sobota, 27 czerwca 2015

Cienie - rozdziały 7 i 8



Jako że wokół mnie ciągle toczą się jakieś zawirowania, a w związku z tym prace nad korektą zeszły na drugi plan (wprawdzie jestem już za połową, ale książka wciąż ma ponad 700 stron), postanowiłam dodać dziś dwa rozdziały i  sprawić niecierpliwym frajdkę na weekend :)

Czytajcie, a przy okazji trzymajcie kciuki, żeby czas nieco zwolnił, a lawina zdarzeń sypiących się na moją głowę wreszcie ustała.

pozdrawiam i życzę miłego czytania :)




Rozdział 7

          – A może właśnie w tym tkwi sedno? – zastanawiał się głośno Leon. – Może to faktycznie któryś z naszych steruje tym horrorem? Ktoś, komu nie w smak zmiany i nowy porządek.
          Siedział rozparty w fotelu w zaciszu gabinetu podpoznańskiej rezydencji Chwalimira, dokąd dotarł przed kilkunastoma minutami. Obok niego w zwartym kwadracie wypoczynkowych kanap siedzieli Bogusław, Marek i Otto.
          Młody wampir ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulę wyglądał mrocznie. Zwichrzone czarne włosy i dwudniowy zarost podsycały efekt. Jego oczy jak zwykle lśniły głębokim granatem. Coś się z nim działo. Mimo pozornego opanowania sprawiał wrażenie niespokojnego, choć zdawało się, że pozostali nie dostrzegają jego niepokoju. Cholera – syknął w duchu Chwalimir. Czy tylko on to zauważył?


          W niedzielę wieczorem Leon odwiózł Gośkę do domu i zjawił się w rezydencji. Bogusław z Markiem dotarli tu przed nim i teraz razem z Ottem mieli ustalić szczegóły wyprawy do Berlina. Jeszcze nie wiedzieli, kto i kiedy pojedzie, ale jedno było pewne – jechać trzeba i to jak najprędzej. Szaleniec Olaf cieszył się swobodą, spacerując po schludnych ulicach niemieckiej stolicy, a ich trawiła niepewność, kiedy i gdzie znowu uderzy. Dlatego musieli działać szybko – jeśli dobrze to rozegrają, może uda im się unieszkodliwić kanalię, nim znowu wyrządzi komuś krzywdę.
          – Tak, młody. Też o tym myślę – odpowiedział mu Otto. – Do tej pory łowcy wkraczali, kiedy zbyt krwawo polowaliśmy. Eliminowali zwyrodnialca i znów panował ład między światami. Dawne Bractwo polowało na każdego wampira, ale nie tykali ludzi, a z naszych też wybierali tych bardziej bezwzględnych. Teraz polują na wszystkich. Coś tu jest nie tak…
          – Czekaj, jeśli dobrze rozumiem… – wtrącił Marek – chcesz powiedzieć, że teraz polują na mieszane pary, bo… bo co? Bo to kara za bratanie się?
          – To całkiem prawdopodobne. Wiesz, takie odwrócenie… nie wiem, jak to dokładnie wyjaśnić, ale…
          – To może mieć ręce i nogi – wtrącił Bogusław, łapiąc sedno myśli Otta. – No bo spójrzcie, z jednej strony mielibyśmy Bractwo eliminujące ludzkich odszczepieńców wiążących się z wampirami, a z drugiej nieumarłego eliminującego swoich. Pewnie w jego mniemaniu to zdrajcy Rodzaju, którzy związali się z gorszym gatunkiem, więc postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, a zwyrodnialec Olaf odwala za niego brudną robotę – podsumował rzeczowo.
         – To jakieś popaprane – stwierdził Leon. – To teraz Bractwo, zamiast walczyć z wampirami, walczy z ludźmi, a wampir, zamiast mieć gdzieś, co robimy z człowieczkami, mści się za to, że ich na partnerów wybieramy? Niee, to się nie trzyma kupy.
– Tylko pozornie. Właśnie takie myślenie może nas odciągać od właściwego tropu. – Bogusław nie dawał za wygraną. – Zresztą to ty przed chwilą podejrzewałeś jednego z naszych.
– No niby tak, ale miałem inny pomysł na jego motywację.
– Obojętnie jak to obrócimy, jestem przekonany, że zawsze dojdziemy do tego samego wniosku. Więc może tak: wampir mści się na ludziach, że ośmielają się aspirować do roli naszych partnerów, a bractwo na wampirach, że martwe fiuty maczają w ludzkich nieskalanych ciałach. Pasuje? Tak czy siak, mamy motyw do owocnej współpracy.
– I być może nawzajem odwalają dla siebie kawał niezłej roboty – podsumował posępnie Otto.
          Spojrzeli po sobie, zgodnie kiwając głowami, a potem jak jeden mąż chwycili za szklanki stojące na ławie pomiędzy kanapami. Musieli przewietrzyć myśli, a zajęcie czymś rąk, wydatnie w tym pomagało.
– Fuck! – owym soczystym słowem Leon wyraził frustrację swoją i reszty. – A jednak cholernie nie chciałbym działać przeciwko naszemu. Nie. To chore. Na samą myśl, że to ktoś z naszych…
         – Młody, wiesz, jak wielu jest fanatyków starego porządku. – To nie było pytanie, tylko ponura rzeczywistość, dlatego Bogusław nie ustępował. – Są skłonni zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do zmian.
         – No to, kurna, mamy niezły cyrk. Nie dość, że ścigamy szalonego ludzkiego zwyrodnialca, to teraz jeszcze zaczniemy polować na jednego z nas.
         – Leon, jeśli będzie taka potrzeba… to tak. Tak, zapolujemy na jednego z nas. – Otto westchnął. – Zresztą niedługo powinienem mieć kolejny raport z agencji detektywistycznej. Poczekajmy, może wszystko się wyjaśni i nie będzie tak źle.
         – A swoją drogą... zastanawiam się, jak oni to robią. Skąd w tak błyskawicznym tempie wiedzieli, gdzie szukać Olafa? Teraz mówisz, że lada moment dostaniesz kolejny raport o ewentualnym zdrajcy. Jakim sposobem? Czy ktoś w ogóle sprawdził tę super-ekipę? – Leon zdawał się napastliwy.
         – Ja ich znam – oświadczył Chwalimir zrównoważonym głosem. Siedział za swoim biurkiem i do tej pory tylko przysłuchiwał się dyskusji. – Korzystałem już z nich. To profesjonaliści. Nie ma sensu wnikać w ich metody, ważne, że są skuteczni.
         – Chwalimir ma rację – podchwycił Otto. – Nie ma co się czepiać skąd i jak. Teraz trzeba stawić czoło berlińskim klanom i to jest nasz priorytet.
– To będzie orka na ugorze – wymamrotał pod nosem Bogusław.
         – Oby tylko – odpowiedział mu łowca.
– Co masz na myśli?
– To, że jak się nie dogadacie, trzeba będzie działać na ich terenie bez prawa ochrony.
          – Marek, to, że zachowali dziką naturę, nie znaczy, że nie można się z nimi dogadać – uspokajał młody.
         – Nie byłbym tego taki pewien. – zauważył Otto. Jego mina nie pozostawiała złudzeń co do szans na powodzenie przyszłych negocjacji.
         – Spokojnie. Wiem, co mówię. Prowadzę w Berlinie interesy, mam tam mieszkanie, odprowadzam udziały dla ich Mistrza. Nadali mi nawet status inwestora.
– To już coś. – Marek odstawił na ławę pustą szklankę po drinku. – Więc możemy działać, tak?
– Czekaj. To nie tak. Nie mam pełnego prawa ochrony. Czyste interesy, to wszystko. A nie ma bata, żeby prowadzić dochodzenie na ich terytorium za ich plecami.
         – Chcesz powiedzieć, młody, że już zdecydowałeś? Ty jedziesz do Berlina? – Upewniał się Otto.
– Pojadę z tobą – zaoferował łowca. – Nigdy nie wiadomo, czy nie przyda nam się wsparcie tamtejszych łowców, więc dobrze, żebym też tam był. Rozmawiałem z Bauerem. Dał mi kontakt i sam miał się skontaktować z berlińskim Kolegium; chciał ich uprzedzić o naszej wizycie. W razie czego możemy do nich uderzyć.
– Kiedy ty to wszystko zdążyłeś załatwić, chłopie? – Leon uśmiechnął się, nie kryjąc zaskoczenia.
– W drodze – odpowiedział łowca z szerokim uśmiechem i zawadiacką miną z gatunku „jam to, nie chwaląc się, sprawił”.
– Kim jest Bauer? – dociekał Otto. Zaspokajał ciekawość nie tylko swoją, ale i Chwalimira, który wciąż siedział za biurkiem.
Pochylony nad papierami, pozostawiał grupie swobodę działania. W pewnym sensie. Ale przecież nie dlatego był królem protektorem i najpotężniejszym monarchą wśród monarchów królestw Ziem, że bagatelizował informacje czy zdarzenia. Nie, Chwalimir był władcą władców, ponieważ skrupulatnie analizował szczegóły, wyciągał wnioski, przewidywał posunięcia i zajścia, ale przede wszystkim, gdy zachodziła konieczność, potrafił posunąć się do skrajnej bezwzględności… wobec każdego. W tym momencie odnosił wrażenie, że czas jego bezwzględności właśnie się zbliża i to wielkimi – siedmiomilowymi – krokami.
– Kim jest Bauer? – powtórzył Marek i wyjaśnił pokrótce. – Dlatego jego udział jest niezbędny, żeby dogadać się z berlińskim Kolegium. Bauer zapewnił mnie o swoim całkowitym poparciu i, w razie konieczności, wyraził chęć dalszej pomocy – zakończył łowca.
Brzmiało to niemal jak przedwyborcze obietnice kandydata na…, dlatego też zapanowała drętwa cisza, w której reszta trawiła serwowane z zapałem entuzjastyczne zapewnienia.
         – Dobra, w takim razie Bogusław niech wraca do ukochanej, a my powęszymy u berlińczyków – zdecydował w końcu Leon, gdy cisza zaczęła się nieznośnie przeciągać.
         – Zapomnij, młody. Nie wracam do Borów – oponował Sławek. – Jestem wam potrzebny.
         – Stary, to, co najistotniejsze już obgadaliśmy, do Berlina jedzie młody i łowca, a resztę ja sobie tu ogarnę. Możesz jechać – tłumaczył Otto, gotowy przejąć na siebie obowiązki dowódcy grupy.
         – Nie myślałem o siedzeniu na miejscu. Też jadę do Berlina.
         – Nawet o tym nie myśl! – nakazał mu gniewnie młody. – Ty masz teraz rodzinę. W życiu nie pozwolę ci się narażać.
         – No coś ty? To tylko zwiad.
         – Leon ma rację. Nie ma mowy. Nie jedziesz! – Marek też był nieugięty.
         – Dobra, w takim razie zostaję tutaj. W każdej chwili będę mógł do was dołączyć, a poza tym będę koordynował…
         – Bogusław… – przerwał mu spokojnie Otto – już ci mówiłem, nie ma potrzeby, żebyś tu zostawał. Wracaj do swojej kobiety, a my sobie ze wszystkim poradzimy. I nie, nie zbywam cię. Nie podbieram twojej fuchy, nie podkopuję autorytetu. Po prostu masz teraz inne obowiązki, a czas jest w cholerę ciężki, więc nie kuś losu. W razie czego zawsze mogę zadzwonić do chłopaków ze Szczecina – dodał, jakby miało to wyjaśniać wszystko.
         – To detektywi, nie wojownicy. Nawet jeśli to stare wampiry, z pewnością byli zwiadowcami i szperaczami. Może i są niezastąpieni w szperaniu, ale w bezpośredniej akcji...? Kiepsko to widzę.
         – Ale w Berlinie chodzi właśnie o poszperanie, zaczerpnięcie języka. Sam powiedziałeś, że to zwiad. Nikt tam nie jedzie na bezpośrednią konfrontację.
– Może i tak, ale… – Sławek zamilkł na chwilę, pospiesznie szukając w myśli punktu zaczepienia – przecież ty, Otto, przede wszystkim masz swoją funkcję na Dworze. Wiem, że jest z tym sporo roboty…
         – Nie martw się, dam sobie radę. Mówiłem, w razie czego jest ekipa ze Szczecina, a poza tym mam jeszcze pod ręką Karla. Może w sprawach śledztwa jest słabo zorientowany, ale na sprawach władzy i królestwa zna się wystarczająco, nawet jeśli administracja to nie jego działka. Może mnie wesprzeć – dodał Otto po chwili.
         – Cholera, sam nie wiem… – Bogusław wciąż nie odpuszczał. Czuł się zobowiązany wobec druhów i pozycji dowódcy, która wymagała, by był w centrum wydarzeń. – Chłopacy mogą potrzebować wsparcia w Berlinie – przekonywał z uporem.
          – Nie kombinuj, tylko korzystaj ze swojego szczęścia, póki możesz – ofuknął go Leon. –  Nigdy nie wiadomo, kiedy ta wasza sielanka się skończy.
         – Co masz na myśli? – Zaskoczony, by nie powiedzieć, przerażony Sławek odstawił swój termo-kubek, który przez cały czas bezwiednie obracał w dłoniach i gniewnie spojrzał na młodego.
         – No wiesz… wybrałeś sobie niefajne czasy na amory. Musisz być tego świadom, no nie?
         – Nawet tak do mnie nie mów! Nic się nie stanie. Jestem ostrożny. Nie afiszuję się z tym związkiem, wie o nas zaledwie garstka osób i wszystkim wam ufam. Zaszyliśmy się w martwej głuszy, gdzie nikt nie powinien nas znaleźć. Cholera, nie ma mowy, żeby coś poszło nie tak.
         – Stary, wiem. I życzę ci tego z całego mojego nieumarłego serca, ale lepiej, żebyś tam był i miał wszystko na oku. Nie zostawiaj dziewczyny z dzieciakami samej w dziczy, jeśli nie musisz. A nie musisz. My się tu wszystkim zajmiemy. Jak wrócicie do Poznania, to wrócisz do sprawy. A do tego czasu będziemy do ciebie zaglądać i o wszystkim informować. Jestem pewien, że Kaśka znowu zechce ściągnąć na kilka dni Gośkę, to wpadnę razem z nią. Opowiem, co się dzieje. Będziesz na bieżąco.
         – Ja też zajrzę do was od czasu do czasu, mogę nawet Gośkę podrzucić, jakbyście chcieli – zaoferował Marek.
W niekontrolowanej reakcji iskrzące srebrem spojrzenie Leona przeszyło łowcę niczym błyskawica.
         – Sam nie wiem… aż mi głupio, tak was zostawić z tym bajzlem – mitygował się stary wampir.
         – Damy sobie radę, Bogusław, nie martw się. Przecież nas znasz. – Leon oderwał wściekły wzrok od łowcy i spojrzał na przyjaciela.
         – Wieeem, ale, cholera, tak nie miało być. Powinienem być razem z wami. Poza tym nie macie pojęcia, jak mnie ręka świerzbi, żeby dokopać temu draniowi. Gdyby nie Kaśka i dzieciaki, w życiu bym nie odpuścił.
         – Cóż… – Leon rzucił mu figlarny uśmieszek. – Na miłość nie ma lekarstwa. Skoro już wpadłeś jak ta przysłowiowa śliwka, to teraz pływaj w tym kompocie.
         Słowa młodego rozładowały nieco napięcie, a łotrowskie uśmieszki przemknęły przez twarze Marka i Otta, który uniósł dłoń, chcąc skupić na sobie uwagę i spojrzał znacząco na kumpli.
         – Skoro mowa o miłości i takich tam... – zaczął niepewnie, jednocześnie wystukując esemesa.
         – Nieee! No nie mów, że ty też – rzucił nonszalancko Leon i sięgnął po swój termo-kubek, a potem rozlokował się wygodnie na swoim miejscu.
Bogusław z Markiem też rozsiedli się wygodniej, czekając na to, co Otto miał im do powiedzenia. W tym momencie jedno donośne puknięcie gruchnęło w drzwi, które otwarły się szeroko i do środka wszedł Karl.
         – O co chodzi? – spytał, spoglądając na Otta, chowając trzymaną w ręce komórkę.
         – Wejdź, chciałem wam coś powiedzieć.
         – To wal – rzucił Karl, nie siląc się na głębszą konwersację. Zamknął za sobą drzwi i rozsiadł się na chesterfieldach.
         Cały Karl – pomyślał młody, spoglądając na ponure oblicze starego Krzyżaka.
         – Otóż... – Otto się wahał.
         Utkwione spojrzenia i wstrzymane oddechy – atmosfera wyczekiwania. A może tylko Markowi tak się zdawało, ponieważ on wstrzymał oddech na pewno, reszta nie miała przecież tego problemu. Zatem cisza jak makiem zasiał, a Otto, gdyby tylko mógł, oblałby się soczystym pąsem pod siłą ich świdrujących spojrzeń. Co za straszną tajemnicę miał wyjawić? Nie mieli pojęcia. Jedno było pewne – to musiała być jakaś kosmiczna rewelacja.
         – Postanowiłem związać się z Wandą.
         Żadna rewelacja – wszyscy dobrze wiedzieli, że Otto i Wanda byli ze sobą blisko, więc gdzie tu haczyk? Przez chwilę niepewne spojrzenia błądziły po twarzach jak przy pokerze o wysokie stawki.
         – No i? – Padło w końcu zdawkowo. Tubalny, szorstki głos Karla doskonale przystawał do wielkiego, niekomunikatywnego osobnika.
         – I w związku z tym zamierzamy się zaślubić.
         Święci pańscy! To chory pomysł. Nikt do tej pory nie zrobił czegoś tak niedorzecznego. A może zrobił? – zastanawiał się Leon, zagorzały zwolennik nieograniczonej wolności, gdy w końcu sprawa stała się jasna.
         – Że co? – Karl dopytywał, jakby nadal nie łapał sedna.
         – Za-ślu-bi-ny – powtórzył Otto, tłumacząc jak ociężałemu umysłowo.
         – Żartujesz sobie?
         – Nie, Karl. Poważnie. Zamierzamy się zaślubić.
         I znów wszystkie spojrzenia omiatały wszystkich.
         – Jeeezu! Chłopie! Ale zaślubiny?! – odezwał się młody, gdy reszta trwała w osłupieniu.
– No, tak. Zaślubiny – Otto wykazywał anielską cierpliwość i chwała mu za to. – Wandzie bardzo zależy na więzi, a ponieważ nie możemy związać się krwią, to chociaż zwiążemy się przysięgą. Oczywiście wymienimy krew, ale wiecie… to nie to samo.
Baby! Tak to jest, jak sobie człowiek bierze babę na kark – złośliwa myśl błysnęła w świadomości Leona jak jaskrawy neon, ale podświadomość i tak przemyciła obraz pięknej blondynki, która niczym gigantyczna zadra skutecznie drążyła ranę w jego duszy.
– Ale to tak... ludzko brzmi. – Zmarszczył czoło w niejasnym grymasie.
– Masz rację, mały. Chcemy czy nie, śmiertelny świat coraz bardziej wkracza do naszego. Nie unikniemy zmian. Popatrz chociażby na Bogusława. Stary, doświadczony, można by rzec… rozsądny wampir – Otto uśmiechnął się do Sławka – a sam wdepnął w te pokrzywy ze swoją Kaśką i to dobrowolnie.
 Bogusław się skrzywił – za wszelką cenę chciał zachować to w tajemnicy, a tu kolejna osoba dowiedziała się o jego związku z ludzką kobietą. Ale na protesty było już za późno.
– Jak to?! Bogusław też?! – zaskoczenie słyszalne w głosie Karla rysowało też dziwny, naganny wyraz na jego twarzy.
– Kurde! – Otto właśnie uświadomił sobie, że palnął gafę. – Stary, nie pomyślałem – zaczął przepraszać Bogusława. – Zapomniałem, że Karl nie wie, a przecież możesz sobie nie życzyć, by wiedział ktoś poza naszą czwórką. Przepraszam. Naprawdę przepraszam.
– Trudno, stało się. Karl nie miej mi tego za złe. Ale rozumiesz… – zaczął Bogusław i ciężko westchnął. – W obecnych czasach, kiedy szaleniec poluje na takich jak my, każda osoba wtajemniczona w sprawę, to potencjalne zagrożenie. Nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy, a zwłaszcza przed kim, może zdradzić twoją tajemnicę. Popatrz, chociażby teraz. Przecież Otto z pewnością nie miał nic złego na myśli. A jednak… wygadał się i tyle. I nie dziw się, Karl, że chcę to zachować w tajemnicy. Ja już swoje przeżyłem. Tysiąc lat to wystarczający szmat czasu, żeby się nażyć, ale ona ma raptem trzydzieści siedem lat. Boże, to zaledwie mgnienie, jak mógłbym świadomie narazić ją na niebezpieczeństwo. A dzieci? O dzieciach i śmierci nie chcę nawet myśleć – Bogusław zasępił się.
– Masz dzieci?! – To była naprawdę zaskakująca informacja, więc Karl nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.
– Tak, Karl. Mam dzieci. Mam wspaniałą rodzinę z cudowną kobietą i dwójką fantastycznych dzieciaków. Coś, o czym marzyłem przez ostatnich tysiąc lat. Coś, co zdawało się, że jest absolutnie poza moim zasięgiem, a co ta wspaniała, śmiertelna kobieta ofiarowała mi z bezgranicznym zaufaniem, oddając w moje ręce ich bezpieczeństwo. Jak mógłbym zawieść to zaufanie? Rozumiesz więc, że muszę być przesadnie ostrożny. Na ten moment wie o tym tylko wasza czwórka i Chwalimir. – Spojrzał na monarchę. – I modlę się, żeby tak już pozostało. Miejmy nadzieję, że jeżeli Bóg istnieje, to mnie wysłucha.
– Nawet jeśli istnieje, to zdaje się, że my akurat jesteśmy poza kręgiem jego zainteresowań – stwierdził posępnie Marek, przypominając sobie martwe ciało siostry i jej partnera. – Ale nie martw się, stary, każdy z nas zrobi wszystko, żeby zapewnić bezpieczeństwo tobie i twojej rodzinie. Jestem przekonany, że w tym pokoju nie ma nikogo, kogo mógłbyś się obawiać.
– Też w to wierzę. Jesteście moimi najbliższymi druhami. Jak to się mówi w ludzkim świecie… przyjaciółmi. – Bogusław uśmiechnął się beznamiętnie. – Cholera, przyjaźń wśród wampirów. To brzmi…
– Perwersyjnie – wypalił Leon.
– Żebyś chciał wiedzieć, młody – zaśmiał się. – A ty, Otto, ślubuj, ślubuj. Jak się ten cały bałagan z Bractwem skończy, też wezmę ślub z moją Kaśką i wyprawię weselisko, jakiego Mroczny Świat jeszcze nie widział.
Kontrowersyjna deklaracja. Ale z drugiej strony każdy nieumarły angażował się w swój związek bezgranicznie, więc skoro takie były plany Bogusława, mogli tylko trzymać kciuki, by mu się powiodło.
– A więc… ustalone. – Otto wyszczerzył się w nienaturalnym, od ucha do ucha uśmiechu, wyglądając jak gość, który właśnie wygrał w totka. – Najpierw moje zaślubiny, a potem Bogusława weselisko. I oczywiście wszyscy jesteście zaproszeni, a ciebie Karl chciałem prosić na mistrza ceremonii.
– Coś ty?! Oszalałeś?! Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nigdy nie byłem mistrzem takiej ceremonii.
Ożeż! To się nasz Karl rozgadał – zaśmiał się w duchu Leon.
– Bo nigdy nie było takiej ceremonii. Ale nie martw się… – Otto pochylił się do przodu i poklepał po ramieniu siedzącego na sąsiednim fotelu kumpla. – Ja też nie mam pojęcia, jak się za to zabrać, więc razem coś z pewnością wykombinujemy. Będzie dobrze… zobaczysz.
Leonowi nie mieściło się w głowie, jak można zgłupieć do tego stopnia, żeby myśleć o zaślubinach? Który wampir dobrowolnie pakuje się w taki szajs i to jeszcze z głupawym uśmieszkiem szczęśliwości na twarzy? – pytał siebie przerażony. Jak dobrze, a raczej jak źle pójdzie, to za chwilę każdy facet w Mrocznym Świecie będzie zaobrączkowany. Zgroza! Niemniej, gdy pomyślał o Marku i Gośce, coś za kłuło go w piersi. Zignorował ukłucie, ale i tak wyjaśni tę sprawę z łowcą. Kiedyś…
Choć miłosne dylematy oderwały ich na chwilę od ważnych spraw, to jednak należało do nich wrócić. Dlatego, gdy tylko Karl wyszedł, zaczęli energicznie dyskutować szczegóły wyprawy do Berlina, a romantyczne wygłupy co niektórych – jak postrzegał to Leon – zeszły na dalszy plan.
Dwie godziny i kilka niezbędnych telefonów później dopiąwszy na ostatni guzik wyprawę na teren berlińskich klanów, zbierali się do wyjścia. Otto ulotnił się pierwszy; łatwo mu było, skoro mieszkał w apartamentach Dworu.
Dochodziła 3:30 i niebo zaczęło się nieznacznie przebarwiać. Co tu dużo gadać – letnie noce trwały stanowczo za krótko. Bogusław mieszkał w gościnnym domku, a Leon z Markiem wybierali się do Pokrzywna. Nim jednak opuścili gabinet, Chwalimir zawrócił młodego.
– Leon, zostań jeszcze chwilę, proszę.
– Jak sobie życzysz… tatku – zadrwił młody, odpowiadając na ojcowski ton monarchy i nienaturalnie szczerząc się do Marka, rzucił: – Zaczekaj, zaraz przyjdę.
– Nie ma sprawy – stwierdził łowca i zamknął za sobą drzwi.
– Co się dzieje, mały? – spytał bez ogródek Chwalimir, spoglądając zza biurka.
– Nic. – Leon wzruszył ramionami. O co mu może chodzić?
– Jesteś niespokojny. Coś cię dręczy. Co?
Tych kilka słów sprawiło, że Leona przeszył dreszcz niepewności. To niemożliwe, żeby Chwalimir wiedział, co mu się w myślach kołacze.
– Nie, nic – odpowiedział w końcu zdecydowanie. – Wszystko jest okej.
– Skoro tak mówisz… – Chwalimir zwiesił głowę i na powrót pogrążył się w swoich sprawach, ignorując obecność młodego.
 Leon skinął nieznacznie i bezszelestnie wyszedł.


Rozdział 8

Krótko po czwartej wjechali na posesję Leona.
– Nie sądzisz, że powinniśmy podesłać kogoś do Borów jako dzienną ochronę dla Bogusława i jego rodziny? – zapytał Marek, gdy Leon pilotem zaciągał w domu rolety. Łowca siadł się przy kuchennym blacie i popijając colę z dizajnerskiej szklanki, pałaszował pokaźnego sandwicza, którego kupili na stacji benzynowej po drodze. – Tyle się naoglądaliśmy, tyle gadaliśmy o bezpieczeństwie takich par, a zostawiliśmy ich zupełnie niezabezpieczonych – dodał, połknąwszy kolejny wielgachny kęs.
– Kurde. Wiesz, że nigdy o tym nie pomyślałem. Może dlatego, że ta szalona miłość Bogusława, to taka świeża sprawa. – Leon usprawiedliwiał się chyba nawet bardziej przed sobą niż przed łowcą.
– No właśnie, ja też się nad tym wcześniej nie zastanawiałem. Dopiero dziś, jak powiedziałeś, że Bogusław nie powinien zostawiać Kaśki samej, pomyślałem, że przecież oni wcale nie zostali objęci ochroną.
– Bogusław jest przekonany, że tam są bezpieczni.
– No. – Łowca wzruszył ramionami. Jego wzgardliwa mina wyrażała wszystko. – Ci ludzie spod Warszawy też podobno byli, no nie?
– Teresa i Józef?
– Taaa, oni. – Łowca nie znał ich osobiście, a akcja, o której mówił, miała miejsce, nim poznał Leona i Bogusława, ale wiedział o mieszanej parze spod Warszawy, którą wziął na cel wyznawca idei bractwa.
– W rzeczy samej… prawda. – Leon pokiwał głową. Odłożył pilota i ruszył w stronę sypialni. – Trzeba będzie ich zabezpieczyć i to jak najszybciej.
– Zaraz po powrocie zajmę się tym – zadeklarował Marek, wstając. Podszedł do kubła, wyrzucił folię po sandwiczu i obmył szkalnkę w zlewozmywaku.
– Dobra, a teraz kładźmy się, wieczorem czeka nas ostra jazda. – Leon posłał kumplowi diaboliczny uśmieszek, za którym kryły się pokrętne pomysły.  – Tam jest twoja sypialnia – dodał, wskazując pokój za zaułkiem.
Kończył się poniedziałkowy wieczór, kiedy zeszli do garażu, mając za sobą krzepiący sen i posiłek. Czujniki ruchu zareagowały rozbłyskiem jaskrawego światła, a ze ściśniętego gardła Marka wyrwał się jęk zaskoczenia i podziwu zarazem. Motoryzacja nigdy nie była jego pasją. Nowinki techniczne – owszem – w jego chacie można było znaleźć sprzęty, jakich nie powstydziłaby się żadna agencja szpiegowska, ale motoryzacja…? Na tyle, na ile potrzebny był mu praktyczny środek transportu i nic ponadto. Jego wysłużony Passat od dawna już pojękiwał i pokasływał, domagając się interwencji specjalisty, ale Marek zawsze miał coś ważniejszego do roboty niż odstawianie auta do majstra. Za to Leon… Leon był pasjonatem motoryzacji od zawsze. Odkąd ujrzał pierwszy automobil, paliła go niepohamowana ciekawość i chęć posiadania. A potem, pod opiekuńczymi skrzydłami Chwalimira, dorabiał się coraz większego majątku i wtedy zaczął realizować swą pasję – jak tylko pojawiało się coś odlotowego, Leon musiał to mieć. Przez jego ręce przewijały się niezłe bryczki, choć nie wszystkie zostawały w nich na dłużej. Dziś w jego garażu, w chronologicznym porządku, stało zaledwie kilka ulubionych aut – czerwony Jaguar XK 140 z 1954 roku, AC Cobra z 1962 w kolorze butelkowej zieleni, czarne Audi S8 rocznik 1999 i matowo-czarne Audi R8 Cabrio z kokpitem z włókna węglowego i drapieżną tapicerką z czerwonej skóry. Najnowszą pasją Leona były jednak motory, dlatego na eksponowanym miejscu pyszniły się dwa ścigacze: Hayabusa GSX1300R z agresywnymi ornamentami w chabrowym kolorze na śnieżnobiałym lakierze i chabrowo-czarna Yamaha R6. Tuż przy dynamicznych rakietach stał odlotowy cruiser Harley-Davidson VRSCDX Night Rod Special.
Widok był imponujący. Nawet laikowi zapierało dech w piersi. Maszyny pachniały skórą i lśniły czystością lakieru w każdym momencie gotowe do drogi. Leon podszedł do Hayabusy i z czułością pogładził bak swojej nowej podniety. Przymknął oczy i pieścił niczym powabną kochankę.
– Chyba nie myślisz, żeby tym jechać? – lekka panika rysowała się na twarzy Marka.
– Dlaczego nie? Ty wiesz, jaki to szpas?
– Myślałem, że zamierzasz jechać którymś z tych twoich super cacek.
– I tak też zamierzam. Ale nie wozem. Motorem. A dokładniej motorami. Wyobraź sobie, chłopie, te ścigi na niemieckich autostradach – rozmarzył się młody. – Zero ograniczeń, gnasz jak huragan, nic nie jest w stanie cię powstrzymać.
– Może ciebie nie, ale mnie owszem.
– Na przykład co? – Wampir wzruszył ramionami, spoglądając na niewyraźną minę kumpla.
– Śmiertelność, mój drogi. Śmiertelność. Zero ograniczeń? Może dla ciebie. Ja mam rozum i znam granice zdrowego rozsądku.
– Cholera, coraz częściej zapominam, że nie jesteś jednym z nas.
– Jestem jednym z was, ale jestem też tylko człowiekiem.
– Dobra, to bez zera ograniczeń, ale ścigami, zgoda? – Leon nie ustępował, targując się niczym dziecko.
– Zgoda, dzieciaku – westchnął łowca pobłażliwie i kręcąc głową, posłał mu wyrozumiałe spojrzenie. – Ty i te twoje zabawki.
– Dzieciaku?!
- Okej, może masz nieco więcej lat ode mnie, ale mentalnie chyba ciągle jesteś nastolatkiem.
Młody wampir roześmiał się, tuląc swoją maszynę i spytał zaczepnie.
– A co, przeszkadza ci to?
Godzinę później dwa ścigacze mknęły autostradą w kierunku Berlina, przeszywając czarną noc rykiem silników i błyskiem reflektorów. Były niczym świetliste komety pędzące tuż ponad powierzchnią Ziemi. Biorąc pod uwagę czysto techniczny potencjał motorów, mogli dotrzeć na miejsce w godzinę. Z Poznania do Berlina w godzinę? Niezły wyczyn… gdyby nie ludzkie ograniczenia łowcy. Ale silne przeciążenia i stuprocentowy stres po tak ekstremalnej jeździe nie były nikomu potrzebne, dlatego Leon odpuścił sobie przyjemność pobicia kuszącego rekordu. Mieli bezpiecznie dotrzeć do celu, a tam czekała ich konkretna i cholernie ważna robota, w takiej sytuacji Marek musiał wyjść z tej „przejażdżki” bez szwanku.
Zwolniwszy znacznie po przekroczeniu rogatek Berlina, Leonowi zdawało się, że cisza zaczęła gwizdać mu w uszach. Brak szalonego pędu i ryku silnika sprawiał dziwaczne wrażenie. Teraz, tocząc się jasno oświetlonymi ulicami, maszyny zaledwie pomrukiwały zaczepnie jak gotowe do skoku wielkie koty. Nie przekraczając pięćdziesiątki, dotarli w końcu do budynku przy Kulmbacher Straße, gdzie znajdował się apartament Leona. Apartament – nieprzeciętne określenie dla całkiem przeciętnego lokum.
         Na miejscu parkingowym, które bez problemu pomieściłoby duży samochód dostawczy, stanęła Hayabusa Leona, a tuż obok R6-ka Marka. Pozostało już tylko wejść na górę, odświeżyć się, a potem…  wizyta u Mistrza miasta. Nie było od tego odwrotu.
Leon niespiesznie wystukał kod do bramy, popchnął dość ciężkie drzwi i rezygnując z windy, wszedł na pierwsze piętro. Marek szedł za nim.
         Mieszkanie w pięciokondygnacyjnym budynku z lat sześćdziesiątych nie wyróżniało się niczym specjalnym. Ot, dwa pokoje na niespełna pięćdziesięciu metrach, ale czy potrzebował więcej? Absolutnie nie. Dla singla, który zaglądał tu od czasu do czasu, by bezpiecznie przespać dzień, nawet dziwaczny układ pomieszczeń nie stanowił problemu. Reprezentacyjna część tej garsoniery była dziwnym wybrzuszeniem w prostej przestrzeni korytarza - jak wielkie wydęte brzuszysko na wątłym szkielecie. Z tego wybrzuszenia korytarz z jednej strony ciągnął się ku wyjściu, po drodze zahaczając o miniaturową kuchenkę w kwadracie z nieproporcjonalnie dużym oknem, z drugiej zaś, ciągnął się do całkiem pokaźnej sypialni, z tej strony zahaczając o niewielką, kiszkowatą łazienkę z prysznicem i miniaturowym okienkiem. Całe mieszkanko urządzone było dość surowo i wyposażone w minimum sprzętów. Na ich tle wyłożona marmurowymi płytkami bianco carrara łazieneczka zdawała się osobliwym wybrykiem projektanta fantasty. Kierowany koniecznością Leon kupił to mieszkanie z drugiej ręki. Wymienił meble, odświeżył ściany, ale nie wprowadzał żadnych zmian – nie czuł potrzeby urządzania tu własnego kąta. To była tylko meta na przespanie, gdy pojawiał się w Berlinie.
         – Śmieszne to twoje mieszkanie – orzekł Marek, gdy skończył lustrować skromną przestrzeń.
         – Ale wystarczające i do tego wszędzie z niego blisko. Ledwie 10 minut spokojnym krokiem do Kudamu.
         – Niewiele mi to mówi, ale… okej.
         – Chłopie, jak kupowałem to mieszkanie dwadzieścia lat temu, to było cholernie trendy, mieć mieszkanie przy Kudamie.
         – Aaaa, teraz łapię – zaśmiał się Marek. – Ale ono nie jest przy Kudamie. Dziesięć minut od. Dobrze zrozumiałem? – otworzył balkon i wyjrzał na ulicę. W żyło miasto, ale tu panował całkiem przyjemny spokój.
         – Taa, no ale wiesz, nie mogę się przecież tak rzucać w oczy. A dziesięć minut od, to też jest coś.
         – Dobra, dobra, dajmy już temu spokój, bo za chwilę pogubię się w tych lokalizacyjnych kombinacjach. Wiesz, ja facet z lasu jestem, miasto do mnie nie przemawia.
         Nim Marek skończył mówić, Leon wszedł do sypialni i otworzył trzydrzwiową szafę.
         – Bierz, co potrzebujesz – rzucił.
         – Najpierw prysznic. Czuję się wykończony. Taka jazda to frajda może na pięćdziesiąt kilometrów, ale trzysta… lekkie przegięcie.
         – Mnie się podobało. – Leon wzruszył ramionami.
         – Nie wątpię – skwitował łowca, zamykając za sobą drzwi od łazienki.
         Godzinę później obaj byli odświeżeni, pachnący i gotowi do działania.
         – To ja spadam – oznajmił Leon, spoglądając na siedzącego przy stole łowcę, który znów coś wcinał, choć diabli wiedzą, skąd to wziął. Miał ze sobą w kieszeni czy jak? – zastanawiał się wampir. Przywiezione z Poznania dwa woreczki z krwawą Mary umieścił w lodówce, gdy kumpel brał prysznic.
– Czekaj też idę.
– No co ty, w nocy? Myślałem, że zaczniesz od jutra.
– Też bym tak chciał, ale nie dało rady. Kazali się odezwać, jak tylko pojawię się w mieście, więc niech im będzie. Chcą pracować po nocy… proszę bardzo. – Marek chwycił komórkę i wystukał numer. Biegłą angielszczyzną  wymienił kilka zdań, rozłączyć się i poderwał z miejsca.
Gdy odziany w czarne skóry Leon szykował się do kolejnej przejażdżki Hayabusą, Marek wystrojony w jasnoniebieskie dżinsy kumpla, które całkiem nieźle na nim leżały, i w granatowy sweter z nikłym napisem świadczącym o kosztownej marce produktu, zbiegał na dół do czekającej na niego taksówki. Na pierwszy rzut oka plan zdawał się prosty – łowca zasięga języka u tubylczych łowców, a w tym czasie wampir jedzie do tubylczego mistrza wampirów. Ale tak naprawdę niepokorny Leon miał się właśnie ukorzyć przed nieprzyjaznym i nieobliczalnym berlińskim krwiopijcą. Można powiedzieć, że jeszcze nigdy nie czuł takiej presji jak dziś. No, może tylko wtedy, gdy wygnany z Warszawy miał zaledwie trzy dni na znalezienie sobie nowego miejsca i zero pomysłów jak to zrobić. Teraz też nie miał pomysłu jak przebrnąć przez to spotkanie. Tutejszy Rodzaj był dziki, groźny, nieprzewidywalny. I co z tego, że miał za sobą pomyślne pertraktacje w sprawie sieci swoich sklepów? Który monarcha czy mistrz nie zechciałby takiej kasy, jaką on oferował za wejście na ich teren? Ale dla obecnych negocjacji to nie miało znaczenia. Mistrz Berlina był podłym sukinsynem, który trzymał swoje klany krótko i ciągle jeszcze w niemal średniowiecznych ryzach. Co to oznaczało? Okrutne kary cielesne za byle przewinę i absolutną uległość, by nie powiedzieć ślepe poddaństwo. Tutejsi nieumarli byli w dużej mierze niecywilizowani i dość często zdarzało się, że (ciągle jeszcze!) organizowali dzikie łowy na bogu ducha winnych ludzi. Pierwotne okrucieństwo zaszczepione w nich wieki temu wciąż było kultywowane, a przekonanie o niekwestionowanej wyższości Rodzaju nad śmiertelnikami wyznawane i pielęgnowane.
– Świetnie. I właśnie z tymi istotami mam się teraz układać. Powodzenia – mruknął pod nosem, wsiadając na motor.
         Noc była jasna, gwieździsta, gorąco minionego dnia wciąż drgało w powietrzu, aż się chciało śmigać szerokimi ulicami miasta. Jezdnia umykała pod kołami i nim się Leon spostrzegł, był na miejscu.
         Zatrzymał się pod zrujnowaną willą, nieprzystającą do miejsca, w którym się znajdowała. Poczdam od wieków stanowił perełkę na architektonicznej mapie Europy, nic więc dziwnego, że właśnie tu założył swoją siedzibę taki megaloman jak berliński Mistrz. Osiadł w Poczdamie jeszcze w czasach, gdy Sanssouci tętniło życiem. Dziś  Sanssouci było klejnotem w koronie zabytków i znajdowało się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, ale dziki wampirzy Mistrz nadal zamieszkiwał w jego sąsiedztwie, jakkolwiek po jego pięknej willi pozostało już tylko wspomnienie, a i to trudno było przywołać, patrząc na sfatygowany budynek. Jednakże to, co na zewnątrz, było zaledwie przedsionkiem rozległej rezydencji mieszczącej się głęboko pod fundamentami.
Leon uniósł dłoń i szarpnął za staromodną kołatkę. Bywał tu nie raz, ale nigdy nie został zaproszony do podziemnych komnat. Dziś miało być inaczej. Audiencja u Mistrza – tego nie załatwiano w pomieszczeniach biurowych.
  Przez chwilę za drzwiami panowała cisza, a potem w progu stanął masywnej budowy mężczyzna Rodzaju w staroświeckiej liberii – dworski kamerdyner – osoba pierwszego i na ogół jedynego kontaktu. Tylko w wyjątkowych sytuacjach petenci, interesanci i innej maści natręci chcący spotkać się z Jego Mistrzowską Wysokością mogli przebrnąć tę swoistą zaporę. W sprawach zwykłych i w interesach wystarczyła wizyta w naziemnej części i spotkanie z prawą ręką luminarza. Ale dziś trzeba było sięgnąć samej góry. Dziś Leon musiał rozmawiać z Mistrzem, a to napawało lękiem nawet tak beztroską istotę jak on. Nagle zdał sobie sprawę, że może nie podołać wyzwaniu.
– Pamiętaj, mały, spotkanie z ich Mistrzem, to nie przelewki – ostrzegał go Otto, gdy po wyjściu z gabinetu Chwalimira podszedł do niego, Bogusława i Marka stojących w drzwiach rezydencji. Bogusław tylko przytaknął.
– Może i nie – odpowiedział Leon – ale dam radę.
Tak wtedy postanowił, więc teraz pokaże, na co go stać. Przecież nie był byle wampirem, był samorodkiem – błyskotliwszym, sprawniejszym, silniejszym i z ostrzejszymi zmysłami od innych – po prostu lepszym pod każdym względem. Musiał to wreszcie wykorzystać. Wreszcie się przekona, na ile opowieści o jego wyjątkowości się potwierdzą.
         Szedł wąskimi, skrzypiącymi schodami w dół. Stan kilkusetletniego budynku wołał o pomstę do nieba, ale tu wyraźnie nikt się tym nie przejmował. Oświetlenia nie było wcale, jedynie nikłe światło latarki trzymanej przez idącego przodem kamerdynera. W końcu zeszli do przepastnych piwnic o ponad trzymetrowej wysokości – tu zaczynał się inny świat, w którym szerokie rozświetlone korytarze prowadziły w przeróżnych kierunkach, jakby celowo tworząc wrażenie labiryntu. Okazjonalny gość zginąłby w nim bez wątpienia, ale milczący kamerdyner bezbłędnie prowadził Leona do właściwych drzwi.
Sala za nimi była przestronna, zaskakująco jasna i na wskroś nowoczesna. Podświetlane panele z widokiem tarasu i rozciągających się za nim ogrodów tworzyły iluzoryczną przestrzeń, a ekskluzywne wnętrze z miękkimi, śmietankowymi dywanami i gustownymi meblami stanowiło doskonale przemyślany luksusowy krąg. Na szerokiej, skórzanej kanapie siedział barczysty mężczyzna z sięgającymi łopatki, płowymi włosami związanymi w luźny kucyk czarną, wąską wstążką. Leon nie musiał go znać, by wiedzieć, kto to – Arnulf – Mistrz Berlina o dziwacznym, starogermańskim imieniu. Mężczyzna miał bladoniebieskie, wodniste oczy o przytłaczającym spojrzeniu. Czuło się w nich moc, z jaką młody wampir nigdy wcześniej się nie spotkał. Na posągowej twarzy Germanina nie było śladu emocji. Niestety tylko postura i fizjonomia harmonizowały z jego imieniem; Mistrz ubrany był bowiem w żaboty, falbanki i spodnie z wysokim stanem na szerokim pasie owiązanym wokół żeber. Jego strój był powiązaniem hiszpańskiego matadora z gejowskim aktywistą wystrojonym na Paradę Miłości i wyglądał po prostu groteskowo. Postura i mroczne oblicze Arnulfa z pewnością nie predysponowały go do śnieżnobiałej koszuli z falbanami i nieskazitelnie czarnych, atłasowych spodni. Ciężka, kuta zbroja czy siermiężna katana – proszę bardzo, ale delikatne ciuszki wyjęte żywcem z filmu płaszcza i szpady? Żenada – westchnęło głęboko dotknięte poczucie estetyki Leona. Młody pokręcił głową, nie mogąc powstrzymać mimowolnej reakcji. No cóż – podobno o gustach się nie dyskutuje, a już na pewno nie z kimś takim jak Arnulf, niemniej przy takim stroju Mistrza archaiczny uniform kamerdynera zdawał się całkowicie uzasadniony.
Leon oderwał wzrok od przerośniętego przebierańca i rozejrzał się po komnacie. W niewielkiej odległości od kanapy stał gustowny szezlong, na którym w półleżącej pozie rozciągało się mocno roznegliżowane wątłe ciało śmiertelnej kobiety – miała na sobie zaledwie koronkowy peniuar w kolorze słodkiego różu nie pozostawiający pola dla wyobraźni. Półprzymknięte powieki i bezmyślny wyraz twarzy oznaczały, że albo jest pod wpływem sugestii, albo ćpunką uzależnioną od żywicielstwa, niemniej małe ranki na szyi, nadgarstkach i wewnętrznej stronie ud jednoznacznie określały jej rolę.
Obok szezlonga, jakby na straży tego ludzkiego cienia, stał barczysty Nordyk z krótko przystrzyżonymi włosami i nagim torsem, odziany zaledwie w czarne spodnie z grubej skóry nabijane ćwiekami i szerokie pieszczochy[1] na nadgarstkach. Stał w lekkim rozkroku z ramionami skrzyżowanymi na imponującej klacie. Scena z roznegliżowaną ćpunką i odzianym w skóry osiłkiem przywodziła na myśl tandetnego pornocha z gatunku sado-maso.
I pomyśleć, że Leon miał właśnie zacząć odgrywać swoją rolę w tym kuriozalnym przedstawieniu. Kurwa! Nie ma mowy. To nie była jego bajka. Szyderczy uśmieszek przemknął mu przez usta, ale utkwiony w nim wzrok owego komicznego przebierańca rozwalającego się na skórzanej kanapie nie pozostawiał miejsca na śmiech. Arnulf przewiercał go nieznośnym spojrzeniem do głębi – każdy nerw, każda pojedyncza komórka w nieumarłym ciele Leona była we władzy tego spojrzenia. Co się, kurwa, dzieje?! Czuł, jak przenika go gorąco, jak za chwilę zacznie wiotczeć pod spojrzeniem wodnistych oczu, a stary wampir zawładnie nim na dobre. Nie mógł do tego dopuścić. Albo się wyzwoli, albo zatraci, ulegając wpływowi jego mentalnej mocy. Próbował oderwać wzrok – nie potrafił. Próbował wyrzucić go ze swego ciała – bezskutecznie. Był przegrany? Niemożliwe. Dlaczego Chwalimir go tego nie nauczył, dlaczego nie nauczył go radzić sobie z taką mocą? Nie wierzył, by tak potężny wampir, jak Chwalimir nie posiadał takich zdolności. Na pewno posiadał. Ale dlaczego nigdy ich nie wykorzystywał? Może chciał być bardziej ludzki? – zastanawiał się Leon, szukając jakiegokolwiek punk zaczepienia dla swej jaźni. Takie sztuczki były kiedyś nieodzownym atutem niumarłych, ale odkąd przestali żywić się ze źródła, zaprzestali mentalnego zniewalania, a już z pewnością nie zniewalali siebie. Kurwa, szkoda. Teraz zginę, bo mojemu władcy zachciało się uczłowieczyć.
         – Nie walcz ze mną. Nic ci to nie da, młodzieńcze. – Głos mężczyzny był szorstki. Drażnił ucho niczym szczotka ryżowa.
Mentalna niewola i ten głos. Świetnie. Co jeszcze?
         – Trudno z tym nie walczyć. Nie przywykłem, by ktoś grzebał w mojej głowie i niewolił moje ciało. Czy tak witasz wszystkich swoich gości, Mistrzu?
         – To, że zgodziłem się wpuścić cię na mój teren, nie znaczy, że możesz uważać się za mojego gościa. Nie pochlebiaj sobie. Nie jesteś moim gościem, tylko intruzem, który chce panoszyć się po moim terytorium.
         Fakt, nikt go tu nie zapraszał. Przeciwnie – sam starał się o to wątpliwej atrakcyjności spotkanie. A teraz musiał wydostać się z tego bałaganu i na dodatek załatwić cholernie ważną sprawę. Grać w otwarte karty, czy blefować? Leon i zdolności negocjacyjne kamiennego pokerzysty? Raczej nie. Co najwyżej nędzne makao – to za mało, by blefować.
         – Nie jestem obyty z mentalnym naruszaniem mojej prywatności – wyłożył karty na stół. – Zaprzestano tego u nas już kilkadziesiąt lat temu.
         – Widzę, chłopcze, że jesteś wobec mnie bezsilny. – Sardoniczny śmiech Mistrza przesunął się po ciele Leona niczym gruboziarnisty papier ścierny.
         – To nie bezsilność, to dobre maniery – odciął się Leon. – Nietaktem byłoby rzucanie wyzwania gospodarzowi.
         Kolejny drażniący śmiech przeciął powietrze.
         – Dobre maniery, powiadasz? A więc nie mogę być ci dłużny. – Pod przeszywającym spojrzeniem Arnulfa skrzyła się diaboliczna myśl. – Chyba też będę musiał wykazać się dobrymi manierami i okazać ci moją gościnność. Siadaj! – rozkazał, skinieniem głowy wskazując miejsce na przeciwległym fotelu.
Co teraz? – pomyślał Leon, siadając, a w sercu kłębiły mu się obawy. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Jedno skinienie dłoni ukrytej w falbaniastym rękawie sprawiło, że sado-maso gladiator zniknął za niewielkimi drzwiami, by po chwili pojawić się z drżącą nastolatką przyszpiloną do jego nagiego torsu żelaznym uściskiem masywnych łapsk. Dziewczyna była  przerażona – silne dreszcze wstrząsały jej ciałem, oddychała ciężko, a podpuchnięte oczy zdradzały, że czas łez i lamentu miała już za sobą. Być może była nawet ładna. Być może, bo teraz była zsiniała ze strachu, z rozmazanym makijażem i podpuchniętymi oczami. Dłonie zaciskała w pięści tak bardzo, że zbielały jej palce.
         Gladiator rzucił dziewczynę u stóp swego mistrza i znów stanął w rozkroku obok szezlonga. Posłał Leonowi upiorne spojrzenie, a szyderczy uśmiech ukazał prowokująco wysunięte, lśniące kły. Mistrz ogarnął dziewczynę lodowatym wzrokiem.
         – Udo, nie możemy uraczyć naszego gościa tak podaną przekąską. – Jego głos stał się nagle groteskowo słodki jak piórko delikatnie muskające skórę. – Doprowadź to do porządku.
         Muskularny Udo szarpnął wierzgającą w bezsensownej próbie uwolnienia nastolatkę i znów tłamsząc ją w swoim uścisku, wyniósł z pokoju.
         – Wybacz. Będziesz musiał troszkę poczekać na poczęstunek. Udo nie potrafi wykwintnie przygotować posiłku. – Arnulf śmiał się tak okrutnie, że Leon poczuł na ciele gęsią skórkę.
         Nie, to nie może się dziać naprawdę. To jest, kurwa, jakiś popaprany horror i jeśli ten szaleniec sądzi, że w nim zagram, to chyba mu odwaliło. Nie ma mowy! Kurwa!
         Młody wampir nigdy nie stronił od przekleństw. Co prawda dobre maniery i przekleństwa podobno nie idą w parze, jednak Leonowi jakimś cudem udawało się pożenić te dwie sprzeczności. Zawsze uważał, że dobrze rzucone „mięsko” nadaje wypowiedzi wyrazistości, ale dziś słowo „kurwa” stało się jego najwierniejszym sługą. Ile jeszcze razy wykorzysta je tej nocy? 
         – Mam się pożywić na tej dziewczynie? – Nie potrafił ukryć zniesmaczenia. – Nie, dzięki.
         – Wolisz chłopców? Da się załatwić. Też mamy ich w menu. – Znów szyderczy śmiech rozniósł się po komnacie.
         – Nie pożywiam się ze źródła. – Głos Leona był wypruty z wszelkich emocji. – Zaprzestaliśmy tego jakieś pięćdziesiąt lat temu.
         – No właśnie. Nie pożywiacie się na ludziach, wiążecie się ze śmiertelnikami, przyjaźnicie się z nimi. To nienaturalne. Człowiek jest po to, żeby nam służyć, nic ponadto. Możemy robić z nimi interesy, możemy brać od nich krew i seks, ale… powtarzam, nic ponad to. Jakim cudem wasz Rodzaj zapomniał o takich podstawowych prawach?
         – To był nasz świadomy wybór, nie amnezja. Plemiona słowiańskie, Arnulfie, nigdy nie miały w sobie tej germańskiej krwiożerczości.
         – Czyżbyś zamierzał mnie obrazić? – Lodowaty szept prześlizgnął się po ciele Leona.
         – Nie, absolutnie nie miałem takiego zamiaru. To fakty. Po prostu.
         – Fakty, nie fakty… prawda jest taka, że zawsze byliście słabsi od nas. Słowiaaanie. – W tym słowie słychać było pogardę. – Ale teraz, mój chłopcze, chcesz załatwić swoją sprawę, więc musisz przyjąć moje warunki. A warunki są proste. W moim domu pożywiasz się ze źródła. A teraz mów, czego chcesz. I daruj sobie ugrzecznione wstępy.
Prosto i konkretnie. Cudnie! – jęknął Leon w duchu.
– Prosto i konkretnie? – upewnił się.
– Przecież powiedziałem…
– Proszę o prawo ochrony – oznajmił młody z powagą, patrząc na półleżącego przed nim przerośniętego fircyka w żabotach.
– To kosztuje.
         Zaczynało robić się groźnie. Czego może sobie zażyczyć taki stary zwyrodnialec? Chwalimir był stary, Bogusław był stary, wielu z jego pobratymców było prawie tak starych, jak Arnulf, ale żaden nie miał w sobie tyle zapału, by czynić zło jak ten wampir. Czyżby życie w ukryciu i unikanie kontaktów z realnym światem sprawiało, że był okrutny i niereformowalny? A może miał wredną osobowość już za ludzkiego życia i przez kolejne milenium tylko doskonalił okrutne wnętrze? Być może Chwalimir znał odpowiedź na te pytania, Leon nie znał, ale po prawdzie – cóż by mu pomogła ta wiedza w tym momencie? Arnulf miał rację – jeśli chciał załatwić swoją sprawę, musiał tańczyć tak, jak mu ten stary wampir zagra.
         – Jakiej zapłaty oczekujesz?
         – Porozmawiamy przy kolacji. – Kolejna salwa sardonicznego śmiechu sprawiła, że leżąca na szezlongu, niemrawa do tej pory niewiasta spojrzała na Arnulfa rozmytym wzrokiem.
         Pięć minut później do pokoju wprowadzono dziewczynę, którą niedawno wyniósł osiłek imieniem Udo. Jej wiśniowe, dziwnie asymetrycznie wystrzyżone włosy były schludnie uczesane, a zapuchnięte niedawno oczy były teraz silnie podmalowane grubą, czarną kreską i tuszem. Strach wciąż gościł w tych oczach, a oblicze nastolatki zdradzało bolesną świadomość nieuniknionego. Nie była pod wpływem sugestii – najwyraźniej sycono się tu lękiem i smakiem napędzanej strachem krwi.
Ubrana była w czarne, artystycznie poszarpane dżinsy i czarny siatkowy podkoszulek na krwistoczerwonej koszulce z długim rękawem. Rząd srebrnych kolczyków zdobił jej lewe ucho. Podprowadzono ją do szezlonga, a leżąca jeszcze niedawno na nim kobieta, teraz zsunęła się i w dziwacznej pozie poddaństwa podczołgała na kolanach do skórzanej kanapy. Arnulf chwycił ją i wprawnym ruchem posadził sobie na kolanach. Jego oczy lśniły pragnieniem.
         – Posil się, mój chłopcze – nakazał, gestem dłoni wskazując siedzącą na szezlongu nastolatkę. – Pogadamy przy kolacji.
         Kurna! Co Leon miał odpowiedzieć? Już jadłem? Podszedł więc do dziewczyny. Wielkie, brązowe oczy spoglądały na niego z lękiem, a lśniące łzy drgały pod powiekami. Pochylił się i spojrzał przyjaźnie w te przerażone oczy, gdy osamotniona łza potoczyła się jej po lewym policzku.
         – Pozwolisz? – Usiadł koło nastolatki.
         Nie odpowiedziała. Pomału przesunął rękę w stronę gotki i delikatnie chwycił jej dłoń. Miała lodowate ręce – jakby pod wpływem przerażenia cała krew z niej odpłynęła. Machinalnie zaczął rozcierać te zdrętwiałe dłonie.
         – Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy – mamił.
         – Zabijesz mnie. – Cichy szept. To nie było pytanie.
         – Nie. – Pokręcił głową i uśmiechnął się przyjaźnie. – Nie tylko cię nie zabiję. Dam ci przyjemność.
         – Chcesz mnie zgwałcić?!
         Kurwa! Nie! Marzył, by wreszcie skończyć z tym cyrkiem i wrócić do cichego, bezpiecznego mieszkanka na Kulmbacher Straße?
         – Nie, nie zgwałcę cię. Chcę cię tylko przytulić, żebyś poczuła się bezpiecznie. – Jego głos stał się sugestywny, uspokajający.
         Zaczął szeptać dziewczynie do ucha, a ona coraz bardziej uspokajała się i rozluźniała. Gdy zatopił w niej kły, nie poczuła bólu, a pogodny uśmiech pogłębiał się z każdym jego przełknięciem. Przyglądający się tej scenie Arnulf pokręcił głową z pogardą i bez uprzedzenia ukąsił swoją żywicielkę. Kobieta jęknęła boleśnie, ale uwalniające się z miarowym ssaniem endorfiny sprawiły, że błogi uśmiech zagościł również na jej twarzy. Wyglądała jak ćpunka dopuszczona do wysokiej klasy towaru. Przerażające.
         – Noo, widzę, że jednak udało nam się spożyć przyjemną kolacyjkę. – Szyderczy rechot Germanina był wkurzający. – To teraz możemy przejść od interesów. Czego chcesz ode mnie?
         Leon w kilku zdaniach streścił historię walki z IN NOMINE PATRIS. Nie wdawał się w szczegóły ochrony potencjalnych ofiar czy współpracy z łowcą. To nie było istotne dla tubylczego Mistrza. W tym momencie ważne było, że dali sobie radę najlepiej jak potrafili i gdyby nie ucieczka Olafa już byłoby po sprawie. Gdyby… Jednak Olaf uciekł i to niestety na obce terytorium. Dlatego teraz Leon siedział na pieprzonym szezlongu w piwnicznych zakamarkach berlińskiego Dworu, a w jego ramionach leżało wiotkie ciało dziewczyny z ewidentnym znakiem pożywiania na szyi. Kurwa Mać!
         – Hmhm. Wykazujecie się iście słowiańską fantazją. – Arnulf wzruszył ramionami. – Czyli to jednak nie plotki, że wiążecie się z ludźmi bez czynienia ich swoimi partnerami czy dziećmi? Zadziwiające. – Pokręcił głową z niesmakiem.
         – Czynimy ich swoimi partnerami, ale nie przemieniamy ich. Pozostają ludźmi.
         – Zatem… – zaczął Arnulf, zmierzając do sedna – nie obchodzą mnie wasze potyczki ze śmiertelnikami. To co prawda zabawne, ale nie mam interesu w tym, żeby się w to angażować. Właściwie nie wiem, dlaczego zawracasz mi tym głowę.
Chyba trudno byłoby o bardziej pokrętną logikę niż ów lapidarny wywód Mistrza. Szlag, by! Czy ten facet jest pokopany? Ma na swoim terenie aktywnego zabójcę i uważa, że to nie jego interes?
         – Nie masz interesu? To nie jest łowca, Arnulfie. On nie stoi na straży ładu między światami. To zabójca. Aktywny, żądny krwi zabójca, który szybko znajdzie powód, by uderzyć również w twoich ludzi. U nas były to mieszane związki, u was… – Leon zawiesił głos. – Myślę, że szybko zorientuje się, skąd czerpiecie pożywienie. Nie trzeba będzie długo czekać, aż zaczniesz znajdować zdekapitowane ciała członków swoich klanów z piętnem IN NOMINE PATRIS na ramieniu.
         Być może proroctwa Leona za bardzo wybiegały w przyszłość, ale co szkodziło podkolorować troszkę obraz, by osiągnąć zamierzony efekt? Przecież Olaf był nieprzewidywalny i diabelnie przebiegły, istniało więc prawdopodobieństwo, że Leon wcale tak bardzo nie mijał się z prawdą.
         Mistrz wstał ze skórzanej kanapy i przekroczywszy leżące u jego stóp wiotkie ciało ćpunki, zaczął krążyć po sześćdziesięciometrowym pokoju. Zamaszyste kroki powodowały falowanie powietrza, za którym w dziwacznym tańcu podążały falbanki i żaboty. Oblicze Arnulfa było chmurne, spięte, chwilami przerażające i gdy wampir zatrzymał się na wprost Leona, nie sposób było odczytać kłębiących się pod nim  myśli.
          Czego oczekujesz, Słowianinie?
         – Zgody na swobodne łowy na twoim terytorium i prawa ochrony.
         Mistrz zaśmiał się lekceważąco.
         – Czyli wszystkiego. O nic bardziej ważkiego nie mógłbyś mnie poprosić.
         – Bo też to jest wyjątkowo ważka sprawa.
         – Zgodę na działanie na moim terytorium mogę ci zagwarantować, ale prawa ochrony nikt nie rozdaje ot tak, lekką ręką. Prawo ochrony to gwarancja krwi i krwią trzeba za nią zapłacić.
         Leon zdawał sobie sprawę, że w dzikich społecznościach Rodzaju krew była dobrem nadrzędnym. Nie pieniądz, nie klejnoty czy inne bogactwa, ale właśnie krew. Jeśli byłeś skłonny zapłacić krwią, byłeś wart, by krwią za ciebie ręczyć. Uczciwa, rozsądna wymiana. Dobra, ale setki lat temu, a nie w XXI wieku, w dobie internetu i promów kosmicznych. A jednak.
         – Co dokładnie masz na myśli, mówiąc o zapłacie krwią? – Młody wolał doprecyzować szczegóły, nim powie „zgoda”.
         – Jeśli chcesz ode mnie prawa ochrony, żądam pojedynku na miecze.
         Matko święta! Gość oszalał? To nie jest, kurwa, średniowiecze.
         – Nie walczę na miecze, mam zaledwie sto lat. Miecze nie były już wtedy w użyciu.
       – To nie tobie udzielę prawa ochrony, lecz twojemu królowi. Nie ma więc znaczenia, kto stanie do pojedynku. Niech twój król przyśle odpowiedniego wojownika, inaczej nie będzie prawa ochrony. Masz na to dwie doby od teraz.
          To prawda – od zawsze prawa ochrony udzielano monarsze, by każdy członek podległych mu klanów, był na danym terytorium tym prawem objęty. To było dużo wygodniejsze niż udzielanie prawa każdemu z osobna. Tym oto sposobem Chwalimir będzie mógł wysłać do Berlina cały zespół, a może i fpozostałe zespoły, i wszyscy będą mieć gwarancję nietykalności. Będą… jeśli najpierw ktoś da się porżnąć mieczem na kawałki dla uciechy tego popaprańca. A poznawszy Arnulfa, Leon mógł się założyć, że nie będzie to pojedynek do pierwszej krwi.
         – Wiesz Mistrzu, że muszę uzgodnić to z moim monarchą?
         – Dlatego daję ci dwie doby. Po tym czasie nie przychodź do mnie. Masz moją zgodę na działanie, ale prawa ochrony nie będzie, jeśli za dwie doby nie stawisz się tu z odpowiednim kompanem.
         Koniec dyskusji. Sprawa była jasna.
         – Zgoda.
         – Zatem możesz odejść, Słowianinie. Nasze spotkanie dobiegło końca.
         Taa, jasne, ale co z dziewczyną? Leon czuł się za nią odpowiedzialny. Być może po czasie zaczęłoby jej to sprawiać przyjemność jak tej ćpunce leżącej na śmietankowym dywanie, a być może dziewczyna nie dożyje jutra. Zdecydowanie nie mógł jej tu zostawić. Ale jak wyrwać ją z łap Arnulfa? Prosić? Bez sensu – tylko naraziłby się na śmieszność. Może trzeba zagrać va bank? Właściwie co ma do stracenia? Dziewczyna i tak jest już przegrana. Podszedł do nastolatki i podniósł ją z szezlonga.
         – Chodź – powiedział zdecydowanym tonem.
         – Co robisz? – Arnulf nie krył zaskoczenia.
         – Biorę ją ze sobą – rzucił Leon nonszalancko.
         Znów szyderczy śmiech szczotki ryżowej odbił się od sklepienia.
         – Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, chłopcze.
         – Mistrzu, nie śmiałbym. Nie sądzę jednak, że zaoferowałeś mi przekąskę, żeby potem ją odebrać. Nie zamierzasz chyba karmić się na cudzym posiłku?
         – Ja nie. Ale jest wielu chętnych na resztki.
         – Sądziłem, że ta małolata, to twój podarunek dla mnie na dzisiejszą noc. Noc się jeszcze nie skończyła, więc… – Leon zawiesił dramatycznie głos. – Chcesz mi odebrać swój podarunek?
         – Myślisz, że nie wiem, w co pogrywasz? – Papier ścierny śmiechu Mistrza znów przetarł ciało Leona. Najwyraźniej stary wampir dobrze się bawił, machnął więc lekceważąco dłonią w falbanach. – Bierz ją. Możemy mieć w każdej chwili krocie takich jak ona.
Nie można było temu zaprzeczyć, ale ta dziewczyna zostanie ocalona. Na jak długo? Leon nie miał pewności, ale istniała szansa, że na zawsze. To już coś.
         Wyszli tak szybko, jak tylko pozwalały na to dobre maniery i omdlewające ciało nastolatki, która słaniała się w jego ramionach. W takim stanie nie mógł posadzić jej na motor i odjechać. Kurwa! Otulił ją swoją kurtką i przerzucił lejące się ciało przez bak – to szalone posunięcie i tak było bezpieczniejsze niż pozostawienie jej w gnieździe krwiopijców. Tylko co z nią zrobić? Dobra, coś wymyślą. Marek był zawsze taki racjonalny… niech się wykaże.
Gdy zjeżdżał na parking przy Kulmbacher Straße, noc panowała już tak dawno, że miasto zdawało się wymarłe, a jednak czuł, że ktoś go obserwuje. Szósty zmysł był dla nieumarłych chlebem powszednim. Przekroczenie nieprzekraczalnej granicy śmierci powodowało, że wyzwalały się w nich moce, które w ludzkim życiu jedynie drzemią gdzieś głęboko w niedostępnych zakamarkach podświadomości. Zatem każdy nowonarodzony „rodził się” obdarzony tą cechą. Może dlatego, że często to ona gwarantowała przeżycie, więc, gdy ów zmysł wysyłał sygnały ostrzegawcze, nie należało go lekceważyć. Leon rozejrzał się uważnie po okolicy, ale nie dostrzegł nic niepokojącego. Jedynie jakiś wysoki, mocno zarośnięty brunet z włosami spiętymi w kucyk kręcił się koło swojego Porsche 911, nic poza tym. Facet był dobrze zbudowany, a ogorzałą twarz zdobiły modne okulary w dużych, ciemnych oprawkach. Jego uwaga skupiona była na tym, by otworzyć auto i sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał, że ktoś jeszcze oprócz niego jest na ulicy. Leon jeszcze raz rzucił okiem w stronę faceta, lecz po chwili wzruszył ramionami i zakładając, że nie mogło to być źródło jego niepokoju, przerzucił małolatę przez ramię i wszedł do budynku. Cholera, chyba zaczynam fiksować – pomyślał, nie wiedząc, jak kolosalny błąd popełnia. Pomijając faceta przy porszawce, to nie był dobry pomysł, by ściągać tu dziewczynę, ale co miał zrobić? Porzucić na poboczu? Kurwa!
– Od dziś kończę z kurwami – zawołał od progu, kładąc słaniającą się dziewczynę na kanapie.
         – Co?!
         – Dobrze słyszałeś. Kończę z kurwami. To znaczy z przekleństwami. Dzisiejszej nocy powiedziałem kurwa chyba z milion razy. Wyczerpałem limit na bardzo długi czas.
         – Dobra, niech ci będzie. – Łowca roześmiał się serdecznie, stając w drzwiach sypialni. Właśnie wrzucił na siebie roboczy dres Leona. Widocznie też lubił luzik w domowych pieleszach.
– Co to jest?! – Ze skwaszoną miną wskazał palcem na dziewczynę, jakby miała trąd.
– No właśnie…
– Co, no właśnie? Polowałeś?!
– Odbiło ci?! – Poirytowany Leon popukał się palcem w czoło, a potem przedstawił krótką wersję wydarzeń, uświadamiając tym samym Markowi, w jakie bagno wdepnęli, zjawiając się na terenie Arnulfa.
– Przywiozłeś ją z Poczdamu przerzuconą przez bak ściga?!
  No. Co mogłem innego zrobić?
Marek zaczął się śmiać i podszedłszy do kanapy, przyjrzał się nastolatce.
– Leon, zawsze wiedziałem, że niezły z ciebie numer, ale coś takiego…? Chłopie, chyba nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
Wampir wzruszył ramionami. Nie oczekiwał, że Marek to pochwali, ale żeby kpić? Przecież nie miał innego wyjścia.
– Nie mogłem jej tam zostawić. Szpital też nie wchodził w grę. Ani podwózka do domu. Teraz dziewczyna jest pod wpływem sugestii, ale nie mogę jej tak trzymać w nieskończoność, bo jej się papka z mózgu zrobi. Więc przywiozłem ją tu. – Spojrzał na kumpla, szukając zrozumienia. – To pewnie też nie najlepszy pomysł, ale lepszego nie miałem.
Marek pokręcił się po pokoju, potarł kilka razy brodę w zamyśleniu i w końcu zaczął wybierać numer na komórce.
– Dokąd dzwonisz?
– Do tubylczych łowców. Tylko oni mogą przetrzymać dziewczynę bezpiecznie, aż odzyska siły. A ty bierz za telefon i dzwoń do Chwalimira. Bez prawa ochrony nie mamy chyba co szukać wśród tych dzikusów.
– Racja – rzucił młody, chwytając za komórkę. Teraz Chwalimir musiał tylko zdecydować, czyje życie położyć na szali ich bezpieczeństwa. – Prawo ochrony to priorytet.
– Pomyślę, mały. – Głos monarchy był spokojny, gdy, po barwnej opowieści, Leon spytał, kogo można by wystawić do pojedynku. – Pomyślę i dam ci znać. 
– Dobrze. Pamiętaj tylko, że mamy zaledwie dwie doby.
– Pamiętam. Nie martw się. Ktoś na pewno się u ciebie jutro zjawi. A teraz daj chwilę pomyśleć.
Ekran komórki jeszcze jaśniał zimnym światłem, ale rozmówca już się rozłączył. Leon, nie wypuszczając jej z ręki, chodził po korytarzo-livingu jak przysłowiowy lew w klatce, wydeptując własne ślady.
– Halo! Chwalimir?! I co?! – zawołał entuzjastycznie do telefonu, gdy w końcu zabrzęczał.
– Karl podejmie wyzwanie.
– Coś ty? Jesteś pewien, że da radę?
         – Leon, on jest starym krzyżakiem, sądzisz, że nie poradzi sobie z mieczem? – Głos Chwalimira był lekki, niemal rozbawiony.
         – Niby tak, ale to było wieki temu.
         – Nie martw się, młody. Poradzi sobie.
         – Oby. To są psychole. Na pewno walka fair play jest im obca.
         – Zobaczymy, Leon. Pamiętaj, wysyłam najlepszego. Nie wątp w to.
         – Nie wątpię, ale chyba jednak byłbym spokojniejszy, gdyby Bogusław się tym zajął. W końcu on władał mieczem jakieś trzysta lat dłużej. A wiesz… trening czyni mistrza.
         – No coś ty? Naraziłbyś swojego najlepszego kumpla? Nie sądzę, Leon. Poza tym Bogusław nie ma morderczego instynktu. Karl ma. Wierz mi, mały, jeśli ktokolwiek ma wyjść z tej potyczki cało, to tylko Karl.    
         – Dobra. Ty wiesz lepiej. – Leon nie był przekonany, ale faktycznie w życiu nie naraziłby Bogusława.
W telefonie znów zapanowała głucha cisza, a Leon skierował się do sypialni. Gdy zamykał za sobą drzwi, zostawiając Marka z problemem pod hasłem „ukąszona nastolatka na pozbyciu”, świt zaglądał już do okien i jeśli nie chciał się narażać, należało szybko pozaciągać rolety. Cholera, jak te noce błyskawicznie się kurczą. Błagam, niech już wreszcie będzie jesień.
         Nim zasnął, usłyszał dzwonek do drzwi, a potem anglojęzyczną sprzeczkę. Wiedział, że Marek musi nieźle na mataczyć, by przekonać lokalnych łowców, do otoczenia dziewczyny opieką. Nie skupiał się jednak na rozmowie. Był pewien, że, choćby się waliło, Marek poradzi sobie z tym całym bałaganem.



[1] Pieszczocha – skórzana ozdoba do noszenia na ręku bądź innych wystających częściach ciała, nabijana ćwiekami, gwoździami itp. Pieszczocha noszona jest głównie przez metalowców oraz punków. Jedynym słusznym kolorem pieszczochy jest czarny.

2 komentarze:

  1. Magda piękne dziękuję za kolejne rozdziały Cieni :)) ho ho ale się narobiło, swoją drogą to Germanie faktycznie zostali w tyle jakieś 100 lat za murzynami :)) Biedny Leon tak się natrudził a Marek go wyśmiał :))) Czekam na potyczkę wielkiego Karla i oczywiście na dalsze zszarpane nerwy Leona po spotkaniach z Gośką :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodi, dziękuję Ci bardzo, bardzo za komentarz :) To diabelnie miłe, jak czytelniczki dzielą się swoimi spostrzeżeniami :)

      Usuń