Jako że wokół mnie ciągle toczą się jakieś zawirowania, a w związku z tym prace nad korektą zeszły na drugi plan (wprawdzie jestem już za połową, ale książka wciąż ma ponad 700 stron), postanowiłam dodać dziś dwa rozdziały i sprawić niecierpliwym frajdkę na weekend :)
Czytajcie, a przy okazji trzymajcie kciuki, żeby czas nieco zwolnił, a lawina zdarzeń sypiących się na moją głowę wreszcie ustała.
pozdrawiam i życzę miłego czytania :)
Rozdział 7
–
A może właśnie w tym tkwi sedno? – zastanawiał się głośno Leon. – Może to
faktycznie któryś z naszych steruje tym horrorem? Ktoś, komu nie w smak zmiany
i nowy porządek.
Siedział
rozparty w fotelu w zaciszu gabinetu podpoznańskiej rezydencji Chwalimira,
dokąd dotarł przed kilkunastoma minutami. Obok niego w zwartym kwadracie
wypoczynkowych kanap siedzieli Bogusław, Marek i Otto.
Młody
wampir ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulę wyglądał mrocznie. Zwichrzone
czarne włosy i dwudniowy zarost podsycały efekt. Jego oczy jak zwykle lśniły
głębokim granatem. Coś się z nim działo. Mimo pozornego opanowania sprawiał
wrażenie niespokojnego, choć zdawało się, że pozostali nie dostrzegają jego
niepokoju. Cholera – syknął w duchu
Chwalimir. Czy tylko on to zauważył?
W
niedzielę wieczorem Leon odwiózł Gośkę do domu i zjawił się w rezydencji.
Bogusław z Markiem dotarli tu przed nim i teraz razem z Ottem mieli ustalić
szczegóły wyprawy do Berlina. Jeszcze nie wiedzieli, kto i kiedy pojedzie, ale
jedno było pewne – jechać trzeba i to jak najprędzej. Szaleniec Olaf cieszył
się swobodą, spacerując po schludnych ulicach niemieckiej stolicy, a ich
trawiła niepewność, kiedy i gdzie znowu uderzy. Dlatego musieli działać szybko
– jeśli dobrze to rozegrają, może uda im się unieszkodliwić kanalię, nim znowu
wyrządzi komuś krzywdę.
–
Tak, młody. Też o tym myślę – odpowiedział mu Otto. – Do tej pory łowcy
wkraczali, kiedy zbyt krwawo polowaliśmy. Eliminowali zwyrodnialca i znów panował
ład między światami. Dawne Bractwo polowało na każdego wampira, ale nie tykali
ludzi, a z naszych też wybierali tych bardziej bezwzględnych. Teraz polują na
wszystkich. Coś tu jest nie tak…
–
Czekaj, jeśli dobrze rozumiem… – wtrącił Marek – chcesz powiedzieć, że teraz
polują na mieszane pary, bo… bo co? Bo to kara za bratanie się?
–
To całkiem prawdopodobne. Wiesz, takie odwrócenie… nie wiem, jak to dokładnie
wyjaśnić, ale…
–
To może mieć ręce i nogi – wtrącił Bogusław, łapiąc sedno myśli Otta. – No bo spójrzcie,
z jednej strony mielibyśmy Bractwo eliminujące ludzkich odszczepieńców wiążących
się z wampirami, a z drugiej nieumarłego eliminującego swoich. Pewnie w jego mniemaniu
to zdrajcy Rodzaju, którzy związali się z gorszym gatunkiem, więc postanowił
wziąć sprawy w swoje ręce, a zwyrodnialec Olaf odwala za niego brudną robotę – podsumował
rzeczowo.
–
To jakieś popaprane – stwierdził Leon. – To teraz Bractwo, zamiast walczyć z
wampirami, walczy z ludźmi, a wampir, zamiast mieć gdzieś, co robimy z
człowieczkami, mści się za to, że ich na partnerów wybieramy? Niee, to się nie
trzyma kupy.
– Tylko pozornie. Właśnie
takie myślenie może nas odciągać od właściwego tropu. – Bogusław nie dawał za
wygraną. – Zresztą to ty przed chwilą podejrzewałeś jednego z naszych.
– No niby tak, ale miałem
inny pomysł na jego motywację.
– Obojętnie jak to
obrócimy, jestem przekonany, że zawsze dojdziemy do tego samego wniosku. Więc może
tak: wampir mści się na ludziach, że ośmielają się aspirować do roli naszych
partnerów, a bractwo na wampirach, że martwe fiuty maczają w ludzkich
nieskalanych ciałach. Pasuje? Tak czy siak, mamy motyw do owocnej współpracy.
– I być może nawzajem
odwalają dla siebie kawał niezłej roboty – podsumował posępnie Otto.
Spojrzeli
po sobie, zgodnie kiwając głowami, a potem jak jeden mąż chwycili za szklanki
stojące na ławie pomiędzy kanapami. Musieli przewietrzyć myśli, a zajęcie czymś
rąk, wydatnie w tym pomagało.
– Fuck! – owym soczystym
słowem Leon wyraził frustrację swoją i reszty. – A jednak cholernie nie
chciałbym działać przeciwko naszemu. Nie. To chore. Na samą myśl, że to ktoś z
naszych…
–
Młody, wiesz, jak wielu jest fanatyków starego porządku. – To nie było pytanie,
tylko ponura rzeczywistość, dlatego Bogusław nie ustępował. – Są skłonni zrobić
wszystko, żeby nie dopuścić do zmian.
–
No to, kurna, mamy niezły cyrk. Nie dość, że ścigamy szalonego ludzkiego
zwyrodnialca, to teraz jeszcze zaczniemy polować na jednego z nas.
–
Leon, jeśli będzie taka potrzeba… to tak. Tak, zapolujemy na jednego z nas. – Otto
westchnął. – Zresztą niedługo powinienem mieć kolejny raport z agencji
detektywistycznej. Poczekajmy, może wszystko się wyjaśni i nie będzie tak źle.
–
A swoją drogą... zastanawiam się, jak oni to robią. Skąd w tak błyskawicznym
tempie wiedzieli, gdzie szukać Olafa? Teraz mówisz, że lada moment dostaniesz
kolejny raport o ewentualnym zdrajcy. Jakim sposobem? Czy ktoś w ogóle
sprawdził tę super-ekipę? – Leon zdawał się napastliwy.
–
Ja ich znam – oświadczył Chwalimir zrównoważonym głosem. Siedział za swoim
biurkiem i do tej pory tylko przysłuchiwał się dyskusji. – Korzystałem już z nich.
To profesjonaliści. Nie ma sensu wnikać w ich metody, ważne, że są skuteczni.
–
Chwalimir ma rację – podchwycił Otto. – Nie ma co się czepiać skąd i jak. Teraz
trzeba stawić czoło berlińskim klanom i to jest nasz priorytet.
– To będzie orka na
ugorze – wymamrotał pod nosem Bogusław.
–
Oby tylko – odpowiedział mu łowca.
– Co masz na myśli?
– To, że jak się nie
dogadacie, trzeba będzie działać na ich terenie bez prawa ochrony.
– Marek, to, że zachowali dziką naturę, nie
znaczy, że nie można się z nimi dogadać – uspokajał młody.
–
Nie byłbym tego taki pewien. – zauważył Otto. Jego mina nie pozostawiała
złudzeń co do szans na powodzenie przyszłych negocjacji.
–
Spokojnie. Wiem, co mówię. Prowadzę w Berlinie interesy, mam tam mieszkanie, odprowadzam
udziały dla ich Mistrza. Nadali mi nawet status inwestora.
– To już coś. – Marek
odstawił na ławę pustą szklankę po drinku. – Więc możemy działać, tak?
– Czekaj. To nie tak. Nie
mam pełnego prawa ochrony. Czyste interesy, to wszystko. A nie ma bata, żeby
prowadzić dochodzenie na ich terytorium za ich plecami.
–
Chcesz powiedzieć, młody, że już zdecydowałeś? Ty jedziesz do Berlina? – Upewniał
się Otto.
– Pojadę z tobą – zaoferował
łowca. – Nigdy nie wiadomo, czy nie przyda nam się wsparcie tamtejszych łowców,
więc dobrze, żebym też tam był. Rozmawiałem z Bauerem. Dał mi kontakt i sam
miał się skontaktować z berlińskim Kolegium; chciał ich uprzedzić o naszej
wizycie. W razie czego możemy do nich uderzyć.
– Kiedy ty to wszystko
zdążyłeś załatwić, chłopie? – Leon uśmiechnął się, nie kryjąc zaskoczenia.
– W drodze – odpowiedział
łowca z szerokim uśmiechem i zawadiacką miną z gatunku „jam to, nie chwaląc
się, sprawił”.
– Kim jest Bauer? – dociekał
Otto. Zaspokajał ciekawość nie tylko swoją, ale i Chwalimira, który wciąż siedział
za biurkiem.
Pochylony nad papierami,
pozostawiał grupie swobodę działania. W pewnym sensie. Ale przecież nie dlatego
był królem protektorem i najpotężniejszym monarchą wśród monarchów królestw
Ziem, że bagatelizował informacje czy zdarzenia. Nie, Chwalimir był władcą
władców, ponieważ skrupulatnie analizował szczegóły, wyciągał wnioski, przewidywał
posunięcia i zajścia, ale przede wszystkim, gdy zachodziła konieczność,
potrafił posunąć się do skrajnej bezwzględności… wobec każdego. W tym momencie
odnosił wrażenie, że czas jego bezwzględności właśnie się zbliża i to wielkimi
– siedmiomilowymi – krokami.
– Kim jest Bauer? –
powtórzył Marek i wyjaśnił pokrótce. – Dlatego jego udział jest niezbędny, żeby
dogadać się z berlińskim Kolegium. Bauer zapewnił mnie o swoim całkowitym
poparciu i, w razie konieczności, wyraził chęć dalszej pomocy – zakończył łowca.
Brzmiało to niemal jak
przedwyborcze obietnice kandydata na…, dlatego też zapanowała drętwa cisza, w
której reszta trawiła serwowane z zapałem entuzjastyczne zapewnienia.
–
Dobra, w takim razie Bogusław niech wraca do ukochanej, a my powęszymy u
berlińczyków – zdecydował w końcu Leon, gdy cisza zaczęła się nieznośnie
przeciągać.
–
Zapomnij, młody. Nie wracam do Borów – oponował Sławek. – Jestem wam potrzebny.
–
Stary, to, co najistotniejsze już obgadaliśmy, do Berlina jedzie młody i łowca,
a resztę ja sobie tu ogarnę. Możesz jechać – tłumaczył Otto, gotowy przejąć na
siebie obowiązki dowódcy grupy.
–
Nie myślałem o siedzeniu na miejscu. Też jadę do Berlina.
–
Nawet o tym nie myśl! – nakazał mu gniewnie młody. – Ty masz teraz rodzinę. W
życiu nie pozwolę ci się narażać.
–
No coś ty? To tylko zwiad.
–
Leon ma rację. Nie ma mowy. Nie jedziesz! – Marek też był nieugięty.
–
Dobra, w takim razie zostaję tutaj. W każdej chwili będę mógł do was dołączyć,
a poza tym będę koordynował…
–
Bogusław… – przerwał mu spokojnie Otto – już ci mówiłem, nie ma potrzeby, żebyś
tu zostawał. Wracaj do swojej kobiety, a my sobie ze wszystkim poradzimy. I
nie, nie zbywam cię. Nie podbieram twojej fuchy, nie podkopuję autorytetu. Po
prostu masz teraz inne obowiązki, a czas jest w cholerę ciężki, więc nie kuś
losu. W razie czego zawsze mogę zadzwonić do chłopaków ze Szczecina – dodał,
jakby miało to wyjaśniać wszystko.
–
To detektywi, nie wojownicy. Nawet jeśli to stare wampiry, z pewnością byli
zwiadowcami i szperaczami. Może i są niezastąpieni w szperaniu, ale w
bezpośredniej akcji...? Kiepsko to widzę.
–
Ale w Berlinie chodzi właśnie o poszperanie, zaczerpnięcie języka. Sam
powiedziałeś, że to zwiad. Nikt tam nie jedzie na bezpośrednią konfrontację.
– Może i tak, ale… – Sławek
zamilkł na chwilę, pospiesznie szukając w myśli punktu zaczepienia – przecież
ty, Otto, przede wszystkim masz swoją funkcję na Dworze. Wiem, że jest z tym
sporo roboty…
–
Nie martw się, dam sobie radę. Mówiłem, w razie czego jest ekipa ze Szczecina,
a poza tym mam jeszcze pod ręką Karla. Może w sprawach śledztwa jest słabo
zorientowany, ale na sprawach władzy i królestwa zna się wystarczająco, nawet
jeśli administracja to nie jego działka. Może mnie wesprzeć – dodał Otto po
chwili.
–
Cholera, sam nie wiem… – Bogusław wciąż nie odpuszczał. Czuł się zobowiązany
wobec druhów i pozycji dowódcy, która wymagała, by był w centrum wydarzeń. –
Chłopacy mogą potrzebować wsparcia w Berlinie – przekonywał z uporem.
– Nie kombinuj, tylko korzystaj ze swojego
szczęścia, póki możesz – ofuknął go Leon. – Nigdy nie wiadomo, kiedy ta wasza sielanka się
skończy.
–
Co masz na myśli? – Zaskoczony, by nie powiedzieć, przerażony Sławek odstawił
swój termo-kubek, który przez cały czas bezwiednie obracał w dłoniach i
gniewnie spojrzał na młodego.
–
No wiesz… wybrałeś sobie niefajne czasy na amory. Musisz być tego świadom, no nie?
–
Nawet tak do mnie nie mów! Nic się nie stanie. Jestem ostrożny. Nie afiszuję
się z tym związkiem, wie o nas zaledwie garstka osób i wszystkim wam ufam.
Zaszyliśmy się w martwej głuszy, gdzie nikt nie powinien nas znaleźć. Cholera,
nie ma mowy, żeby coś poszło nie tak.
–
Stary, wiem. I życzę ci tego z całego mojego nieumarłego serca, ale lepiej,
żebyś tam był i miał wszystko na oku. Nie zostawiaj dziewczyny z dzieciakami
samej w dziczy, jeśli nie musisz. A nie musisz. My się tu wszystkim zajmiemy.
Jak wrócicie do Poznania, to wrócisz do sprawy. A do tego czasu będziemy do
ciebie zaglądać i o wszystkim informować. Jestem pewien, że Kaśka znowu zechce
ściągnąć na kilka dni Gośkę, to wpadnę razem z nią. Opowiem, co się dzieje.
Będziesz na bieżąco.
–
Ja też zajrzę do was od czasu do czasu, mogę nawet Gośkę podrzucić, jakbyście
chcieli – zaoferował Marek.
W niekontrolowanej
reakcji iskrzące srebrem spojrzenie Leona przeszyło łowcę niczym błyskawica.
–
Sam nie wiem… aż mi głupio, tak was zostawić z tym bajzlem – mitygował się
stary wampir.
–
Damy sobie radę, Bogusław, nie martw się. Przecież nas znasz. – Leon oderwał
wściekły wzrok od łowcy i spojrzał na przyjaciela.
–
Wieeem, ale, cholera, tak nie miało być. Powinienem być razem z wami. Poza tym nie macie pojęcia, jak mnie ręka świerzbi, żeby dokopać temu draniowi. Gdyby
nie Kaśka i dzieciaki, w życiu bym nie odpuścił.
–
Cóż… – Leon rzucił mu figlarny uśmieszek. – Na miłość nie ma lekarstwa. Skoro
już wpadłeś jak ta przysłowiowa śliwka, to teraz pływaj w tym kompocie.
Słowa
młodego rozładowały nieco napięcie, a łotrowskie uśmieszki przemknęły przez
twarze Marka i Otta, który uniósł dłoń, chcąc skupić na sobie uwagę i spojrzał
znacząco na kumpli.
–
Skoro mowa o miłości i takich tam... – zaczął niepewnie, jednocześnie wystukując
esemesa.
–
Nieee! No nie mów, że ty też – rzucił nonszalancko Leon i sięgnął po swój
termo-kubek, a potem rozlokował się wygodnie na swoim miejscu.
Bogusław z Markiem też
rozsiedli się wygodniej, czekając na to, co Otto miał im do powiedzenia. W tym
momencie jedno donośne puknięcie gruchnęło w drzwi, które otwarły się szeroko i
do środka wszedł Karl.
–
O co chodzi? – spytał, spoglądając na Otta, chowając trzymaną w ręce komórkę.
–
Wejdź, chciałem wam coś powiedzieć.
–
To wal – rzucił Karl, nie siląc się na głębszą konwersację. Zamknął za sobą
drzwi i rozsiadł się na chesterfieldach.
Cały Karl – pomyślał młody, spoglądając
na ponure oblicze starego Krzyżaka.
–
Otóż... – Otto się wahał.
Utkwione
spojrzenia i wstrzymane oddechy – atmosfera wyczekiwania. A może tylko Markowi
tak się zdawało, ponieważ on wstrzymał oddech na pewno, reszta nie miała przecież
tego problemu. Zatem cisza jak makiem zasiał, a Otto, gdyby tylko mógł, oblałby
się soczystym pąsem pod siłą ich świdrujących spojrzeń. Co za straszną
tajemnicę miał wyjawić? Nie mieli pojęcia. Jedno było pewne – to musiała być
jakaś kosmiczna rewelacja.
–
Postanowiłem związać się z Wandą.
Żadna
rewelacja – wszyscy dobrze wiedzieli, że Otto i Wanda byli ze sobą blisko, więc
gdzie tu haczyk? Przez chwilę niepewne spojrzenia błądziły po twarzach jak przy
pokerze o wysokie stawki.
–
No i? – Padło w końcu zdawkowo. Tubalny, szorstki głos Karla doskonale
przystawał do wielkiego, niekomunikatywnego osobnika.
–
I w związku z tym zamierzamy się zaślubić.
Święci pańscy! To chory pomysł. Nikt do tej
pory nie zrobił czegoś tak niedorzecznego. A może zrobił? – zastanawiał się Leon, zagorzały zwolennik
nieograniczonej wolności, gdy w końcu sprawa stała się jasna.
–
Że co? – Karl dopytywał, jakby nadal nie łapał sedna.
–
Za-ślu-bi-ny – powtórzył Otto, tłumacząc jak ociężałemu umysłowo.
–
Żartujesz sobie?
–
Nie, Karl. Poważnie. Zamierzamy się zaślubić.
I
znów wszystkie spojrzenia omiatały wszystkich.
–
Jeeezu! Chłopie! Ale zaślubiny?! – odezwał się młody, gdy reszta trwała w
osłupieniu.
– No, tak. Zaślubiny – Otto
wykazywał anielską cierpliwość i chwała mu za to. – Wandzie bardzo zależy na
więzi, a ponieważ nie możemy związać się krwią, to chociaż zwiążemy się
przysięgą. Oczywiście wymienimy krew, ale wiecie… to nie to samo.
Baby! Tak to jest, jak sobie człowiek bierze babę na kark – złośliwa myśl błysnęła w świadomości
Leona jak jaskrawy neon, ale podświadomość i tak przemyciła obraz pięknej
blondynki, która niczym gigantyczna zadra skutecznie drążyła ranę w jego duszy.
– Ale to tak... ludzko
brzmi. – Zmarszczył czoło w niejasnym grymasie.
– Masz rację, mały. Chcemy
czy nie, śmiertelny świat coraz bardziej wkracza do naszego. Nie unikniemy
zmian. Popatrz chociażby na Bogusława. Stary, doświadczony, można by rzec…
rozsądny wampir – Otto uśmiechnął się do Sławka – a sam wdepnął w te pokrzywy ze
swoją Kaśką i to dobrowolnie.
Bogusław się skrzywił – za wszelką cenę chciał
zachować to w tajemnicy, a tu kolejna osoba dowiedziała się o jego związku z
ludzką kobietą. Ale na protesty było już za późno.
– Jak to?! Bogusław też?!
– zaskoczenie słyszalne w głosie Karla rysowało też dziwny, naganny wyraz na
jego twarzy.
– Kurde! – Otto właśnie uświadomił
sobie, że palnął gafę. – Stary, nie pomyślałem – zaczął przepraszać Bogusława. –
Zapomniałem, że Karl nie wie, a przecież możesz sobie nie życzyć, by wiedział
ktoś poza naszą czwórką. Przepraszam. Naprawdę przepraszam.
– Trudno, stało się. Karl
nie miej mi tego za złe. Ale rozumiesz… – zaczął Bogusław i ciężko westchnął. –
W obecnych czasach, kiedy szaleniec poluje na takich jak my, każda osoba
wtajemniczona w sprawę, to potencjalne zagrożenie. Nigdy nie wiadomo gdzie i
kiedy, a zwłaszcza przed kim, może zdradzić twoją tajemnicę. Popatrz, chociażby
teraz. Przecież Otto z pewnością nie miał nic złego na myśli. A jednak… wygadał
się i tyle. I nie dziw się, Karl, że chcę to zachować w tajemnicy. Ja już swoje
przeżyłem. Tysiąc lat to wystarczający szmat czasu, żeby się nażyć, ale ona ma
raptem trzydzieści siedem lat. Boże, to zaledwie mgnienie, jak mógłbym
świadomie narazić ją na niebezpieczeństwo. A dzieci? O dzieciach i śmierci nie
chcę nawet myśleć – Bogusław zasępił się.
– Masz dzieci?! – To była
naprawdę zaskakująca informacja, więc Karl nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.
– Tak, Karl. Mam dzieci.
Mam wspaniałą rodzinę z cudowną kobietą i dwójką fantastycznych dzieciaków.
Coś, o czym marzyłem przez ostatnich tysiąc lat. Coś, co zdawało się, że jest
absolutnie poza moim zasięgiem, a co ta wspaniała, śmiertelna kobieta
ofiarowała mi z bezgranicznym zaufaniem, oddając w moje ręce ich bezpieczeństwo.
Jak mógłbym zawieść to zaufanie? Rozumiesz więc, że muszę być przesadnie
ostrożny. Na ten moment wie o tym tylko wasza czwórka i Chwalimir. – Spojrzał
na monarchę. – I modlę się, żeby tak już pozostało. Miejmy nadzieję, że jeżeli
Bóg istnieje, to mnie wysłucha.
– Nawet jeśli istnieje, to
zdaje się, że my akurat jesteśmy poza kręgiem jego zainteresowań – stwierdził
posępnie Marek, przypominając sobie martwe ciało siostry i jej partnera. – Ale
nie martw się, stary, każdy z nas zrobi wszystko, żeby zapewnić bezpieczeństwo
tobie i twojej rodzinie. Jestem przekonany, że w tym pokoju nie ma nikogo, kogo
mógłbyś się obawiać.
– Też w to wierzę.
Jesteście moimi najbliższymi druhami. Jak to się mówi w ludzkim świecie…
przyjaciółmi. – Bogusław uśmiechnął się beznamiętnie. – Cholera, przyjaźń wśród
wampirów. To brzmi…
– Perwersyjnie – wypalił
Leon.
– Żebyś chciał wiedzieć,
młody – zaśmiał się. – A ty, Otto, ślubuj, ślubuj. Jak się ten cały bałagan z Bractwem
skończy, też wezmę ślub z moją Kaśką i wyprawię weselisko, jakiego Mroczny Świat
jeszcze nie widział.
Kontrowersyjna
deklaracja. Ale z drugiej strony każdy nieumarły angażował się w swój związek bezgranicznie,
więc skoro takie były plany Bogusława, mogli tylko trzymać kciuki, by mu się
powiodło.
– A więc… ustalone. – Otto
wyszczerzył się w nienaturalnym, od ucha do ucha uśmiechu, wyglądając jak gość,
który właśnie wygrał w totka. – Najpierw moje zaślubiny, a potem Bogusława
weselisko. I oczywiście wszyscy jesteście zaproszeni, a ciebie Karl chciałem
prosić na mistrza ceremonii.
– Coś ty?! Oszalałeś?! Nie
mam o tym zielonego pojęcia. Nigdy nie byłem mistrzem takiej ceremonii.
Ożeż! To się nasz Karl rozgadał – zaśmiał się w duchu Leon.
– Bo nigdy nie było
takiej ceremonii. Ale nie martw się… – Otto pochylił się do przodu i poklepał po
ramieniu siedzącego na sąsiednim fotelu kumpla. – Ja też nie mam pojęcia, jak
się za to zabrać, więc razem coś z pewnością wykombinujemy. Będzie dobrze…
zobaczysz.
Leonowi nie mieściło się
w głowie, jak można zgłupieć do tego stopnia, żeby myśleć o zaślubinach? Który wampir dobrowolnie pakuje się w taki
szajs i to jeszcze z głupawym uśmieszkiem szczęśliwości na twarzy? – pytał
siebie przerażony. Jak dobrze, a raczej
jak źle pójdzie, to za chwilę każdy facet w Mrocznym Świecie będzie zaobrączkowany.
Zgroza! Niemniej, gdy pomyślał o Marku i Gośce, coś za kłuło go w piersi.
Zignorował ukłucie, ale i tak wyjaśni tę sprawę z łowcą. Kiedyś…
Choć miłosne dylematy
oderwały ich na chwilę od ważnych spraw, to jednak należało do nich wrócić. Dlatego, gdy tylko Karl wyszedł, zaczęli energicznie dyskutować szczegóły wyprawy do
Berlina, a romantyczne wygłupy co niektórych – jak postrzegał to Leon – zeszły
na dalszy plan.
Dwie godziny i kilka
niezbędnych telefonów później dopiąwszy na ostatni guzik wyprawę na teren
berlińskich klanów, zbierali się do wyjścia. Otto ulotnił się pierwszy; łatwo
mu było, skoro mieszkał w apartamentach Dworu.
Dochodziła 3:30 i niebo
zaczęło się nieznacznie przebarwiać. Co tu dużo gadać – letnie noce trwały
stanowczo za krótko. Bogusław mieszkał w gościnnym domku, a Leon z Markiem wybierali
się do Pokrzywna. Nim jednak opuścili gabinet, Chwalimir zawrócił młodego.
– Leon, zostań jeszcze
chwilę, proszę.
– Jak sobie życzysz… tatku
– zadrwił młody, odpowiadając na ojcowski ton monarchy i nienaturalnie
szczerząc się do Marka, rzucił: – Zaczekaj, zaraz przyjdę.
– Nie ma sprawy – stwierdził
łowca i zamknął za sobą drzwi.
– Co się dzieje, mały? –
spytał bez ogródek Chwalimir, spoglądając zza biurka.
– Nic. – Leon wzruszył
ramionami. O co mu może chodzić?
– Jesteś niespokojny. Coś
cię dręczy. Co?
Tych kilka słów sprawiło,
że Leona przeszył dreszcz niepewności. To niemożliwe, żeby Chwalimir wiedział,
co mu się w myślach kołacze.
– Nie, nic – odpowiedział
w końcu zdecydowanie. – Wszystko jest okej.
– Skoro tak mówisz… –
Chwalimir zwiesił głowę i na powrót pogrążył się w swoich sprawach, ignorując
obecność młodego.
Leon skinął nieznacznie i bezszelestnie
wyszedł.
Rozdział
8
Krótko po czwartej wjechali
na posesję Leona.
– Nie sądzisz, że powinniśmy
podesłać kogoś do Borów jako dzienną ochronę dla Bogusława i jego rodziny? –
zapytał Marek, gdy Leon pilotem zaciągał w domu rolety. Łowca siadł się przy
kuchennym blacie i popijając colę z dizajnerskiej szklanki, pałaszował pokaźnego
sandwicza, którego kupili na stacji benzynowej po drodze. – Tyle się
naoglądaliśmy, tyle gadaliśmy o bezpieczeństwie takich par, a zostawiliśmy ich
zupełnie niezabezpieczonych – dodał, połknąwszy kolejny wielgachny kęs.
– Kurde. Wiesz, że nigdy
o tym nie pomyślałem. Może dlatego, że ta szalona miłość Bogusława, to taka
świeża sprawa. – Leon usprawiedliwiał się chyba nawet bardziej przed sobą niż
przed łowcą.
– No właśnie, ja też się
nad tym wcześniej nie zastanawiałem. Dopiero dziś, jak powiedziałeś, że
Bogusław nie powinien zostawiać Kaśki samej, pomyślałem, że przecież oni wcale
nie zostali objęci ochroną.
– Bogusław jest
przekonany, że tam są bezpieczni.
– No. – Łowca wzruszył
ramionami. Jego wzgardliwa mina wyrażała wszystko. – Ci ludzie spod Warszawy
też podobno byli, no nie?
– Teresa i Józef?
– Taaa, oni. – Łowca nie
znał ich osobiście, a akcja, o której mówił, miała miejsce, nim poznał Leona i
Bogusława, ale wiedział o mieszanej parze spod Warszawy, którą wziął na cel
wyznawca idei bractwa.
– W rzeczy samej… prawda.
– Leon pokiwał głową. Odłożył pilota i ruszył w stronę sypialni. – Trzeba
będzie ich zabezpieczyć i to jak najszybciej.
– Zaraz po powrocie zajmę
się tym – zadeklarował Marek, wstając. Podszedł do kubła, wyrzucił folię po
sandwiczu i obmył szkalnkę w zlewozmywaku.
– Dobra, a teraz kładźmy
się, wieczorem czeka nas ostra jazda. – Leon posłał kumplowi diaboliczny
uśmieszek, za którym kryły się pokrętne pomysły. – Tam jest twoja sypialnia – dodał, wskazując
pokój za zaułkiem.
Kończył się poniedziałkowy
wieczór, kiedy zeszli do garażu, mając za sobą krzepiący sen i posiłek. Czujniki
ruchu zareagowały rozbłyskiem jaskrawego światła, a ze ściśniętego gardła Marka
wyrwał się jęk zaskoczenia i podziwu zarazem. Motoryzacja nigdy nie była jego
pasją. Nowinki techniczne – owszem – w jego chacie można było znaleźć sprzęty, jakich nie powstydziłaby się żadna agencja szpiegowska, ale motoryzacja…? Na
tyle, na ile potrzebny był mu praktyczny środek transportu i nic ponadto. Jego
wysłużony Passat od dawna już pojękiwał i pokasływał, domagając się interwencji
specjalisty, ale Marek zawsze miał coś ważniejszego do roboty niż odstawianie
auta do majstra. Za to Leon… Leon był pasjonatem motoryzacji od zawsze. Odkąd
ujrzał pierwszy automobil, paliła go niepohamowana ciekawość i chęć posiadania.
A potem, pod opiekuńczymi skrzydłami Chwalimira, dorabiał się coraz większego
majątku i wtedy zaczął realizować swą pasję – jak tylko pojawiało się coś
odlotowego, Leon musiał to mieć. Przez jego ręce przewijały się niezłe bryczki,
choć nie wszystkie zostawały w nich na dłużej. Dziś w jego garażu, w
chronologicznym porządku, stało zaledwie kilka ulubionych aut – czerwony Jaguar
XK 140 z 1954 roku, AC Cobra z 1962 w kolorze butelkowej zieleni, czarne Audi
S8 rocznik 1999 i matowo-czarne Audi R8 Cabrio z kokpitem z włókna węglowego i
drapieżną tapicerką z czerwonej skóry. Najnowszą pasją Leona były jednak motory,
dlatego na eksponowanym miejscu pyszniły się dwa ścigacze: Hayabusa GSX1300R z agresywnymi
ornamentami w chabrowym kolorze na śnieżnobiałym lakierze i chabrowo-czarna Yamaha
R6. Tuż przy dynamicznych rakietach stał odlotowy cruiser Harley-Davidson
VRSCDX Night Rod Special.
Widok był imponujący.
Nawet laikowi zapierało dech w piersi. Maszyny pachniały skórą i lśniły
czystością lakieru w każdym momencie gotowe do drogi. Leon podszedł do Hayabusy
i z czułością pogładził bak swojej nowej podniety. Przymknął oczy i pieścił
niczym powabną kochankę.
– Chyba nie myślisz, żeby
tym jechać? – lekka panika rysowała się na twarzy Marka.
– Dlaczego nie? Ty wiesz, jaki to szpas?
– Myślałem, że zamierzasz
jechać którymś z tych twoich super cacek.
– I tak też zamierzam. Ale
nie wozem. Motorem. A dokładniej motorami. Wyobraź sobie, chłopie, te ścigi na
niemieckich autostradach – rozmarzył się młody. – Zero ograniczeń, gnasz jak
huragan, nic nie jest w stanie cię powstrzymać.
– Może ciebie nie, ale
mnie owszem.
– Na przykład co? – Wampir
wzruszył ramionami, spoglądając na niewyraźną minę kumpla.
– Śmiertelność, mój
drogi. Śmiertelność. Zero ograniczeń? Może dla ciebie. Ja mam rozum i znam
granice zdrowego rozsądku.
– Cholera, coraz częściej
zapominam, że nie jesteś jednym z nas.
– Jestem jednym z was,
ale jestem też tylko człowiekiem.
– Dobra, to bez zera
ograniczeń, ale ścigami, zgoda? – Leon nie ustępował, targując się niczym dziecko.
– Zgoda, dzieciaku – westchnął
łowca pobłażliwie i kręcąc głową, posłał mu wyrozumiałe spojrzenie. – Ty i te
twoje zabawki.
– Dzieciaku?!
- Okej, może masz nieco więcej lat ode mnie, ale mentalnie
chyba ciągle jesteś nastolatkiem.
Młody wampir roześmiał
się, tuląc swoją maszynę i spytał zaczepnie.
– A co, przeszkadza ci
to?
Godzinę później dwa ścigacze
mknęły autostradą w kierunku Berlina, przeszywając czarną noc rykiem silników i
błyskiem reflektorów. Były niczym świetliste komety pędzące tuż ponad
powierzchnią Ziemi. Biorąc pod uwagę czysto techniczny potencjał motorów, mogli
dotrzeć na miejsce w godzinę. Z Poznania do Berlina w godzinę? Niezły wyczyn…
gdyby nie ludzkie ograniczenia łowcy. Ale silne przeciążenia i stuprocentowy
stres po tak ekstremalnej jeździe nie były nikomu potrzebne, dlatego Leon
odpuścił sobie przyjemność pobicia kuszącego rekordu. Mieli bezpiecznie dotrzeć
do celu, a tam czekała ich konkretna i cholernie ważna robota, w takiej
sytuacji Marek musiał wyjść z tej „przejażdżki” bez szwanku.
Zwolniwszy znacznie po
przekroczeniu rogatek Berlina, Leonowi zdawało się, że cisza zaczęła gwizdać mu
w uszach. Brak szalonego pędu i ryku silnika sprawiał dziwaczne wrażenie. Teraz,
tocząc się jasno oświetlonymi ulicami, maszyny zaledwie pomrukiwały zaczepnie
jak gotowe do skoku wielkie koty. Nie przekraczając pięćdziesiątki, dotarli w
końcu do budynku przy Kulmbacher Straße, gdzie znajdował się apartament Leona.
Apartament – nieprzeciętne określenie dla całkiem przeciętnego lokum.
Na
miejscu parkingowym, które bez problemu pomieściłoby duży samochód dostawczy, stanęła
Hayabusa Leona, a tuż obok R6-ka Marka. Pozostało już tylko wejść na górę,
odświeżyć się, a potem… wizyta u Mistrza
miasta. Nie było od tego odwrotu.
Leon niespiesznie wystukał
kod do bramy, popchnął dość ciężkie drzwi i rezygnując z windy, wszedł na
pierwsze piętro. Marek szedł za nim.
Mieszkanie
w pięciokondygnacyjnym budynku z lat sześćdziesiątych nie wyróżniało się niczym
specjalnym. Ot, dwa pokoje na niespełna pięćdziesięciu metrach, ale czy potrzebował
więcej? Absolutnie nie. Dla singla, który zaglądał tu od czasu do czasu, by
bezpiecznie przespać dzień, nawet dziwaczny układ pomieszczeń nie stanowił
problemu. Reprezentacyjna część tej garsoniery była dziwnym wybrzuszeniem w
prostej przestrzeni korytarza - jak wielkie wydęte brzuszysko na wątłym
szkielecie. Z tego wybrzuszenia korytarz z jednej strony ciągnął się ku
wyjściu, po drodze zahaczając o miniaturową kuchenkę w kwadracie z nieproporcjonalnie
dużym oknem, z drugiej zaś, ciągnął się do całkiem pokaźnej sypialni, z tej
strony zahaczając o niewielką, kiszkowatą łazienkę z prysznicem i miniaturowym
okienkiem. Całe mieszkanko urządzone było dość surowo i wyposażone w minimum
sprzętów. Na ich tle wyłożona marmurowymi płytkami bianco carrara łazieneczka
zdawała się osobliwym wybrykiem projektanta fantasty. Kierowany koniecznością Leon
kupił to mieszkanie z drugiej ręki. Wymienił meble, odświeżył ściany, ale nie
wprowadzał żadnych zmian – nie czuł potrzeby urządzania tu własnego kąta. To
była tylko meta na przespanie, gdy pojawiał się w Berlinie.
–
Śmieszne to twoje mieszkanie – orzekł Marek, gdy skończył lustrować skromną
przestrzeń.
–
Ale wystarczające i do tego wszędzie z niego blisko. Ledwie 10 minut spokojnym
krokiem do Kudamu.
–
Niewiele mi to mówi, ale… okej.
–
Chłopie, jak kupowałem to mieszkanie dwadzieścia lat temu, to było cholernie
trendy, mieć mieszkanie przy Kudamie.
–
Aaaa, teraz łapię – zaśmiał się Marek. – Ale ono nie jest przy Kudamie.
Dziesięć minut od. Dobrze zrozumiałem? – otworzył balkon i wyjrzał na ulicę. W żyło
miasto, ale tu panował całkiem przyjemny spokój.
–
Taa, no ale wiesz, nie mogę się przecież tak rzucać w oczy. A dziesięć minut
od, to też jest coś.
–
Dobra, dobra, dajmy już temu spokój, bo za chwilę pogubię się w tych
lokalizacyjnych kombinacjach. Wiesz, ja facet z lasu jestem, miasto do mnie nie
przemawia.
Nim
Marek skończył mówić, Leon wszedł do sypialni i otworzył trzydrzwiową szafę.
–
Bierz, co potrzebujesz – rzucił.
–
Najpierw prysznic. Czuję się wykończony. Taka jazda to frajda może na pięćdziesiąt
kilometrów, ale trzysta… lekkie przegięcie.
–
Mnie się podobało. – Leon wzruszył ramionami.
–
Nie wątpię – skwitował łowca, zamykając za sobą drzwi od łazienki.
Godzinę
później obaj byli odświeżeni, pachnący i gotowi do działania.
–
To ja spadam – oznajmił Leon, spoglądając na siedzącego przy stole łowcę, który
znów coś wcinał, choć diabli wiedzą, skąd to wziął. Miał ze sobą w kieszeni czy jak? – zastanawiał się wampir. Przywiezione
z Poznania dwa woreczki z krwawą Mary umieścił w lodówce, gdy kumpel brał
prysznic.
– Czekaj też idę.
– No co ty, w nocy?
Myślałem, że zaczniesz od jutra.
– Też bym tak chciał, ale
nie dało rady. Kazali się odezwać, jak tylko pojawię się w mieście, więc niech
im będzie. Chcą pracować po nocy… proszę bardzo. – Marek chwycił komórkę i
wystukał numer. Biegłą angielszczyzną
wymienił kilka zdań, rozłączyć się i poderwał z miejsca.
Gdy odziany w czarne
skóry Leon szykował się do kolejnej przejażdżki Hayabusą, Marek wystrojony w
jasnoniebieskie dżinsy kumpla, które całkiem nieźle na nim leżały, i w
granatowy sweter z nikłym napisem świadczącym o kosztownej marce produktu,
zbiegał na dół do czekającej na niego taksówki. Na pierwszy rzut oka plan
zdawał się prosty – łowca zasięga języka u tubylczych łowców, a w tym czasie wampir
jedzie do tubylczego mistrza wampirów. Ale tak naprawdę niepokorny Leon miał
się właśnie ukorzyć przed nieprzyjaznym i nieobliczalnym berlińskim krwiopijcą.
Można powiedzieć, że jeszcze nigdy nie czuł takiej presji jak dziś. No, może
tylko wtedy, gdy wygnany z Warszawy miał zaledwie trzy dni na znalezienie sobie
nowego miejsca i zero pomysłów jak to zrobić. Teraz też nie miał pomysłu jak przebrnąć
przez to spotkanie. Tutejszy Rodzaj był dziki, groźny, nieprzewidywalny. I co z
tego, że miał za sobą pomyślne pertraktacje w sprawie sieci swoich sklepów? Który
monarcha czy mistrz nie zechciałby takiej kasy, jaką on oferował za wejście na
ich teren? Ale dla obecnych negocjacji to nie miało znaczenia. Mistrz Berlina
był podłym sukinsynem, który trzymał swoje klany krótko i ciągle jeszcze w
niemal średniowiecznych ryzach. Co to oznaczało? Okrutne kary cielesne za byle
przewinę i absolutną uległość, by nie powiedzieć ślepe poddaństwo. Tutejsi nieumarli
byli w dużej mierze niecywilizowani i dość często zdarzało się, że (ciągle
jeszcze!) organizowali dzikie łowy na bogu ducha winnych ludzi. Pierwotne
okrucieństwo zaszczepione w nich wieki temu wciąż było kultywowane, a przekonanie
o niekwestionowanej wyższości Rodzaju nad śmiertelnikami wyznawane i
pielęgnowane.
– Świetnie. I właśnie z
tymi istotami mam się teraz układać.
Powodzenia – mruknął pod nosem, wsiadając na motor.
Noc
była jasna, gwieździsta, gorąco minionego dnia wciąż drgało w powietrzu, aż się
chciało śmigać szerokimi ulicami miasta. Jezdnia umykała pod kołami i nim się
Leon spostrzegł, był na miejscu.
Zatrzymał
się pod zrujnowaną willą, nieprzystającą do miejsca, w którym się znajdowała.
Poczdam od wieków stanowił perełkę na architektonicznej mapie Europy, nic więc
dziwnego, że właśnie tu założył swoją siedzibę taki megaloman jak berliński
Mistrz. Osiadł w Poczdamie jeszcze w czasach, gdy Sanssouci tętniło życiem.
Dziś Sanssouci było klejnotem w koronie
zabytków i znajdowało się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, ale dziki
wampirzy Mistrz nadal zamieszkiwał w jego sąsiedztwie, jakkolwiek po jego
pięknej willi pozostało już tylko wspomnienie, a i to trudno było przywołać,
patrząc na sfatygowany budynek. Jednakże to, co na zewnątrz, było zaledwie
przedsionkiem rozległej rezydencji mieszczącej się głęboko pod fundamentami.
Leon uniósł dłoń i
szarpnął za staromodną kołatkę. Bywał tu nie raz, ale nigdy nie został zaproszony
do podziemnych komnat. Dziś miało być inaczej. Audiencja u Mistrza – tego nie
załatwiano w pomieszczeniach biurowych.
Przez chwilę za drzwiami panowała cisza, a potem
w progu stanął masywnej budowy mężczyzna Rodzaju w staroświeckiej liberii – dworski
kamerdyner – osoba pierwszego i na ogół jedynego kontaktu. Tylko w wyjątkowych sytuacjach
petenci, interesanci i innej maści natręci chcący spotkać się z Jego Mistrzowską
Wysokością mogli przebrnąć tę swoistą zaporę. W sprawach zwykłych i w interesach
wystarczyła wizyta w naziemnej części i spotkanie z prawą ręką luminarza. Ale
dziś trzeba było sięgnąć samej góry. Dziś Leon musiał rozmawiać z Mistrzem, a
to napawało lękiem nawet tak beztroską istotę jak on. Nagle zdał sobie sprawę,
że może nie podołać wyzwaniu.
– Pamiętaj, mały,
spotkanie z ich Mistrzem, to nie przelewki – ostrzegał go Otto, gdy po wyjściu
z gabinetu Chwalimira podszedł do niego, Bogusława i Marka stojących w drzwiach
rezydencji. Bogusław tylko przytaknął.
– Może i nie –
odpowiedział Leon – ale dam radę.
Tak wtedy postanowił,
więc teraz pokaże, na co go stać. Przecież nie był byle wampirem, był
samorodkiem – błyskotliwszym, sprawniejszym, silniejszym i z ostrzejszymi
zmysłami od innych – po prostu lepszym pod każdym względem. Musiał to wreszcie
wykorzystać. Wreszcie się przekona, na ile opowieści o jego wyjątkowości się
potwierdzą.
Szedł
wąskimi, skrzypiącymi schodami w dół. Stan kilkusetletniego budynku wołał o
pomstę do nieba, ale tu wyraźnie nikt się tym nie przejmował. Oświetlenia nie
było wcale, jedynie nikłe światło latarki trzymanej przez idącego przodem
kamerdynera. W końcu zeszli do przepastnych piwnic o ponad trzymetrowej
wysokości – tu zaczynał się inny świat, w którym szerokie rozświetlone
korytarze prowadziły w przeróżnych kierunkach, jakby celowo tworząc wrażenie
labiryntu. Okazjonalny gość zginąłby w nim bez wątpienia, ale milczący
kamerdyner bezbłędnie prowadził Leona do właściwych drzwi.
Sala za nimi była
przestronna, zaskakująco jasna i na wskroś nowoczesna. Podświetlane panele z
widokiem tarasu i rozciągających się za nim ogrodów tworzyły iluzoryczną przestrzeń,
a ekskluzywne wnętrze z miękkimi, śmietankowymi dywanami i gustownymi meblami
stanowiło doskonale przemyślany luksusowy krąg. Na szerokiej, skórzanej kanapie
siedział barczysty mężczyzna z sięgającymi łopatki, płowymi włosami związanymi
w luźny kucyk czarną, wąską wstążką. Leon nie musiał go znać, by wiedzieć, kto
to – Arnulf – Mistrz Berlina o dziwacznym, starogermańskim imieniu. Mężczyzna
miał bladoniebieskie, wodniste oczy o przytłaczającym spojrzeniu. Czuło się w nich
moc, z jaką młody wampir nigdy wcześniej się nie spotkał. Na posągowej twarzy Germanina
nie było śladu emocji. Niestety tylko postura i fizjonomia harmonizowały z jego
imieniem; Mistrz ubrany był bowiem w żaboty, falbanki i spodnie z wysokim
stanem na szerokim pasie owiązanym wokół żeber. Jego strój był powiązaniem
hiszpańskiego matadora z gejowskim aktywistą wystrojonym na Paradę Miłości i wyglądał
po prostu groteskowo. Postura i mroczne oblicze Arnulfa z pewnością nie
predysponowały go do śnieżnobiałej koszuli z falbanami i nieskazitelnie
czarnych, atłasowych spodni. Ciężka, kuta zbroja czy siermiężna katana – proszę
bardzo, ale delikatne ciuszki wyjęte żywcem z filmu płaszcza i szpady? Żenada – westchnęło głęboko dotknięte
poczucie estetyki Leona. Młody pokręcił głową, nie mogąc powstrzymać mimowolnej
reakcji. No cóż – podobno o gustach się nie dyskutuje, a już na pewno nie z
kimś takim jak Arnulf, niemniej przy takim stroju Mistrza archaiczny uniform
kamerdynera zdawał się całkowicie uzasadniony.
Leon oderwał wzrok od
przerośniętego przebierańca i rozejrzał się po komnacie. W niewielkiej
odległości od kanapy stał gustowny szezlong, na którym w półleżącej pozie
rozciągało się mocno roznegliżowane wątłe ciało śmiertelnej kobiety – miała na
sobie zaledwie koronkowy peniuar w kolorze słodkiego różu nie pozostawiający pola
dla wyobraźni. Półprzymknięte powieki i bezmyślny wyraz twarzy oznaczały, że albo
jest pod wpływem sugestii, albo ćpunką uzależnioną od żywicielstwa, niemniej małe
ranki na szyi, nadgarstkach i wewnętrznej stronie ud jednoznacznie określały
jej rolę.
Obok szezlonga, jakby na
straży tego ludzkiego cienia, stał barczysty Nordyk z krótko przystrzyżonymi
włosami i nagim torsem, odziany zaledwie w czarne spodnie z grubej skóry nabijane
ćwiekami i szerokie pieszczochy[1] na
nadgarstkach. Stał w lekkim rozkroku z ramionami skrzyżowanymi na imponującej
klacie. Scena z roznegliżowaną ćpunką i odzianym w skóry osiłkiem przywodziła
na myśl tandetnego pornocha z gatunku sado-maso.
I pomyśleć, że Leon miał
właśnie zacząć odgrywać swoją rolę w tym kuriozalnym przedstawieniu. Kurwa! Nie ma mowy. To nie była jego
bajka. Szyderczy uśmieszek przemknął mu przez usta, ale utkwiony w nim wzrok
owego komicznego przebierańca rozwalającego się na skórzanej kanapie nie
pozostawiał miejsca na śmiech. Arnulf przewiercał go nieznośnym spojrzeniem do
głębi – każdy nerw, każda pojedyncza komórka w nieumarłym ciele Leona była we
władzy tego spojrzenia. Co się, kurwa,
dzieje?! Czuł, jak przenika go gorąco, jak za chwilę zacznie wiotczeć pod
spojrzeniem wodnistych oczu, a stary wampir zawładnie nim na dobre. Nie mógł do
tego dopuścić. Albo się wyzwoli, albo zatraci, ulegając wpływowi jego mentalnej
mocy. Próbował oderwać wzrok – nie potrafił. Próbował wyrzucić go ze swego
ciała – bezskutecznie. Był przegrany? Niemożliwe. Dlaczego Chwalimir go tego
nie nauczył, dlaczego nie nauczył go radzić sobie z taką mocą? Nie wierzył, by
tak potężny wampir, jak Chwalimir nie posiadał takich zdolności. Na pewno posiadał. Ale dlaczego nigdy ich
nie wykorzystywał? Może chciał być bardziej ludzki? – zastanawiał się Leon,
szukając jakiegokolwiek punk zaczepienia dla swej jaźni. Takie sztuczki były
kiedyś nieodzownym atutem niumarłych, ale odkąd przestali żywić się ze źródła,
zaprzestali mentalnego zniewalania, a już z pewnością nie zniewalali siebie. Kurwa, szkoda. Teraz zginę, bo mojemu władcy
zachciało się uczłowieczyć.
–
Nie walcz ze mną. Nic ci to nie da, młodzieńcze. – Głos mężczyzny był szorstki.
Drażnił ucho niczym szczotka ryżowa.
Mentalna niewola i ten głos. Świetnie. Co jeszcze?
–
Trudno z tym nie walczyć. Nie przywykłem, by ktoś grzebał w mojej głowie i
niewolił moje ciało. Czy tak witasz wszystkich swoich gości, Mistrzu?
–
To, że zgodziłem się wpuścić cię na mój teren, nie znaczy, że możesz uważać się
za mojego gościa. Nie pochlebiaj sobie. Nie jesteś moim gościem, tylko
intruzem, który chce panoszyć się po moim terytorium.
Fakt,
nikt go tu nie zapraszał. Przeciwnie – sam starał się o to wątpliwej
atrakcyjności spotkanie. A teraz musiał wydostać się z tego bałaganu i na
dodatek załatwić cholernie ważną sprawę. Grać w otwarte karty, czy blefować?
Leon i zdolności negocjacyjne kamiennego pokerzysty? Raczej nie. Co najwyżej
nędzne makao – to za mało, by blefować.
–
Nie jestem obyty z mentalnym naruszaniem mojej prywatności – wyłożył karty na
stół. – Zaprzestano tego u nas już kilkadziesiąt lat temu.
–
Widzę, chłopcze, że jesteś wobec mnie bezsilny. – Sardoniczny śmiech Mistrza
przesunął się po ciele Leona niczym gruboziarnisty papier ścierny.
–
To nie bezsilność, to dobre maniery – odciął się Leon. – Nietaktem byłoby
rzucanie wyzwania gospodarzowi.
Kolejny
drażniący śmiech przeciął powietrze.
–
Dobre maniery, powiadasz? A więc nie mogę być ci dłużny. – Pod przeszywającym spojrzeniem
Arnulfa skrzyła się diaboliczna myśl. – Chyba też będę musiał wykazać się
dobrymi manierami i okazać ci moją gościnność. Siadaj! – rozkazał, skinieniem głowy
wskazując miejsce na przeciwległym fotelu.
Co teraz? – pomyślał Leon, siadając, a w sercu kłębiły mu się obawy. Odpowiedź
nadeszła niemal natychmiast. Jedno skinienie dłoni ukrytej w falbaniastym rękawie
sprawiło, że sado-maso gladiator zniknął za niewielkimi drzwiami, by po chwili
pojawić się z drżącą nastolatką przyszpiloną do jego nagiego torsu żelaznym
uściskiem masywnych łapsk. Dziewczyna była przerażona – silne dreszcze wstrząsały jej
ciałem, oddychała ciężko, a podpuchnięte oczy zdradzały, że czas łez i lamentu
miała już za sobą. Być może była nawet ładna. Być może, bo teraz była zsiniała
ze strachu, z rozmazanym makijażem i podpuchniętymi oczami. Dłonie zaciskała w
pięści tak bardzo, że zbielały jej palce.
Gladiator
rzucił dziewczynę u stóp swego mistrza i znów stanął w rozkroku obok szezlonga.
Posłał Leonowi upiorne spojrzenie, a szyderczy uśmiech ukazał prowokująco
wysunięte, lśniące kły. Mistrz ogarnął dziewczynę lodowatym wzrokiem.
–
Udo, nie możemy uraczyć naszego gościa tak podaną przekąską. – Jego głos stał
się nagle groteskowo słodki jak piórko delikatnie muskające skórę. – Doprowadź to do porządku.
Muskularny
Udo szarpnął wierzgającą w bezsensownej próbie uwolnienia nastolatkę i znów
tłamsząc ją w swoim uścisku, wyniósł z pokoju.
–
Wybacz. Będziesz musiał troszkę poczekać na poczęstunek. Udo nie potrafi
wykwintnie przygotować posiłku. – Arnulf śmiał się tak okrutnie, że Leon poczuł
na ciele gęsią skórkę.
Nie, to nie może się dziać naprawdę. To
jest, kurwa, jakiś popaprany horror i jeśli ten szaleniec sądzi, że w nim
zagram, to chyba mu odwaliło. Nie ma mowy! Kurwa!
Młody wampir nigdy nie stronił od
przekleństw. Co prawda dobre maniery i przekleństwa podobno nie idą w parze,
jednak Leonowi jakimś cudem udawało się pożenić te dwie sprzeczności. Zawsze
uważał, że dobrze rzucone „mięsko” nadaje wypowiedzi wyrazistości, ale dziś
słowo „kurwa” stało się jego najwierniejszym sługą. Ile jeszcze razy wykorzysta
je tej nocy?
–
Mam się pożywić na tej dziewczynie? – Nie potrafił ukryć zniesmaczenia. – Nie,
dzięki.
–
Wolisz chłopców? Da się załatwić. Też mamy ich w menu. – Znów szyderczy śmiech
rozniósł się po komnacie.
–
Nie pożywiam się ze źródła. – Głos Leona był wypruty z wszelkich emocji. –
Zaprzestaliśmy tego jakieś pięćdziesiąt lat temu.
–
No właśnie. Nie pożywiacie się na ludziach, wiążecie się ze śmiertelnikami, przyjaźnicie
się z nimi. To nienaturalne. Człowiek jest po to, żeby nam służyć, nic ponadto.
Możemy robić z nimi interesy, możemy brać od nich krew i seks, ale… powtarzam, nic ponad to. Jakim cudem wasz Rodzaj
zapomniał o takich podstawowych prawach?
–
To był nasz świadomy wybór, nie amnezja. Plemiona słowiańskie, Arnulfie, nigdy
nie miały w sobie tej germańskiej krwiożerczości.
–
Czyżbyś zamierzał mnie obrazić? – Lodowaty szept prześlizgnął się po ciele
Leona.
–
Nie, absolutnie nie miałem takiego zamiaru. To fakty. Po prostu.
–
Fakty, nie fakty… prawda jest taka, że zawsze byliście słabsi od nas. Słowiaaanie.
– W tym słowie słychać było pogardę. – Ale teraz, mój chłopcze, chcesz załatwić
swoją sprawę, więc musisz przyjąć moje warunki. A warunki są proste. W moim
domu pożywiasz się ze źródła. A teraz mów, czego chcesz. I daruj sobie
ugrzecznione wstępy.
Prosto i konkretnie. Cudnie! – jęknął Leon w duchu.
– Prosto i konkretnie? –
upewnił się.
– Przecież powiedziałem…
– Proszę o prawo ochrony
– oznajmił młody z powagą, patrząc na półleżącego przed nim przerośniętego fircyka
w żabotach.
– To kosztuje.
Zaczynało
robić się groźnie. Czego może sobie zażyczyć taki stary zwyrodnialec? Chwalimir
był stary, Bogusław był stary, wielu z jego pobratymców było prawie tak starych, jak Arnulf, ale żaden nie miał w sobie tyle zapału, by czynić zło jak ten
wampir. Czyżby życie w ukryciu i unikanie kontaktów z realnym światem
sprawiało, że był okrutny i niereformowalny? A może miał wredną osobowość już za
ludzkiego życia i przez kolejne milenium tylko doskonalił okrutne wnętrze? Być
może Chwalimir znał odpowiedź na te pytania, Leon nie znał, ale po prawdzie – cóż
by mu pomogła ta wiedza w tym momencie? Arnulf miał rację – jeśli chciał
załatwić swoją sprawę, musiał tańczyć tak, jak mu ten stary wampir zagra.
–
Jakiej zapłaty oczekujesz?
–
Porozmawiamy przy kolacji. – Kolejna salwa sardonicznego śmiechu sprawiła, że
leżąca na szezlongu, niemrawa do tej pory niewiasta spojrzała na Arnulfa
rozmytym wzrokiem.
Pięć
minut później do pokoju wprowadzono dziewczynę, którą niedawno wyniósł osiłek
imieniem Udo. Jej wiśniowe, dziwnie asymetrycznie wystrzyżone włosy były
schludnie uczesane, a zapuchnięte niedawno oczy były teraz silnie podmalowane
grubą, czarną kreską i tuszem. Strach wciąż gościł w tych oczach, a oblicze
nastolatki zdradzało bolesną świadomość nieuniknionego. Nie była pod wpływem
sugestii – najwyraźniej sycono się tu lękiem i smakiem napędzanej strachem
krwi.
Ubrana była w czarne,
artystycznie poszarpane dżinsy i czarny siatkowy podkoszulek na
krwistoczerwonej koszulce z długim rękawem. Rząd srebrnych kolczyków zdobił jej
lewe ucho. Podprowadzono ją do szezlonga, a leżąca jeszcze niedawno na nim
kobieta, teraz zsunęła się i w dziwacznej pozie poddaństwa podczołgała na
kolanach do skórzanej kanapy. Arnulf chwycił ją i wprawnym ruchem posadził
sobie na kolanach. Jego oczy lśniły pragnieniem.
–
Posil się, mój chłopcze – nakazał, gestem dłoni wskazując siedzącą na szezlongu
nastolatkę. – Pogadamy przy kolacji.
Kurna! Co Leon miał odpowiedzieć? Już
jadłem? Podszedł więc do dziewczyny. Wielkie, brązowe oczy spoglądały na niego
z lękiem, a lśniące łzy drgały pod powiekami. Pochylił się i spojrzał
przyjaźnie w te przerażone oczy, gdy osamotniona łza potoczyła się jej po lewym
policzku.
–
Pozwolisz? – Usiadł koło nastolatki.
Nie
odpowiedziała. Pomału przesunął rękę w stronę gotki i delikatnie chwycił jej
dłoń. Miała lodowate ręce – jakby pod wpływem przerażenia cała krew z niej
odpłynęła. Machinalnie zaczął rozcierać te zdrętwiałe dłonie.
–
Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy – mamił.
–
Zabijesz mnie. – Cichy szept. To nie było pytanie.
–
Nie. – Pokręcił głową i uśmiechnął się przyjaźnie. – Nie tylko cię nie zabiję.
Dam ci przyjemność.
–
Chcesz mnie zgwałcić?!
Kurwa! Nie! Marzył, by wreszcie skończyć
z tym cyrkiem i wrócić do cichego, bezpiecznego mieszkanka na Kulmbacher Straße?
–
Nie, nie zgwałcę cię. Chcę cię tylko przytulić, żebyś poczuła się bezpiecznie.
– Jego głos stał się sugestywny, uspokajający.
Zaczął
szeptać dziewczynie do ucha, a ona coraz bardziej uspokajała się i rozluźniała.
Gdy zatopił w niej kły, nie poczuła bólu, a pogodny uśmiech pogłębiał się z
każdym jego przełknięciem. Przyglądający się tej scenie Arnulf pokręcił głową z
pogardą i bez uprzedzenia ukąsił swoją żywicielkę. Kobieta jęknęła boleśnie,
ale uwalniające się z miarowym ssaniem endorfiny sprawiły, że błogi uśmiech
zagościł również na jej twarzy. Wyglądała jak ćpunka dopuszczona do wysokiej
klasy towaru. Przerażające.
–
Noo, widzę, że jednak udało nam się spożyć przyjemną kolacyjkę. – Szyderczy
rechot Germanina był wkurzający. – To teraz możemy przejść od interesów. Czego
chcesz ode mnie?
Leon
w kilku zdaniach streścił historię walki z IN NOMINE PATRIS. Nie wdawał się w
szczegóły ochrony potencjalnych ofiar czy współpracy z łowcą. To nie było
istotne dla tubylczego Mistrza. W tym momencie ważne było, że dali sobie radę
najlepiej jak potrafili i gdyby nie ucieczka Olafa już byłoby po sprawie. Gdyby… Jednak Olaf uciekł i to niestety
na obce terytorium. Dlatego teraz Leon siedział na pieprzonym szezlongu w
piwnicznych zakamarkach berlińskiego Dworu, a w jego ramionach leżało wiotkie
ciało dziewczyny z ewidentnym znakiem pożywiania na szyi. Kurwa Mać!
–
Hmhm. Wykazujecie się iście słowiańską fantazją. – Arnulf wzruszył ramionami. –
Czyli to jednak nie plotki, że wiążecie się z ludźmi bez czynienia ich swoimi
partnerami czy dziećmi? Zadziwiające. – Pokręcił głową z niesmakiem.
–
Czynimy ich swoimi partnerami, ale nie przemieniamy ich. Pozostają ludźmi.
–
Zatem… – zaczął Arnulf, zmierzając do sedna – nie obchodzą mnie wasze potyczki
ze śmiertelnikami. To co prawda zabawne, ale nie mam interesu w tym, żeby się w
to angażować. Właściwie nie wiem, dlaczego zawracasz mi tym głowę.
Chyba trudno byłoby o
bardziej pokrętną logikę niż ów lapidarny wywód Mistrza. Szlag, by! Czy ten facet jest pokopany? Ma na swoim terenie aktywnego zabójcę
i uważa, że to nie jego interes?
– Nie masz interesu? To nie jest
łowca, Arnulfie. On nie stoi na straży ładu między światami. To zabójca.
Aktywny, żądny krwi zabójca, który szybko znajdzie powód, by uderzyć również w
twoich ludzi. U nas były to mieszane związki, u was… – Leon zawiesił głos. –
Myślę, że szybko zorientuje się, skąd czerpiecie pożywienie. Nie trzeba będzie
długo czekać, aż zaczniesz znajdować zdekapitowane ciała członków swoich klanów
z piętnem IN NOMINE PATRIS na ramieniu.
Być
może proroctwa Leona za bardzo wybiegały w przyszłość, ale co szkodziło
podkolorować troszkę obraz, by osiągnąć zamierzony efekt? Przecież Olaf był nieprzewidywalny
i diabelnie przebiegły, istniało więc prawdopodobieństwo, że Leon wcale tak
bardzo nie mijał się z prawdą.
Mistrz
wstał ze skórzanej kanapy i przekroczywszy leżące u jego stóp wiotkie ciało
ćpunki, zaczął krążyć po sześćdziesięciometrowym pokoju. Zamaszyste kroki
powodowały falowanie powietrza, za którym w dziwacznym tańcu podążały falbanki
i żaboty. Oblicze Arnulfa było chmurne, spięte, chwilami przerażające i gdy
wampir zatrzymał się na wprost Leona, nie sposób było odczytać kłębiących się
pod nim myśli.
–
Czego oczekujesz, Słowianinie?
–
Zgody na swobodne łowy na twoim terytorium i prawa ochrony.
Mistrz
zaśmiał się lekceważąco.
–
Czyli wszystkiego. O nic bardziej ważkiego nie mógłbyś mnie poprosić.
–
Bo też to jest wyjątkowo ważka sprawa.
–
Zgodę na działanie na moim terytorium mogę ci zagwarantować, ale prawa ochrony
nikt nie rozdaje ot tak, lekką ręką. Prawo ochrony to gwarancja krwi i krwią
trzeba za nią zapłacić.
Leon
zdawał sobie sprawę, że w dzikich społecznościach Rodzaju krew była dobrem
nadrzędnym. Nie pieniądz, nie klejnoty czy inne bogactwa, ale właśnie krew.
Jeśli byłeś skłonny zapłacić krwią, byłeś wart, by krwią za ciebie ręczyć.
Uczciwa, rozsądna wymiana. Dobra, ale setki lat temu, a nie w XXI wieku, w
dobie internetu i promów kosmicznych. A jednak.
–
Co dokładnie masz na myśli, mówiąc o zapłacie krwią? – Młody wolał doprecyzować
szczegóły, nim powie „zgoda”.
–
Jeśli chcesz ode mnie prawa ochrony, żądam pojedynku na miecze.
Matko święta! Gość oszalał? To nie jest,
kurwa, średniowiecze.
– Nie walczę na miecze, mam zaledwie
sto lat. Miecze nie były już wtedy w użyciu.
–
To nie tobie udzielę prawa ochrony, lecz twojemu królowi. Nie ma więc
znaczenia, kto stanie do pojedynku. Niech twój król przyśle odpowiedniego
wojownika, inaczej nie będzie prawa ochrony. Masz na to dwie doby od teraz.
To
prawda – od zawsze prawa ochrony udzielano monarsze, by każdy członek
podległych mu klanów, był na danym terytorium tym prawem objęty. To było dużo wygodniejsze niż udzielanie prawa każdemu z osobna. Tym oto sposobem Chwalimir będzie mógł
wysłać do Berlina cały zespół, a może i fpozostałe zespoły, i wszyscy będą mieć
gwarancję nietykalności. Będą… jeśli najpierw ktoś da się porżnąć mieczem na
kawałki dla uciechy tego popaprańca. A poznawszy Arnulfa, Leon mógł się
założyć, że nie będzie to pojedynek do pierwszej krwi.
–
Wiesz Mistrzu, że muszę uzgodnić to z moim monarchą?
–
Dlatego daję ci dwie doby. Po tym czasie nie przychodź do mnie. Masz moją zgodę
na działanie, ale prawa ochrony nie będzie, jeśli za dwie doby nie stawisz się
tu z odpowiednim kompanem.
Koniec
dyskusji. Sprawa była jasna.
–
Zgoda.
–
Zatem możesz odejść, Słowianinie. Nasze spotkanie dobiegło końca.
Taa, jasne, ale co z dziewczyną? Leon
czuł się za nią odpowiedzialny. Być może po czasie zaczęłoby jej to sprawiać
przyjemność jak tej ćpunce leżącej na śmietankowym dywanie, a być może
dziewczyna nie dożyje jutra. Zdecydowanie nie mógł jej tu zostawić. Ale jak
wyrwać ją z łap Arnulfa? Prosić? Bez sensu – tylko naraziłby się na śmieszność.
Może trzeba zagrać va bank? Właściwie co ma do stracenia? Dziewczyna i tak jest
już przegrana. Podszedł do nastolatki i podniósł ją z szezlonga.
–
Chodź – powiedział zdecydowanym tonem.
–
Co robisz? – Arnulf nie krył zaskoczenia.
–
Biorę ją ze sobą – rzucił Leon nonszalancko.
Znów
szyderczy śmiech szczotki ryżowej odbił się od sklepienia.
–
Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, chłopcze.
–
Mistrzu, nie śmiałbym. Nie sądzę jednak, że zaoferowałeś mi przekąskę, żeby
potem ją odebrać. Nie zamierzasz chyba karmić się na cudzym posiłku?
–
Ja nie. Ale jest wielu chętnych na resztki.
–
Sądziłem, że ta małolata, to twój podarunek dla mnie na dzisiejszą noc. Noc się
jeszcze nie skończyła, więc… – Leon zawiesił dramatycznie głos. – Chcesz mi
odebrać swój podarunek?
–
Myślisz, że nie wiem, w co pogrywasz? – Papier ścierny śmiechu Mistrza znów
przetarł ciało Leona. Najwyraźniej stary wampir dobrze się bawił, machnął więc
lekceważąco dłonią w falbanach. – Bierz ją. Możemy mieć w każdej chwili krocie
takich jak ona.
Nie można było temu zaprzeczyć,
ale ta dziewczyna zostanie ocalona. Na jak długo? Leon nie miał pewności, ale istniała
szansa, że na zawsze. To już coś.
Wyszli
tak szybko, jak tylko pozwalały na to dobre maniery i omdlewające ciało
nastolatki, która słaniała się w jego ramionach. W takim stanie nie mógł
posadzić jej na motor i odjechać. Kurwa!
Otulił ją swoją kurtką i przerzucił lejące się ciało przez bak – to szalone
posunięcie i tak było bezpieczniejsze niż pozostawienie jej w gnieździe
krwiopijców. Tylko co z nią zrobić? Dobra, coś wymyślą. Marek był zawsze taki racjonalny… niech się wykaże.
Gdy zjeżdżał na parking
przy Kulmbacher Straße, noc panowała już tak dawno, że miasto zdawało się wymarłe,
a jednak czuł, że ktoś go obserwuje. Szósty zmysł był dla nieumarłych chlebem
powszednim. Przekroczenie nieprzekraczalnej granicy śmierci powodowało, że
wyzwalały się w nich moce, które w ludzkim życiu jedynie drzemią gdzieś głęboko
w niedostępnych zakamarkach podświadomości. Zatem każdy nowonarodzony „rodził
się” obdarzony tą cechą. Może dlatego, że często to ona gwarantowała przeżycie,
więc, gdy ów zmysł wysyłał sygnały ostrzegawcze, nie należało go lekceważyć.
Leon rozejrzał się uważnie po okolicy, ale nie dostrzegł nic niepokojącego. Jedynie
jakiś wysoki, mocno zarośnięty brunet z włosami spiętymi w kucyk kręcił się
koło swojego Porsche 911, nic poza tym. Facet był dobrze zbudowany, a ogorzałą twarz
zdobiły modne okulary w dużych, ciemnych oprawkach. Jego uwaga skupiona była na
tym, by otworzyć auto i sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał, że ktoś jeszcze
oprócz niego jest na ulicy. Leon jeszcze raz rzucił okiem w stronę faceta, lecz
po chwili wzruszył ramionami i zakładając, że nie mogło to być źródło jego
niepokoju, przerzucił małolatę przez ramię i wszedł do budynku. Cholera, chyba zaczynam fiksować –
pomyślał, nie wiedząc, jak kolosalny błąd popełnia. Pomijając faceta przy
porszawce, to nie był dobry pomysł, by ściągać tu dziewczynę, ale co miał
zrobić? Porzucić na poboczu? Kurwa!
– Od dziś kończę z kurwami
– zawołał od progu, kładąc słaniającą się dziewczynę na kanapie.
–
Co?!
–
Dobrze słyszałeś. Kończę z kurwami. To znaczy z przekleństwami. Dzisiejszej
nocy powiedziałem kurwa chyba z milion razy. Wyczerpałem limit na bardzo długi
czas.
–
Dobra, niech ci będzie. – Łowca roześmiał się serdecznie, stając w drzwiach
sypialni. Właśnie wrzucił na siebie roboczy dres Leona. Widocznie też lubił
luzik w domowych pieleszach.
– Co to jest?! –
Ze skwaszoną miną
wskazał
palcem na dziewczynę, jakby miała trąd.
– No właśnie…
– Co, no właśnie? Polowałeś?!
– Odbiło ci?! –
Poirytowany Leon popukał się palcem w czoło, a potem przedstawił krótką wersję
wydarzeń, uświadamiając tym samym Markowi, w jakie bagno wdepnęli, zjawiając
się na terenie Arnulfa.
– Przywiozłeś ją z
Poczdamu przerzuconą przez bak ściga?!
– No. Co mogłem innego zrobić?
Marek zaczął się śmiać i podszedłszy
do kanapy, przyjrzał się nastolatce.
– Leon, zawsze
wiedziałem, że niezły z ciebie numer, ale coś takiego…? Chłopie, chyba nigdy
nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
Wampir wzruszył
ramionami. Nie oczekiwał, że Marek to pochwali, ale żeby kpić? Przecież nie
miał innego wyjścia.
– Nie mogłem jej tam
zostawić. Szpital też nie wchodził w grę. Ani podwózka do domu. Teraz
dziewczyna jest pod wpływem sugestii, ale nie mogę jej tak trzymać w
nieskończoność, bo jej się papka z mózgu zrobi. Więc przywiozłem ją tu. – Spojrzał
na kumpla, szukając zrozumienia. – To pewnie też nie najlepszy pomysł, ale
lepszego nie miałem.
Marek pokręcił się po
pokoju, potarł kilka razy brodę w zamyśleniu i w końcu zaczął wybierać numer na
komórce.
– Dokąd dzwonisz?
– Do tubylczych łowców.
Tylko oni mogą przetrzymać dziewczynę bezpiecznie, aż odzyska siły. A ty bierz
za telefon i dzwoń do Chwalimira. Bez prawa ochrony nie mamy chyba co szukać
wśród tych dzikusów.
– Racja – rzucił młody,
chwytając za komórkę. Teraz Chwalimir musiał tylko zdecydować, czyje życie
położyć na szali ich bezpieczeństwa. – Prawo ochrony to priorytet.
– Pomyślę, mały. – Głos monarchy
był spokojny, gdy, po barwnej opowieści, Leon spytał, kogo można by wystawić do
pojedynku. – Pomyślę i dam ci znać.
– Dobrze. Pamiętaj tylko,
że mamy zaledwie dwie doby.
– Pamiętam. Nie martw
się. Ktoś na pewno się u ciebie jutro zjawi. A teraz daj chwilę pomyśleć.
Ekran komórki jeszcze
jaśniał zimnym światłem, ale rozmówca już się rozłączył. Leon, nie wypuszczając
jej z ręki, chodził po korytarzo-livingu jak przysłowiowy lew w klatce, wydeptując
własne ślady.
– Halo! Chwalimir?! I co?!
– zawołał entuzjastycznie do telefonu, gdy w końcu zabrzęczał.
– Karl podejmie wyzwanie.
– Coś ty? Jesteś pewien,
że da radę?
–
Leon, on jest starym krzyżakiem, sądzisz, że nie poradzi sobie z mieczem? – Głos
Chwalimira był lekki, niemal rozbawiony.
–
Niby tak, ale to było wieki temu.
–
Nie martw się, młody. Poradzi sobie.
–
Oby. To są psychole. Na pewno walka fair play jest im obca.
–
Zobaczymy, Leon. Pamiętaj, wysyłam najlepszego. Nie wątp w to.
–
Nie wątpię, ale chyba jednak byłbym spokojniejszy, gdyby Bogusław się tym
zajął. W końcu on władał mieczem jakieś trzysta lat dłużej. A wiesz… trening
czyni mistrza.
–
No coś ty? Naraziłbyś swojego najlepszego kumpla? Nie sądzę, Leon. Poza tym Bogusław nie ma morderczego instynktu. Karl ma. Wierz mi, mały, jeśli
ktokolwiek ma wyjść z tej potyczki cało, to tylko Karl.
–
Dobra. Ty wiesz lepiej. – Leon nie był przekonany, ale faktycznie w życiu nie
naraziłby Bogusława.
W telefonie znów
zapanowała głucha cisza, a Leon skierował się do sypialni. Gdy zamykał za sobą
drzwi, zostawiając Marka z problemem pod hasłem „ukąszona nastolatka na
pozbyciu”, świt zaglądał już do okien i jeśli nie chciał się narażać, należało
szybko pozaciągać rolety. Cholera, jak te
noce błyskawicznie się kurczą. Błagam, niech już wreszcie będzie jesień.
Nim
zasnął, usłyszał dzwonek do drzwi, a potem anglojęzyczną sprzeczkę. Wiedział,
że Marek musi nieźle na mataczyć, by przekonać lokalnych łowców, do otoczenia
dziewczyny opieką. Nie skupiał się jednak na rozmowie. Był pewien, że, choćby się
waliło, Marek poradzi sobie z tym całym bałaganem.
[1] Pieszczocha – skórzana ozdoba do noszenia na ręku bądź
innych wystających częściach ciała, nabijana ćwiekami, gwoździami itp.
Pieszczocha noszona jest głównie przez metalowców oraz punków. Jedynym słusznym
kolorem pieszczochy jest czarny.
Magda piękne dziękuję za kolejne rozdziały Cieni :)) ho ho ale się narobiło, swoją drogą to Germanie faktycznie zostali w tyle jakieś 100 lat za murzynami :)) Biedny Leon tak się natrudził a Marek go wyśmiał :))) Czekam na potyczkę wielkiego Karla i oczywiście na dalsze zszarpane nerwy Leona po spotkaniach z Gośką :)
OdpowiedzUsuńRodi, dziękuję Ci bardzo, bardzo za komentarz :) To diabelnie miłe, jak czytelniczki dzielą się swoimi spostrzeżeniami :)
Usuń