladzie wyraźnie zaczyna się niecierpliwić.
- Prawdopodobnie był ranny -
dodaje mój rozmówca, a ja na ułamek sekundy zastygam w bezruchu; robi mi się
gorąco. - Zabezpieczyliśmy buteleczkę zaklęciem i jeśli próbował ją otworzyć,
mogło w niego uderzyć.
- Jak sądzę, to ułatwia panom sprawę - rzucam
od niechcenia i wracam do pracy.
Choć opanowałam się w
rekordowym tempie, mam nieprzyjemne wrażenie, że nie udało mi się ich oszukać.
Tajemniczy nieznajomy
pojawia się dosłownie dwie godziny później i już od progu niespokojnie rozgląda
się po pomieszczeniu, najwidoczniej w poszukiwaniu mojej skromnej osoby.
- Co podać? - pytam zza
lady, patrząc na niego spode łba.
- Gdzie to jest?
Choć na pozór wydaje się
opanowany, instynkt kelnerki podpowiada mi, że jest niebezpiecznie blisko
wybuchu.
- Pana siostra go zabrała.
Podchodzi do mnie i uważnie
mierzy mnie wzrokiem.
- Jak wyglądała?
- Niewysoka, czarne włosy,
trupioblada cera i elegancki kapelusz.
Tak się składa, że widziałam
kiedyś hrabinę osobiście.
Mężczyzna mruży oczy, po
czym błyskawicznie przeskakuje przez bar, łapie mnie od tyłu i przykłada mi do
szyi nóż.
- Nie wierzę ci - cedzi
przez zęby.
Pomyśleć, że wcześniej
uznałam go za atrakcyjnego. Uważnie rozglądam się po pubie i dostrzegam, że
jedyny klient, strachliwy satyr, w międzyczasie czmychnął. I dobrze.
- Jeśli zamierza pan jeszcze
kiedyś używać wątroby, to sugeruję się odsunąć - mówię spokojnie.
Jego spojrzenie wędruje do
mojej prawej ręki, w której ściskam niezawodny rewolwer, wycelowany prosto w
jego brzuch. Waha się i na chwilę rozluźnia chwyt. Dokładnie tego mi trzeba.
Wywijam się z jego uścisku i ogłuszam go rękojeścią. Gdy pada na podłogę,
ściąga za sobą szklaną cukierniczkę i srebrną szkatułkę, a ich zawartość
wysypuje się na posadzkę. Przeklinam pod nosem, po czym chwytam go za nogę i
ciągnę w stronę wyjścia. Udaje mi się zrobić zaledwie kilka kroków, gdy do baru
wpadają wścibscy magowie.
- Co zamierzała pani z nim
zrobić? - pyta surowo starszy.
- Nic - zmyślam na
poczekaniu.
- Zajmiemy się nim -
oświadcza gburowato wyłupiastooki.
- Ależ proszę bardzo. -
Wzruszam ramionami i idę na zaplecze po zmiotkę.
Gdy wracam, okazuje się, że
zostaliśmy ze starszym z czarodziejów tylko we dwoje.
- Hrabina bez wątpienia suto
wynagrodzi szczęśliwego znalazcę swojej zguby.
Oboje doskonale wiemy, że to
zakamuflowana groźba.
Ciężko wzdycham i sięgam po
zakopany w cukrze naszyjnik. Jego wypolerowana powierzchnia przyjemnie chłodzi
mi skórę i marzę o przyłożeniu do niej czoła.
- Dał mi tylko to - mówię,
niechętnie wyciągając go w jego stronę. - Może jest w środku.
Lustruje mnie wzrokiem,
sprawdzając, czy kłamię, po czym jednym zręcznym ruchem otwiera pełniący
funkcję schowka kamień. Zerknąwszy do jego wnętrza, kiwa głową i chowa go w
kieszeni płaszcza.
- Pracował dla konkurencji i
wiedzieliśmy, że może zrobić się gorąco. Miał pecha, że trafił akurat na panią
- mówi z rozbawieniem i wychodzi.
A ja jeszcze przez chwilę
stoję jak wmurowana w podłoże. Gorąco? Przypomina mi się fala ciepła, którą
poczułam, gdy nieznajomy wieszał wisiorek na mojej szyi. I ta późniejsza, gdy
opierałam się o stolik. A ten został przecież przestawiony… W mojej głowie
klaruje się pomysł. Rzucam się w stronę stolika-budki, przy którym dwa tygodnie
wcześniej siedział ranny nieznajomy, a dziś magowie i sięgam pod blat.
A więc były dwie… Widać
złodzieje na wszelki wypadek podjęli dodatkowe środki ostrożności. Czarodzieje
musieli zabrać pełniącą funkcję przynęty atrapę, a po oryginał zapewne przyszła
wspólniczka złodzieja, ale ponieważ przestawialiśmy meble, nie znalazła
skrytki. Magowie też jej nie wyczuli, bo rozproszył ich zaczarowany widelec.
Obracam buteleczkę w ręku. Jest płaska i wykonana ze szkła o bursztynowym
kolorze. Pomyślcie tylko, jeśli ta mikstura potrafi tyle zrobić dla wampira, to
jak może wpłynąć na człowieka?! Zaklęcie ochronne… Naprawdę to kupiliście?
Rzucenie go równałoby się przyznaniu, iż hrabina nie ufa swojemu otoczeniu, co byłoby
poniżej jej godności. Brązowooki musiał oberwać podczas ucieczki, a jedyna
magię w tej fiolce zawiera mikstura. No a ta raczej nie zrobi mi krzywdy. Skąd to wiem? Bo magowie nie zająknęli się na
ten temat ani słowem. Zaufajcie mi, gdy rozmawia się z takimi jak oni,
najlepiej zwracać uwagę na to, czego nie
mówią, niż to, do czego próbują cię przekonać.
Patrzę przez okno i szeroko
się uśmiecham. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności, że akurat dziś jest
pełnia? Wyciągam korek i odmierzam jedną kroplę. Hrabina musi być zachwycona,
bo eliksir jest krwistoczerwony. Zlizuję go ze skóry. Okazuje się, że ma lekko
słodkawy, anyżkowy posmak. Przełykam ślinę i z niecierpliwością czekam, aż coś
zacznie się dziać, ale wszystko jest tak, jak było. Rozczarowana obracam się w
stronę lustra i na moment zatyka mi dech w piersiach. W przeciągu tych kilku
sekund moja cera nabrała blasku, oczy głębi, a włosy objętości. Uświadamiam sobie
też, że nagle zniknęło zmęczenie - to nie tylko wpływ adrenaliny, czuję się
tak, jakby ktoś wstrzyknął we mnie dodatkową porcję energii. Ciekawe, co
jeszcze potrafię.
- Joachim, muszę wyjść, dziś
zamykamy wcześniej - wołam, zaglądając do kuchni.
Kucharz odwraca się
gwałtownie, zamierzając zapewne oświadczyć, że chyba zwariowałam, ale gdy nasze
spojrzenia się krzyżują, jego oczy przybierają nieco nieobecny wyraz.
- Tak jest - odpowiada i
zabiera się za sprzątanie.
A więc mam też hipnotyzujący
wzrok wampirów? Rewelacja! Upycham buteleczkę za stanik. Rzecz jasna oddam ją
potem hrabinie – nie warto z nią zadzierać. Ale ta jedna doba będzie moja.
Carpe diem!
No, no ... zaczyna się intrygująco. Styl pisania też mnie mile łechce. A co tam, skuszę się :)
OdpowiedzUsuń