piątek, 30 października 2015

Cienie - rozdział 9 i 10


Tekst drugiego tomu w wydawnictwie, ale zgodnie z obietnicą podsyłam kolejne rozdziały dla tych, którzy nie mogą doczekać się całości :) A całość znowu wyszła mi dość obszerna – 678 stron, czyli o ponad 100 stron więcej niż w pierwszym tomie. Ale też dzieje się tu trochę więcej niż w Tajemnicach – akcja się rozwija, pojawiają się nowe postacie.
Okej, to tyle o tekście. A poza tekstem mamy jeszcze oczywiście oprawę graficzną. Pisałam już, że z okładką pewnie będą przeboje, bo dziewczyna, która robiła okładkę do Tajemnic, nie zajmuję się już grafiką dla wydawnictw. Jak wiecie, w tej sytuacji ściągnęłam sobie program graficzny i swoim nietechnicznym umysłem próbowałam ogarnąć techniczne zawiłości :) Ćwiczyłam i ćwiczyłam, i nawet trzy grafiki jakoś skleciłam, niemniej w międzyczasie znalazła się osoba, która zaproponowała pomoc. Mam  więc nadzieję, że dzięki temu kolejny tom W mroku miasta będzie miał profesjonalną super okładkę. Jednak, jako że każdy post na tym blogu jest opatrzony ilustracją, dziś załączam tu własną grafikę, jedną z tych trzech, które zrobiłam na bazie wskazówek osoby obeznanej w pracy z programami graficznymi. 
Tak więc miłego czytania, a poniżej moja grafika na dokładkę :)


Przypominam - to nie jest oficjalna okładka II tomu, tylko moja wprawka w pracy z programem graficznym. Oficjalną okładkę zamieszczę, jak II tom W mroku miasta zostanie opublikowany.

Rozdział 9

Od rana Gośka błogosławiła los, Opatrzność, siłę sprawczą… – jak zwał tak zwał – za poniedziałek. Czy ktoś kiedyś stwierdził, że nie lubi poniedziałku? Bredził biedaczyna – zaśmiała się w duchu. Trudno powiedzieć, by był to jej ulubiony dzień, ale zważywszy na niebezpiecznie silne stężenie testosteronu i nieustanną burzę hormonów, których doświadczała przez miniony weekend codzienne życie wypełnione pracą, pracą i jeszcze raz pracą było jak orzeźwiająca bryza.


Poranny prysznic i słońce starczyły, by stojąc przed lustrem w sypialni i wkładając biurowy uniform, pogwizdywała radośnie. Lubiła pogwizdywać i naprawdę potrafiła to robić.
Po zeszłotygodniowych ulewach nie było już śladu, zapowiadał się pogodny dzień i nawet wizja spotkania natrętnego skandynawskiego kontrahenta nie była w stanie zakłócić jej nadziei na powszedniość. Zero czasu na pokrętne fantazje – pomyślała, motając włosy w schludny kok i… znów wpadła w mentalny kołowrót. Zupełnie jak wczorajszej nocy, kiedy to powrót do domu u boku przystojnego Leona przyprawił ją o permanentne kołatanie serca oraz nieskładne, żałośnie monotematyczne myśli i wizje z nim w roli głównej. Wizja z niedopiętymi dżinsami biła pozostałe na głowę, a perliste kropelki potu zraszały skronie dziewczyny. Jak do tego doszło? Chyba za sprawą jakichś diabolicznych feromonów, które chłopak rozsiewał, bo jak inaczej wytłumaczyć chorobliwe, by nie powiedzieć patologiczne otumanienie jego obecnością? Żaden mężczyzna dotąd nie działał na nią w taki sposób. Natarczywe myśli budziły w niej wściekłość. Cóż z tego? Mimo usilnych prób nie mogła pozbyć się natręctw. Oczami wyobraźni widziała, jak siedział obok niej wpatrzony w czarną noc i w równie czarną drogę, która pod jaskrawym strumieniem reflektorów wiła się przed nimi niczym fluorescencyjna wstęga. Siedział i epatował samczym seksapilem, od czasu do czasu błyskając gwiazdorskim uśmiechem pełnym śnieżnobiałych zębów. Niekiedy rzucił figlarne spojrzenie tymi nienaturalnie srebrzystymi oczami, a czasem zagadnął, niekoniecznie oczekując odpowiedzi. A ona? Ona niemal dyszała jak napalona małolata na koncercie rockowego idola, za każdym razem, gdy Leon zwrócił się w jej stronę. Dobry Boże! Czy on zdaje sobie sprawę, jak na mnie działa? Na mnie? – przewróciła oczami. Na wszystkie kobiety świata… z pewnością. Gdy więc ona ukradkiem ocierała czoło i usiłowała uspokoić szalejące serce, on uśmiechał się tajemniczo, doskonale wiedząc, co się z nią dzieje. Tak działał na kobiety. Zawsze.
Jak widać, namolne wizje były pisane Gośce również w ten piękny, poniedziałkowy poranek i nim się z nich otrząsnęła, stała w holu biurowca wraz z grupką osób czekających na windę.
Zatłoczona winda przywołała ją do rzeczywistości. Dziewczyna usilnie łapała oddech w dusznym powietrzu. Suto oblani wonnościami pracownicy biurowi tłoczyli się w ich oparach, nieczuli na odurzającą mieszaninę. Za sprawą Leona po raz pierwszy Gośka zwróciła na to uwagę. Znowu Leon – pomyślała wkurzona. Na szczęście za chwilę wejdzie do biura, pochłonie ją gorączka pracy i wreszcie przestanie fantazjować. Ale, do cholerki, kto powiedział, że powinna przestać? Przecież to, że nie łączyło ich nic poza parą wspólnych znajomych, nie oznaczało, że musiała tkwić w mentalnym celibacie. Póki winda pięła się w górę, przystając na kolejnych piętrach, mogła pofolgować wyobraźni. Dlatego znów przywołała obraz półnagiego boga seksu z niedopiętymi dżinsami. Jakkolwiek półnagi to za mało – wolałaby Leona w pełnej krasie. A potem poznawałaby jego ciało spragnionymi dłońmi i ustami, podczas gdy on doprowadzałby ją do szaleństwa dzikimi pieszczotami. Na samą myśl o tym stała się wilgotna. W puszczonej na żywioł wyobraźni brał ją w ramiona, całował zachłannie, rozrywał ubranie, a potem doprowadzali się do ekstazy w żywiołowym seksie. Nagle rozpaczliwie zapragnęła znaleźć się pod nim, nad nim, przed nim… cokolwiek, byle czuć, jak pręży się i dochodzi mocno i głęboko w niej, a ona wije się w spazmach intensywnego orgazmu. Boże! Ogarnij się kobieto! Wzięła głęboki wdech. To niedorzeczne! Niemniej ta krótka projekcja wystarczyła, by Gośka była euforycznie pobudzona. Dlaczego jej ciało tak intensywnie reagowało na myśl o szalonym seksie i namacalnej bliskości… z NIM? Niedorzeczność! – powtórzyła, studząc egzaltację.
Drzwi rozsunęły się z sykiem poprzedzonym drażniącym brzęknięciem czegoś, co miało naśladować dzwonek i Gośka wysiadła z ciasnej klatki windy na długi, poprzecinany rzędami drzwi, bezokienny korytarz oświetlony zimnym światłem jarzeniówek. Przestrzeń biurowa – nieprzyjazne miejsce, w którym pracownicy biurowi dzień po dniu spędzają długie, mozolne godziny.
Już od progu windy dopadła ją sensacja dnia – nowy mężczyzna w biurze! Sensacja sprawiająca, że wolne niewiasty zdawały się promienieć. A wolnych niewiast było sporo. Tak się ten świat ostatnio układał, że ludzie coraz częściej odkładali własne życie na później, by młodość i każdą wolną chwilę oddać zachłannej i koszmarnie niewdzięcznej bestii – karierze. Korporacyjne ssawy wysysały całą energię z pełnych werwy osobników obojga płci, a ci ochoczo dawali się odsysać, żyjąc ułudą dostatniej przyszłości. Jak na ironię dostatnia przyszłość błyszczała jedynie w ich wyobraźni, mamiąc niczym bożonarodzeniowa choinka. Proza życia większości była bowiem taka, że dobiegając czterdziestki, orientowali się, iż poza samotnym, bądź nie do końca udanym życiem osobistym oraz wieloletnimi kredytami do spłacenia, nie mają nic więcej. Zazwyczaj w tym momencie żarłoczny pracodawca, który wysączył z nich ostatnie strzępy energii, postanawiał wymienić ich na nowszy model. Cóż, świat biznesu był niczym dżungla – bezwzględny i bezlitosny, i tylko nielicznym udawało się zachować w tej dziczy zdrowy rozsądek oraz poczucie jednostkowej odrębności. Reszta była składnikiem masy przemielanej każdego dnia, pomnażając korporacyjne zyski. Bezlitosna wizja kroczących w niekończącym się korowodzie lemingów, które koniec końców spadały w ponurą przepaść bez perspektyw, by utorować drogę innym, niemal dyszącym za ich plecami, równie bezwolnym i bezkrytycznym osobnikom, była nader rzeczywista. Strach przyznać, ale Gośka nie była wyjątkiem – też oddawała niemal całą siebie, by zadowolić nienasyconego, żądającego więcej i więcej, pracodawcę. Fakt – pieniądze z tego były niemałe, ale też opłacone niemałym kosztem. Zasilała więc szeregi singielek w firmie, z tą tylko różnicą, że jej szanse na złapanie partnera były niepomiernie większe. Jej fizyczność sprawiała, że na brak męskiej adoracji nie mogła narzekać. I choć Gośce na owej adoracji nie zależało, zawistne koleżanki zdawały się tego nie dostrzegać. Może ten nowy facet rzuci łaskawszym okiem na pozostałą część żeńskiego personelu? Niestety nowy facet okazał się kolejnym tłumaczem. Biedne dziewczyny – pomyślała Gośka. Wszystkie oscylujące w okolicy trzydziestki i samotne. Pech? Nie, wolny wybór. Choć, jak widać, na dłuższą metę trudno im się było z owym wyborem pogodzić. Kręciły się zalotnie niemal przy każdych portkach, które pojawiały się w firmie, nawet zagraniczni kontrahenci, choć wpadali na krótko, też nie zostawali pominięci. Na nieszczęście to znów Gośka miała z nimi najwięcej kontaktów. Nic dziwnego – ze wszystkich zatrudnionych w firmie osób, była najbieglejsza w językach, znała słownictwo fachowe z wielu dziedzin, a angielski, którym posługiwał się świat biznesu, opanowała do perfekcji. Od dziecka „pochłaniała” języki z wyjątkową łatwością. Niektórzy tak po prostu mają. Ona miała. Zresztą w jej rodzinie nie ona jedna. Była przekonana, że talent do języków odziedziczyła po ojcu, ale poza talentem miała też zapał do nauki. Gdy jej nastoletnie koleżanki oddawały swój młody żywot we władanie drapieżnej MTV, Gośka z zapałem oglądała na TCM-ie stare filmy w oryginale. Wprawdzie nie było potem tematów do rozmów z koleżankami, ale też nigdy nie czuła zbytniej więzi z rówieśnikami. Godziny trawione na bzdurnych rozmowach o ciuchach, chłopakach, imprezach i innych filarach dziewczyńskiej egzystencji nigdy jej nie bawiły, dlatego tym chętniej zgłębiała to, co lubiła. A lubiła książki, stare filmy i języki. Złóż to do kupy i masz świetnego lingwistę – pasjonata. Nawet teraz, po latach, gdy języki opanowała w stopniu więcej niż biegłym, nie poprzestała na zdobytej wiedzy. A co do koleżanek… gdy ona rozwijała się intelektualnie, one doskonaliły swoją powierzchowność w większości w jednym tylko celu. Dlatego teraz Gośka wracała w swym formalnym kostiumie bizneswoman do pustego mieszkania i z talerzem kolacji w ręce samotnie zasiadała przed telewizorem, podczas gdy one, w niezobowiązujących ciuchach, dumnie pchały przed sobą wózki z krzyczącą pociechą, niejednokrotnie już którąś z kolei. Tak, „szczęśliwe” matki i żony zaaferowane codzienną krzątaniną wokół domowego ogniska, choć niejedna stanęła na ślubnym kobiercu za sprawą prozaicznej wpadki. Jak daleko zajdą z tak rozpoczętą przyszłością? Gośka wolała nie wnikać. W końcu to nie ona zapętliła sobie życie już na samym starcie. Może nie miała męża i dzieci, ale miała Kaśkę. Swego rodzaju fenomen – jakby los wiedział, że równolatki są dla niej zbyt trzpiotowate i mało ciekawe. Szukała przyjaciółki na własną miarę i znalazła. I choć ich temperamenty się nie pokrywały, to bez wątpienia rozumiały się w lot i dobrze czuły w swoim towarzystwie. Od początku zapałały do siebie szczerą sympatią i tak już zostało. Teraz, po kilku latach, były dla siebie czymś więcej niż przyjaciółkami czy rodziną – były bratnimi duszami.
Gdy otworzyła drzwi biura, rześki głos radiowego spikera oznajmił godzinę ósmą i rozpoczęły się poranne wiadomości. W niewielkim pomieszczeniu panował przyjemny chłodek, mimo iż na zewnątrz zapowiadał się upalny dzień. Ryszard już siedział przy swoim biurku i popijając kawę z kubka ozdobionego wizerunkiem Flinstonów, rozmawiał z siedzącym plecami do drzwi mężczyzną. Kiedy weszła, przerwali rozmowę i spojrzeli w jej stronę.
– Hej, Gośka! – zawołał radośnie Ryszard i obdarzył ją ciepłym, niemal ojcowskim uśmiechem. – Witam w poniedziałkowy poranek.
– Dzień dobry – odpowiedziała, jednocześnie omiatając wzrokiem obcego.
– To nasz nowy kolega – powiedział Ryszard w odpowiedzi na jej niewypowiedziane pytanie. – Od dziś zasili szeregi naszej małej drużyny.
Mężczyzna wstał i wyciągnął rękę na powitanie.
– Krzysztof Głowacki. Miło mi panią poznać.
– Małgorzata Mróz. Gośka... po prostu Gośka. Witam w zespole.
– Miło mi – powtórzył. – Mów mi Krzysztof. Nie przepadam za Krzysiami, Krzyśkami, Krystkami i innymi wariacjami na temat. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli?
– Rozumiem. Krzysztof i żadnych zdrobnień. – Uśmiechnęła się. – Okej.
Mężczyzna też uśmiechnął się przyjaźnie i zmierzywszy ją wzrokiem od stóp do głów, znów usiadł na obrotowym krześle przy biurku Ryszarda.
– Będziemy musieli zorganizować ci samodzielny kąt do pracy – rzuciła Gośka, podchodząc do swojego fotela i odwiesiła żakiet na oparciu. – Kawy? – spytała, spojrzawszy na nowego kolegę i otworzyła drzwi do mini kuchenki.
– Chętnie, ale nie mam swojego kubka ani swojej kawy, więc… może kupię coś na dole.
Na dole, czyli w holu głównym, gdzie petenci i niezorganizowani pracownicy biurowca mogli kupić napój z automatu.
– Nie ma sprawy. Podzielę się moją i nawet własny kubek ci odstąpię. Dla mnie zawsze jakiś się znajdzie – odpowiedziała i zniknęła za drzwiami, by po chwili pojawić się z dwoma kubkami, znad których unosiły się smakowicie pachnące obłoczki.
– Dzięki – powiedział Krzysztof, gdy podała mu kawę.
Z drugim kubkiem w ręce Gośka usiadła na swoim fotelu i uruchomiła komputer. Odpaliła potrzebną aplikację, zerknęła na ekran i komiczny grymas wykrzywił jej twarz. Miała spory materiał do obróbki i diabelnie mało czasu – jak zawsze, gdy chodziło o upierdliwego Skandynawa. Facet był jej nieskrywanym fanem i czasami podejrzewała, że celowo zawalał ją robotą, by mieć pretekst do osobistych kontaktów. Fakt, był przystojny i całkiem sprawny w damsko-męskich relacjach, ale jawne manifestowanie zainteresowania Gośką okropnie ją drażniło.
Upiła łyczek z jaskrawoczerwonego kubka z agresywnie zieloną choinką i białym napisem „Merry Christmas and Happy New Year”. Gorąca kawa zapiekła, więc mimowolnie zacisnęła wargi i oderwała wzrok od ekranu. Nowy już się rozpanoszył na skrawku Ryszardowego biurka i teraz przeglądał dokumenty dotyczące najnowszego kontraktu. Jakże różni byli ci dwaj mężczyźni. Ryszard – dobrze zbudowany, blisko czterdziestoletni facet z permanentnym optymizmem i radosnym nastawieniem do życia, miał pociągłą twarz z dwudniowym zarostem, dużymi brązowymi oczami i brązowe włosy z przyprószonymi siwizną skrońmi. Gośka lubiła z nim pracować. Był nie tylko miły i uczynny, ale też był niezłym fachowcem, dzięki czemu łatwo mogli dzielić się pracą. W poprzedniej firmie większość obowiązków spadała na nią, a pozostała część zespołu, można rzec „woziła się” na jej kwalifikacjach. Tu było inaczej. Nawet jeśli Ryszard okazywał się w czymś słabszy, brał wówczas podwójną partię standardowej roboty, by ona mogła zająć się trudniejszym tematem. Miał żonę oraz dwóch synów w wieku wczesnoszkolnym i chętnie o nich opowiadał, dzięki czemu Gośka nie musiała opowiadać o sobie.
Nowy odchrząknął, skupiony na czytanym dokumencie. Był niski, ciemnowłosy i do bólu nijaki; trudno byłoby znaleźć bardziej niepozornego mężczyznę. Ścięte na jeża włosy, wąskie usta i szare, niewielkie oczka pod szerokimi brwiami zrośniętymi na środku czoła. Do tego marne metr siedemdziesiąt kilka wzrostu i piwny brzuszek rysujący się pod nienagannie białą koszulą z krótkim rękawem, wykończoną ciasno związanym szarym krawatem. Dalej konsekwentnie szare płócienne spodnie i grafitowe półbuty. Patrząc na niego, Gośkę ogarnęło uczucie ulgi – z powodu tego faceta nie groziła jej wrogość ze strony polujących na męża biurowych koleżanek. Chociaż… kto wie? Jak to mówią „na bezrybiu i rak ryba” – zaśmiała się w duchu, krytycznie oceniając nowego kolegę.
Zlustrowawszy fizjonomiczno-anatomiczne walory nowego, zabrała się do pracy. Lista aktualnie opracowywanych kontraktów nie pozostawiała złudzeń – roboty było od groma i należało solidnie zakasać rękawy.
Głośny dzwonek komórki oderwał ją od klawiatury, a dziwna nadzieja zaczęła mrowić kark. Nie bądź głupia. Nie zadzwoni – upominała się. Napis MAMA otrzeźwił ją równie skutecznie, jak kubeł zimnej wody i niedorzeczna nadzieja, że być może to Leon, rozpłynęła się niczym mglisty dżin z magicznej lampy.
– Mamo? Coś się stało, że dzwonisz? – spytała zaniepokojona.
Krótka rozmowa z matką, która nie wydzwaniała w godzinach pracy (nigdy), wyznając teorię, iż każda sprawa, powinność czy rzecz ma swój czas i nie godzi się go naruszać, nakreśliła Gośce obraz poważnie poturbowanej bratanicy, która spadła z huśtawki.
– Trudno powiedzieć dokładnie, co jest Paulince – kontynuowała kobieta – ale tyle wyłowiłam z tego, co mówiła Justysia, gdy do nas dzwoniła. Ale wiesz… Justysia…
Gośka przewróciła oczami – jej nieporadna bratowa była uroczą osobą, niemniej codzienność stanowiła dla niej wyzwanie, z którym nie potrafiła uporać się w pojedynkę.
– Nie zawracałabym ci głowy – kontynuowała matka – ale Bartek jest na tym szkoleniu w Gdańsku. No tak to bywa. Nieszczęścia chodzą parami.
– Szkolenie to nie nieszczęście, mamo – zaoponowała Gośka. Poprawiła się na obrotowym krześle przy biurku, podwijając pod siebie prawą nogę. Wąska spódnica podjechała jej pod same biodra, ale ona zdawała się tego nieświadoma. Szczęściem Ryszard był już obyty z niestandardowymi poczynaniami koleżanki, Krzysztof zaś, siedząc po przeciwnej stronie biurka, nie miał sposobności ujrzeć ponętnych ud wystawionych na widok niczym dorodne mięsko na sklepowej wystawie.
– Pomyślałam, Goś, że zanim my z ojcem dojedziemy na Krysiewicza, może mogłabyś się wyrwać z pracy – mówiła dalej matka. – Wiesz, jaka Justysia jest delikatna, była taka roztrzęsiona, jak ze mną rozmawiała. Boję się, że może zemdleć w tym szpitalu, albo co i wtedy będziemy mieli podwójny kłopot.
Zaiste trzydziestojednoletnia Justysia była absolutnym zaprzeczeniem wszelkich, znanych Gośce Justyn. Z wątłą posturką daleko jej było do Justyny Kowalczyk – postawnej, twardej laski wycinającej rywalki; z niepewną osobowością równie daleko do przebojowej Justyny Steczkowskiej – kobiety o wyraźnie dynamicznej osobowości; a z delikatną psychiką i tendencją do hipochondrii jednakowo daleko do silnej Justyny Orzelskiej. Innych kobiet o imieniu Justyna w tej chwili Gośka sobie nie przypominała, ale te starczyły, by uznać, że jej bratowa to odszczepieniec. Może Justysia była wyjątkiem potwierdzającym regułę? Kto wie? Jedno było pewne – w tym momencie Gośka musiała urwać się z pracy i wziąć sprawy w swoje ręce – zadbać o bratanicę i nieodporną na zrządzenia losu żonę brata. Na szczęście pracodawca oczekiwał od niej efektów, niekoniecznie zaś obecności w biurze. Jeśli nie było w danym dniu tłumaczenia konferencyjnego, Gośka mogła spokojnie popracować w domu, byle wszystko było gotowe na czas. Jakkolwiek lubiła chodzić do biura. Biuro miało trzy niewątpliwe zalety – narzucało dyscyplinę, gwarantowało kontakt z ludźmi (czytaj: Ryszardem) i ułatwiało dostęp do dokumentacji.
Szybko przeanalizowała wszystkie za i przeciw i uznała, że może urwać się z pracy.
– Dobra, mamo. Zorganizuję się tak szybko, jak tylko będę mogła i podejdę na Krysiewicza. To pa.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączyła rozmowę. Pozamykała wszystkie pliki i wyłączyła komputer. Zbierając się do wyjścia, rzuciła skrótową informację Ryszardowi – tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś o nią pytał. Aczkolwiek to zdawało się mało prawdopodobne, bo Gunnar Sorensen nie miał dziś pretekstu, by nękać ją swoją ukrytą za parawanem obowiązków adoracją, a cała reszta mogła poczekać.
– To cześć, chłopaki. Do jutra! – zawołała, chwytając za klamkę i już jej nie było.
Bez sensu było wołać taksówkę do miejsca znajdującego się zaledwie dziesięć minut drogi od biura. Zdecydowanym krokiem ruszyła więc przez zatłoczone ulice. Ścisłe centrum ma tę dziwną przypadłość, że niezależnie od pory dnia, ludzie zawsze roją się w nim jak w ulu. Lawirowała więc między tułającymi się nieskładnie postaciami pełna niepokoju, cały czas mając w pamięci dantejskie sceny, które opisywała Kaśka, gdy zaledwie kilka miesięcy temu jej syn skręcił nogę i musieli przebrnąć przez piekło pod tytułem „wizyta na Krysiewicza”. W głowie Gośki kłębiły się nerwowe wizje nieporadnej bratowej i poturbowanej bratanicy, miotających się w szpitalnej rzeczywistości. Makabra! Jakie więc było jej zdziwienie, gdy wbiegła zdyszana do izby przyjęć i ujrzała niemal sielankowy obrazek. W poczekalni znajdowało się zaledwie kilka osób, a Justysia wychodziła właśnie z gabinetu, trzymając całkiem dobrze wyglądającą Palinkę za jedną rączkę, podczas gdy druga spoczywała w kolorowym gipsie wspartym na bandażowym temblaku. Ból najwidoczniej nie dokuczał małej za bardzo, bo blond-włosy aniołek ze śmiesznym pędzelkiem na czubku głowy nie zalewał się łzami mimo dość skwaszonej minki.
– Nie było kolejki?! – zawołała Gośka od progu.
– Cześć, Goś. Przyszłaś nas wesprzeć? Jakie to miłe. – Uszczęśliwiona, niemal naiwnie promienna twarz Justysi zdawała się nieadekwatna do sytuacji.
– Cześć Justysia. Jak się masz, kruszynko? – Gośka pochyliła się nad bratanicą i uściskała cherubinkowate ciałko. – Diabelnie sprawnie wam to poszło – zwróciła się znów do Justysi. – Nie było kolejki? A rentgen? Robiłyście rentgen? – Niespokojna zasypywała bratową pytaniami.
– Taaak. Wszystko zrobione i rzeczywiście bardzo sprawnie to poszło. Chyba mają zintegrowany system komputerowy albo co, bo nawet… – Justysia przerwała, bo głośny dzwonek komórki zabrzęczał w torebce Gośki.
– Mamo! – zawołała Gośka, wyłowiwszy telefon z torebki. – Wszystko pod kontrolą. Paulinka ma łapkę w gipsie i nawet nie płacze. – Spojrzała czule na stojącą obok bratanicę. – Wpadniemy teraz do jakiejś kawiarenki w Kupcu[1], naszej bohaterce należą się wieeelkie lody – zdecydowała Gośka i posłała dziewczynce szeroki uśmiech. – Jak dotrzecie do Kupca, to dzwoń. Jakoś się znajdziemy. Pa. – Rozłączyła rozmowę i wrzucając komórkę z powrotem do torebki, spojrzała na bratową i jej pociechę. – To co, lody… za mną dziewczyny, ja stawiam! – zawołała, idąc w stronę wyjścia.
Na zewnątrz żar lał się z nieba i miasto było radośnie barwne – a może tylko Gośce tak się zdawało po ostatnim tygodniu chimernej aury sowicie zakrapianej deszczem. Uśmiechnęła się do bratowej, a potem potarmosiła małą po czuprynce.
Kilka minut przed siedemnastą Gośka wróciła do domu. Wchodząc na górę, pozdrowiła sąsiada spod 13-tki i przybiła piątkę ze zbiegającym z ostatniego piętra Czarkiem, który wpadał do niej od czasu do czasu, zazwyczaj w awaryjnych sytuacjach, gdy Gośce wysiadał laptop, a na usługę serwisową nie było czasu. Dzieciak był naprawdę miły, aczkolwiek podkochiwał się w niej zbyt ostentacyjnie. Niemniej, naprawdę miły i zakochany czy też nie, dziesięcioletnia różnica wieku przekreślała, zdaniem Gośki, jakąkolwiek bliższą relację, choćby tylko flirt.
– Cześć, piękna! – zawołał, mijając ją, gdy przekluczała zamek w drzwiach. – Jak tam komp, nie szwankuje? Może wpadnę i zobaczę, czy wszystko z nim w porządku? – Puścił porozumiewawcze oko i obdarzył ją szerokim uśmiechem.
– Jest okej. – Odwzajemniła uśmiech, ale jej był zwyczajnie przyjacielski, nic poza tym.
– Dobra, ale jakby co, to wiesz… dzwoń, a ja zaraz jestem.
– Wiem, wiem, Czarek, wiem.
Przybili piątkę, chłopak zbiegł na dół, a ona weszła do mieszkania i zamknęła drzwi. Zdjęła szpiki i wszedłszy do pokoju, padła na szaro-burą kanapę. Była wykończona. Wałęsanie się po galerii w formalnym stroju i butach na zbyt wysokich obcasach to nie najlepszy pomysł. Do tego zgiełk centrum handlowego i towarzystwo wciąż paplających matki i Justysi. Na domiar, mała inwalidka okazała się niezmordowana w dręczeniu każdego, kto się nawinął. Tak więc, gdy matka i babcia bohaterki dnia rozbierały poranne zajście na części pierwsze, a dziadek zmył się gdzieś, chroniąc przed nadmiarem wrażeń, Gośka z Paulinką zaliczyły windy, ruchome schody, kilka butików z drobiazgami godnymi małej modnisi, trzy razy lody i dużą porcję frytek w śmieciowej knajpce. Powiedzieć, że po tym wszystkim Gośka czuła się jak z krzyża zdjęta, byłoby kosmicznym niedomówieniem. Po prostu odwykła już od zamętu – cicha praca i mieszkanie solo sprawiały, że nadmiar bodźców działał na nią frustrująco, dlatego teraz zamierzała lenić się przed telewizorem.
Przez chwilę leżała na kanapie klikając kanały, a w końcu odłożyła pilota, wstała, przeszła do sypialni, zdjęła uniform i w bieliźnie podeszła do balkonu.
Otworzyła go szeroko, wpuszczając do pokoju popołudniowe ciepło. W nosie miała niechlujnego spaślaka po czterdziestce z bloku vis a vis, który spędzał życie na balkonie, paląc papierosa za papierosem, i przewieszony przez balustradę wypatrywał czegokolwiek, co mogłoby ożywić jego boleśnie nijaką egzystencję. Czegokolwiek, czyli na przykład Gośki, która nieświadomie urządziła mu niezłe widowisko, kiedy zapomniawszy pewnego razu, że ma na sobie zaledwie skąpy top i stringi, zaczęła zbierać pranie z balkonu. Czy coś mogłoby usprawiedliwić taką niefrasobliwość? Może fakt, iż był późny wieczór – pora, kiedy przyzwoici ludzie oglądają tasiemcowate seriale i nie w głowie im podglądanie sąsiadów. Jednak spaślak z przeciwka nie był „przyzwoitym” człowiekiem i gdy ona pochyliła się po spadającą klamerkę, niefortunnie wypinając w jego stronę obnażone pośladki, facet zaczął głośno klaskać, rechotać i wołać „Brawo! Bis!”. Na jego twarzy pojawił się obleśny uśmieszek, a Gośka uciekła w popłochu, porzucając pranie na balkonie. Wczołgała się po nie nocą, a przed kolesiem umykała odtąd przy każdej okazji. Tego dnia inspirowana kabaretową postacią nazwała go Marianem.
Niemniej dziś miała go głęboko w poważaniu. Nie była pewna, co dodało jej odwagi, czy może lepiej – co sprawiło, że miała na niego kompletny zwis. Może to, że wewnątrz sypialni za półprzymkniętymi żaluzjami była niemal niedostrzegalna? Przez chwilę stała w głębi pokoju, patrząc, jak szarawy dymek opuszcza nabrzmiałe usta Mariana i unosi się w powietrzu, zanieczyszczając środowisko. A potem spojrzała na niego i wzdrygnęła się z niesmakiem – miał na sobie znoszony podkoszulek w kolorze ciemnej zieleni, pod którym eksponował nalane, owłosione ramiona i owłosioną, choć gwoli ścisłości należałoby powiedzieć kudłatą, klatę. Chłop nie miał w sobie nic, co nie napawałoby jej odrazą. Wątłe, myszowate włoski zaczesane na pożyczkę przykrywały głęboką łysinę i sprawiały wrażenie obrzydliwie tłustych – ulizane, niemal kleiły się do świecącej głowy. Nabrzmiałe wary obleśnie obmacywały resztkę tlącego się peta, a świdrujące ślepka niczym dalekosiężny szperacz śledziły wszystko wokół.
Znów przypomniała sobie, jak pośrednik zachwalał widok na okazałą zieleń. Cholera! Zieleń… chyba na zielony łach i krzaczastą klatę Mariana. Ble! Gośka oderwała wzrok od szpetnego widoku i wyszła z pokoju. Dość miała ekstremalnych wrażeń na ten dzień.
Ale dzień się jeszcze nie skończył, a intensywny dzwonek domofonu sprawił, że podskoczyła w miejscu.
– Ki diabeł? – burknęła pod nosem, podchodząc do drzwi. Nie spodziewała się nikogo. I nagle zastygła w bezruchu. Serce zaczęło jej łomotać, gdy niejasne podejrzenie zaświtało gdzieś głęboko. Nie chciała robić sobie nadziei, aczkolwiek milion płomiennych życzeń wykiełkował nagle w jej głowie. – Tak? – spytała po chwili niepewnym głosem, podniósłszy słuchawkę.
– Małgośka?! Hej, to ja, Zuzka.
Nim radosny głos w domofonie przebrzmiał, mimowolnie wstrzymywane powietrze uszło z Gośki jak z przebitego balonu. Rzeczywistość nie miała dla niej litości.
Jezu! Co jeszcze? – marudziła w duchu, wciągając legginsy i T-shirt, podczas gdy pospiesznie rozpalone emocje zaczynały stygnąć. Najpierw nowy koleś w pracy, potem szpital, Justysia i horror w Kupcu, na deser obleśny Marian, a teraz…? Małe tornado o imieniu Zuzka? Zaiste pojawienie się żywiołowej kuzynki bywało niekiedy równe przejściu huraganu.
Zuza stanęła w drzwiach i wyglądała olśniewająco. Jak zawsze. Jeśli Gośka miała jakiekolwiek kompleksy to właśnie względem Zuzy. Dziewczyna była jak powiew świeżości o poranku. I choć nie miała figury seksbomby, to emanowała swoistym seksapilem egzotycznego kociaka. Poza tym miała tak ulotne „to coś”, które ma zaledwie garstka kobiet.
Nieznacznie niższa i zdecydowanie krąglejsza od Gośki, manifestowała kobiecość kobiety znającej swą wartość. W obcisłych spodniach i pod kusymi spódniczkami z dumą lansowała krągłe pośladki i masywne udka, burzę efektownie wycieniowanych ciemnokasztanowych włosów do pasa rozrzucała swobodnie, co sprawiało wrażenie, jakby unosiły je niewidzialne podmuchy wiatru, zaś zalotną buźkę zdobiły brązowe oczy w kształcie migdałów oraz lekko zadarty, nieco perkaty nosek i seksowne, pełne usta pomalowane tak, by przykuwały uwagę.
Zuzka różniła się od Gośki jak dzień od nocy, a jedyną wspólną cechą dowodzącą ich pokrewieństwa był wydatny biust, dziś podkreślony obcisłą białą sukienką na szerokich szelkach – strój skromny, aczkolwiek niewybredna „krótkość” i nieskazitelna biel fantastycznie kontrastująca ze śniadą karnacją dziewczyny sprawiały, że nie można było oderwać od niej oczu.
Śniadą cerę i egzotyczny powab Zuza odziedziczyła po latynoskiej matce – kobiecie niezwykłej urody i ognistego temperamentu. Tenże temperament przywiódł ją do Polski na studia i sprawił, że zawróciła w głowie dojrzałemu, przystojnemu, zamożnemu mężczyźnie. Gdy na czwartym roku powiła mu córeczkę, ten sam temperament kazał jej spakować manatki i ruszyć w szeroki świat, zrzekając się praw do dziecka i nie pojawiając się w ich życiu nigdy więcej. Dojrzały mężczyzna i mała dziewczynka radzili sobie nad wyraz dobrze, a troskliwe nianie i niemal małpia miłość ojca sprawiły, że mała Zuzia nie zaznała kompleksu półsieroty. Dziś ojciec Zuzki był sześćdziesięciodwulatkiem z doskonale prosperującą firmą w branży PCV i krociowymi dochodami, a mała księżniczka miała wszystko, czego zapragnęła jej rozpieszczona dusza. Ale i ona kochała ojca bezgranicznie. Jakkolwiek na tej sielance była pewna rysa – brak wspólnego stanowiska w kwestii akademickiej edukacji Zuzki.
Pasją dziewczyny była sztuka – rysunek, malarstwo, robótki ręczne… cokolwiek. Zuzka była osóbką kreatywną i w tej kreatywności upatrywała swą przyszłość. Cóż z tego, skoro troskliwy tatuś nie podzielał zapału córki? Dlatego dziś miała już dwadzieścia dwa lata, kilka podejść do profesji i wciąż zaledwie świadectwo dojrzałości z „czerwonym paskiem”.
Nim Gośka zdążyła ochłonąć, kuzynka porwała ją w objęcia i mocno wyściskała.
– Kopę lat – wyszczebiotała, wypuszczając ją z objęć i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka i rozsiadła się na kanapie.
– Nie przesadzaj. Widziałyśmy się… – Gośka zamknęła drzwi i przebiegając pamięcią wstecz, podążyła za dziewczyną do „salonu”. – Na Boże Narodzenie.
– No właśnie. Pół roku! Szmat czasu.
– Niech ci będzie – bąknęła Gośka.
– Jesteś jakaś nie w sosie. – Niezrażona Zuza promieniała.
– Miałam ciężki dzień, więc sorki, że jestem troszkę mało gościnna.
– Nie ma sprawy. Opowiadaj... Co cię tak wykończyło?
– Zjesz coś? Jakąś kanapkę, a może jajecznicę usmażę? – Gośka weszła do kuchenki i otworzyła lodówkę.
– Nie dzięki, wrzuciłam w siebie troszkę śmieci w Mc’u. – Uśmiechając się, Zuzka błysnęła równymi ząbkami, a myśli Gośki błyskawicznie pognały do seksownego kumpla.
– W cholerę z tą obsesją! – warknęła pod nosem bezgłośnie, chwytając butelkę Wyborowej. Z lodówki wyciągnęła jedynie colę. – To może drinka? – zapytała, sięgając po szklanki. W tym momencie drink zdawał się właściwym antidotum na wszystko.
– Chętnie, ale wtedy będziesz musiała mnie przenocować.
– Nie ma sprawy. Możesz spać na kanapie.
Gośka napełniła szklanki, usiadła koło kuzynki, a potem ze skwaszoną miną opowiedziała o bratanicy i dniu w galerii handlowej. Nie omieszkała też wspomnieć o nowym koledze z pracy.
– Kobieto! I to cię tak wykończyło? Nie załamuj mnie. No, ale… z drugiej strony masz już swoje lata. – Zuza westchnęła teatralnie. – Może koło trzydziestki też będę wykończona po dniu spędzonym na atrakcjach z rodziną i poznaniu nowego faceta – stwierdziła, udając przygnębienie.
Gośka prychnęła oburzona.
– A ty, mała… mów, co cię tu sprowadza.
– Studia.
– Co? Znowu?
– Znowu. Walczę o indeks. Tym razem kulturoznawstwo. – Dziewczyna podniosła ręce nad głowę, wsunęła palce we włosy i uniósłszy je wysoko, westchnęła. – Ojciec nie odpuszcza. Nie chce słyszeć o żadnym artystycznym kierunku. Kulturoznawstwo to kompromis. Chociaż, jak sam twierdzi, to kierunek produkujący wysoko wykwalifikowanych bezrobotnych, więc nie do końca łapię tę jego logikę, ale wiesz… z moim staruszkiem nie wygrasz. Jak się uprze, jest nieugięty. Ja też nie jestem przekonana do tego kulturoznawstwa, ale po farmacji czy informatyce jest dla mojej artystycznej duszy jak ląd dla dryfującego rozbitka. Tylko boję się, żeby to nie była bezludna wyspa albo co gorsza, wyspa pełna kanibali, bo znowu będę musiała zwinąć żagle. Czasem żałuję, że nie zostałam na tym beznadziejnym prawie. Cholera, już bym była na wylocie, a tak… dwadzieścia dwa lata i wciąż na starcie. Masakra.
– To kiedy zaczynasz tę walkę, rozbitku? – dopytywała Gośka.
– W październiku. Jak wszyscy. – Latynoski kociak wzruszył ramionami.
– Nie o to pytam, sieroto. Kiedy rekrutacja i te inne proceduralne bzdury.
– Aaaa. Nieee, to, to już mam za sobą. Jestem już przyjęta i teraz tylko musiałam podrzucić jakiś brakujący papierek. A skoro już jestem w mieście, to przy okazji wpadłam odwiedzić moją najulubieńszą kuzynkę. – Szeroki uśmiech rozpromienił twarz dziewczyny.
– Najulubieńszą? – Gośka uniosła znacząco brew i spojrzała na kuzynkę z filuterną miną.
Kilka drinków i rozmowa nabrała rozpędu, a edukacyjne rozterki Zuzki poszły w odstawkę. Teraz na tapecie były: nowe auto, które tatuś podarował jej na urodziny, czarujący asystent, który nie spuszczał z niej oka, gdy kręciła się po uczelni, no i niedalekie plany wakacyjne przenoszące małą księżniczkę w krainy, które dla Gośki były równie odległe i nieosiągalne, jak nieodkryte galaktyki.
Zuzka mówiła, a ona śmiała się, bo nie można było odmówić dziewczynie zdolności krasomówczych – nawet z najbardziej ponurej historii potrafiła wykrzesać iskrę humoru. Mała miała dar bycia w centrum i najwyraźniej dobrze się z tym czuła. Gośka też chciałaby mieć taki dar. Niestety. Widocznie to kostarykańskie geny sprawiały, że Zuza czuła się w centrum uwagi jak ryba w wodzie, podczas gdy Gośka unikała tego jak diabeł święconej wody.
– A co tam u ciebie?
– To znaczy?
– No co u ciebie – powtórzyła Zuzka.
– Nie, no nic. Właściwie … to nic. Stara bieda. Wiesz, praca, samotne wieczory…
– No coś ty, Małgośka? Nie wierzę, że siedzisz wieczorami sama w domu. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałaś wianuszek adoratorów.
– Wiesz… nie w tym rzecz, żeby był wianuszek, ale żeby znalazł się ten jeden, z którym chce się być, a takiego jeszcze nie trafiłam.
– Oooo, kochana. – Zuzka pogroziła palcem i uśmiechnęła się łobuzersko. – Już ja ci znajdę tego jednego. Całe szczęście, że właśnie zarzucam tu kotwicę. Znowu – zaśmiała się.
Święci pańscy miejcie mnie w opiece!
Nie można powiedzieć, by Gośka była oazą stateczności, ale przy Zuzce jej temperament był jak niezmącona woda w stawie przy nieokiełznanym żywiole Niagary. Zestarzała się, czy może ten uroczy trzpiot był po prostu sto razy bardziej pokręcony od niej? Tak czy siak, dreszcz niepokoju przebiegł po Gosinych plecach. Chryste! Czyżby w najbliższym czasie miała się przetoczyć przez jej życie nawałnica o wdzięcznej nazwie „Zuzka”? Jeśli tak, to absolutnie nie była na to gotowa.

Rozdział 10

Od dłuższego czasu letnie upały nękały Berlin. Na Kadettenweg jak zwykle ruch był niewielki, ale zdawało się, że nieznośna aura dodatkowo pogrążyła ulicę w nienaturalnej ospałości. W skąpym cieniu kamieniczek szedł schludnie odziany mężczyzna. Nikt nie rozpoznałby w nim mistrza sekretnego bractwa, zwłaszcza że oblicze skrywał za słonecznymi okularami, nonszalancką fryzurą i pod modnym strojem.
Może Olaf przesadnie się asekurował, poza tym w pełnym blasku słonecznych promieni powinien czuć się bezpiecznie… a jednak. Czasami miał wrażenie, że ktoś go obserwuje; wtedy kręcił głową, jakby chciał wytrząsnąć niedorzeczne przeczucia. W Polsce… to co innego – tam jego twarz była znana w zamkniętym kręgu Mrocznego Świata. I to nie tylko te martwe kreatury wiedziały, jak wygląda Mistrz IN NOMINE PATRIS; jak na ironię, po stronie cuchnącego śmiercią ścierwa stanął człowiek – łowca, którego obowiązkiem było strzec granicy światów i nigdy nie dopuścić do ich zbratania. Ale co się dziwić temu parszywemu zdrajcy, skoro jego siostra była dziwką umarlaka? – pomyślał Olaf z obrzydzeniem, przechodząc na drugą stronę ulicy.
Zdecydowanym krokiem zdążał do celu, skrywając się w wąskim pasie cienia, a w jego głowie kluły się wyrafinowane plany ustanowienia nowego porządku. Adres, pod który zmierzał, budził w nim nadzieję, bo tam czekał człowiek, mający ułatwić ich realizację. A skąd się wziął ów człowiek? Jak zawsze zesłała go Opatrzność.
Przekonanie Olafa o protekcji Opatrzności było niezachwiane. Z czystym sumieniem mógł przyznać, że słowa: „niezbadane są wyroki boskie” to święta prawda. Prawda, której on – Mistrz Bractwa po raz kolejny doświadczał.
A może to nie Opatrzność?
Niezależnie jednak od metafizycznego wsparcia, zwyczajne życie wokół Olafa toczyło się własnym torem, ignorując owładniętego nienawiścią człowieka, który okrutne ja skrywał pod złudną powierzchownością – dawniej zrównoważonego młodzieńca, a dziś człowieka z klasą. W istocie jednak Olaf od zawsze był również tchórzem; nie bał się zła, które w nim drzemało, lecz konsekwencji, które mógłby ponieść, dlatego wybrał klasztor. Klasztor bowiem dawał schronienie i pozwalał wyciszyć bestię, ale gdy myślał, że uśpił ją na zawsze, poznał tajemnicę Rodzaju i dzieje bractwa. Nie mógł już dłużej tłumić wrogości. Odszedł, by realizować siebie i właśnie wtedy pojawiła się związana z krwiopijcą dziewczyna-łowca. Nie pamiętał, jak na nią trafił – po prostu los mu ją podsunął. Absurdalne? Zapewne, ale czyż złoczyńców nie cechuje dziwna łatwość odnajdywania ofiar, a potem zadawania ciosu w najokrutniejszy ze sposobów – z zaskoczenia i bezlitośnie? A dziewczyna? Z pewnością była zaskoczona – do dziś pamiętał jej przerażone spojrzenie, gdy charcząc i wykrwawiając się na śmierć, patrzyła, jak Olaf odcina głowę jej kochankowi.
A potem pojawił się wampir z niespodziewaną propozycją i rozkręcił koło krucjaty.
Można powiedzieć, że od pierwszego dnia, gdy mnich stał się Olafem, los mu sprzyjał. Człowiek, do którego teraz szedł – Kurt Wagemann – egzorcysta po mistrzowsku manipulujący ludzką świadomością, też zjawił się znikąd. Ile w Kurcie było mocy, a ile fenomenalnej zdolności kreowania iluzji, Bóg raczy wiedzieć, ale jedno było pewne – paranormalne zjawiska przyciągały go jak magnes. Parał się okultyzmem, duchami, zagłębiał w mroczne zakamarki voodoo, a słowo „wampir” działało na niego jak afrodyzjak. Co więcej, przy całej tej metafizycznej kreatywności świetnie się bawił i robił na tym kolosalne pieniądze. Być może nie było chrześcijańskiemu Bogu po drodze z człowiekiem tak otwartym na praktyki magiczne, ale widocznie uznał, iż ów człowiek może przysłużyć się „sprawie” i dlatego postawił go na szlaku Mistrza. Wagemann oferował bowiem nie tylko wsparcie finansowe, ale i schronienie przed bandą krwiopijców, która deptała Olafowi po piętach.
Idąc Kadettenweg, Olaf  snuł rozważania i plany, ale najbliższym jego planem po spotkaniu z nowym sprzymierzeńcem był zwiad – musiał się upewnić, że wyobraźnia nie płatała mu figli, że wczoraj naprawdę widział wampira, który polował na niego w Gościszowie.
*
Wiele godzin później samotny grzmot obwieścił odległą burzę, która z pewnością nigdy nie dotrze do miasta – tu klarownie granatowe niebo skrzyło się diamentami gwiazd. Widok spektakularny i na wskroś romantyczny, ale to nie romantyczne uniesienia przywiodły Olafa na Kulmbacher Straße.
Zaparkował Porsche vis a vis budynku, przy którym zeszłej nocy widział wampira. Wyłączył silnik, osunął się na siedzeniu i wytężył wzrok. Obserwował. Czas mijał, dobiegała północ, a wampir się nie pojawiał. Olaf rozejrzał się konspiracyjnie, lustrując okolicę, a potem wyślizgnął z auta i podszedł do krawędzi chodnika, skąd miał dobrą widoczność na wiatę garażową; motor stał zaparkowany, jakby nikt od wczoraj go nie ruszał. Cholera by… Nieznaczny ruch na pierwszym piętrze przykuł jego uwagę i gdy na balkonie ujrzał znajomą sylwetkę, Olaf znieruchomiał.
Wsparty o balkonową barierkę wampir powiódł wzrokiem po ulicy, by po chwili zniknąć w głębi mieszkania. Teraz mnich miał pewność – to był ten pyskaty umarlak z Ziem Zachodnich, pupilek tamtejszego monarchy. Gdy spostrzegł go minionej nocy, nie mógł uwierzyć, a jednak…
Olaf wrócił do samochodu, odpalił silnik i powoli ruszył. Był spokojny o swoją anonimowość – nowy wizerunek czynił go nierozpoznawalnym. A jednak wciąż był sobą. IN NOMINE PATRIS wciąż istniało. W Mrocznym Świecie mogło się zdawać, że Mistrz został sam, ale to nieprawda. Choć wampiry wymordowały cały zakon, idea bractwa odradzała się właśnie wśród berlińskiej młodzieży, z której postanowił stworzyć armię. Armię – nie zakon. Bo cóż z tego, że zakonnicy oddali życie, by chronić swego guru, skoro robili to jakoś… nieudolnie. Armia zrobiłaby to lepiej. A że w decydującej rozgrywce Mistrz nie stanął do walki? Nie był głupi – wiedział, że w bezpośrednim starciu z wampirami nie miał żadnych szans, dlatego uciekł, bez wahania poświęcając wszystkich. Nawet Zabójcom nie udało się ujść z życiem. Nieumarli w otwartej walce byli nie do pokonania. Dlatego teraz postanowił stworzyć zbrojne ramię bractwa, które skupi wyszkolonych do walki z wampirami fanatyków.
Że zagłada Rodzaju była jego powinnością, Olaf nie miał wątpliwości. W jego oczach bowiem Rodzaj i parzące się z nimi niczym zwierzęta ludzkie szumowiny to bluźniercy. Znał tę hałastrę. Tego śmiecia też znał. Jak go zwą? Leon?
– Taa, chyba Leon – burknął pod nosem, odpowiadając samemu sobie.
Trudno go było nie znać – obnosił się ze swoją piekielną żywotnością jak indor. Aż kłuło w oczy. A mimo to nie był na liście Olafa. Zdawało się, że miał na tyle przyzwoitości, by nie przekraczać granic. Rzecz jasna Rodzaj i przyzwoitość nie mogły iść w parze, ale szpiedzy bractwa nie donosili, by ten czarci pomiot związał się z ludzką kobietą. Wampir Leon nie miał ludzkiej partnerki i dzięki temu kupował sobie czas… na razie.
Ledwie pięć minut później pogrążony w rozważaniach Olaf zajechał pod budynek na Ku'Dammie. Zaparkował Porsche wśród rzędów równie zbytkownych aut i szybkim krokiem ruszył w stronę klatki schodowej. Nie lubił hali garażowej – zdawało mu się, jakby za każdym filarem w zimnym półmroku betonowych ścian czaiło się niebezpieczeństwo. Gdy więc dotarł do drzwi, odetchnął z ulgą. Popchnął je i zamarł – zwalista postać stojąca w przedsionku zastępowała mu drogę. Przez ułamek chwili Olaf bił się z myślami, a potem cofnął się, ustępując miejsca, w duchu karcąc siebie za niedorzeczność. Postać jednak trwała nieporuszona. Mnich spojrzał w twarz mężczyzny i zwęził wzrok.
– A, to ty. Co ty tu robisz? – burknął.
Pozornie zachowywał spokój, ale w jego głosie kryła się ostrożność. Nie trawił czającego się w mroku umarlaka i wiedział, że ten również nie darzy go sympatią, niemniej w tym momencie, niezależnie od wzajemnej antypatii, byli na siebie zdani.
Jeszcze na początku swej krucjaty Olaf nie był przekonany co do prawdziwości podań o wampiryzmie. Wampiry w XXI wieku? – powątpiewał. Poza zapiskami w starych księgach nie było żadnych namacalnych dowodów na istnienie tych istot. I wtedy pojawiła się dziewczyna-łowca ze swym „martwym” kochankiem, a zaraz po niej ten wampir.
Początkowo umowa była prosta – jeśli Olaf chciał przeżyć, musiał grać według zasad wampira. Nie znosił tej zależności, ale miał na koncie raptem jedną eliminację i był za słaby, by negocjować. Uznał więc, że nawet jeśli to nie on stawia warunki, szpieg wewnątrz Mrocznego Świata jest cenną zdobyczą. Z czasem jednak role się odwróciły i teraz on – Olaf-Mistrz trzymał większość kart w ręce. I choć w Gościszowie poniósł porażkę, to w Berlinie znalazł grunt godny, by zaszczepić na nim szczytne idee. Tymczasem wampir stał się w swojej społeczności autsajderem, nawet jeśli nikt jeszcze tego nie spostrzegł.
Od początku tej kuriozalnej współpracy balansowali na wahadle wagi zwycięstwa, ale w tym momencie to szala Olafa szła w górę. Bez wątpienia wampir był twardy, silny i mężny, ale to spryt i przebiegłość zakonnika sprawiły, że języczek u owej wagi przechylał się w korzystną dla niego stronę.
– Słuchaj! – warknął w kierunku wampira. – Nie możesz tak się tu zjawiać. Nikt nie może wiedzieć, że się znamy. Żeby było jasne. To moja tajna kryjówka. Oszalałeś? A właściwie… po co tu przyszedłeś?
– Nie odgrażaj się człowieku. Ja decyduję, kiedy i gdzie się spotykamy. A jestem tu, żeby kryć twoją nic niewartą dupę.
Wulgaryzmy. Czarci pomiot i wulgaryzmy. To poniżające pertraktować z tą gnidą – wyrzekał w duchu mnich.
Wsiedli do ciasnej windy, a chwilę potem przekraczali próg schludnie urządzonego mieszkanka. Apartament był niewielki, za oknami miasto zdawało się przygasać, a wewnątrz panowała senna cisza. Wszedłszy do pokoju, wampir rozsiadł się w fotelu, nie czekając na zaproszenie.
– Jeden z naszych jest tutaj. Szuka ciebie – zaczął.
– Wiem, widziałem go. Leon, tak? Tak chyba zwą tego… mężczyznę Rodzaju? – Wymawiając ostatnie słowa, Olaf nie krył pogardy; celowo zawiesił głos, by nadać im groteskowości. Spojrzał z niesmakiem na swego gościa i usiadł w fotelu naprzeciw.
– Tak, to Leon. – Wampir zaś, nie dając się wciągnąć w jego gierki, zachowywał stoicki spokój.
– I mówisz, że mnie szuka? Skąd wiedział, że jestem w Berlinie?
– Nie wiem… może przeczucie – kłamał wampir.
Kłamał, choć doskonale wiedział, że spłynął raport zespołu śledczego, ale wiedział też, że to ostatnie chwile jego współpracy z Olafem. Zresztą obaj dostrzegali przedśmiertne podrygi tego dziwnego aliansu, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Wampir każdego dnia czuł się coraz bardziej podle – jak nisko upadł, zawierając pakt z mnichem-szaleńcem… ale nie mógł cofnąć czasu; mógł jedynie odciąć się od tego i posprzątać po sobie najlepiej jak się da.
– Szuka mnie… a nawet nie jest na mojej liście… na razie. – Mnich zaśmiał się sarkastycznie. – Nie zamierzam tracić na niego czasu. Są inni, którzy stanowią priorytet. Jak tylko się tu zorganizuję, znów zaczniemy czystki. A lista się wydłuża. Ostatnio dołączył do niej ten wolny… Bogusław? O ile się nie mylę Bogusław – odpowiedział sam sobie. – I ta nierządnica, z którą się związał. Tctctc – Olaf cmokał, kręcąc głową, jakby zastanawiał się nad kluczową kwestią. – Trochę mi stwarzają problem, bo są dzieciaki i biedny pomiot zostanie bez matki, ale z drugiej strony, skoro matka puszcza się z umarlakiem, to znaczy, że nie jest godna, by wychowywać potomstwo. Mam rację? – Spojrzał na wampira z pogardą.
W każdej chwili drapieżna natura jego gościa mogła obudzić bestię, ale mimo to Olaf bawił się chwilą. Uwielbiał te eksplozje adrenaliny.
Skąd mnich wiedział, co dzieje się w Mrocznym Świecie? Najwyraźniej czerpał wiedzę również z innego źródła. Jakiego? – przemknęło przez myśl wściekłego Karla.
– Bogusław i ludzka kobieta? To nieprawda – znów kłamał, zachowując kamienną twarz. – Nie wiem, skąd czerpiesz informacje, ale ta z pewnością jest błędna.
– Kłamiesz. – Szyderczy uśmieszek zagościł na twarzy Olafa. – I wierz mi, twoje kłamstwo z pewnością nie uchroni ich przed karą.
Zawierając pakt z tym człowiekiem, Karl wiedział, że wydaje wyrok na nieumarłych i skazuje na śmierć ludzi, ale to byli obcy. Teraz ten szalony człowiek zagrażał Bogusławowi i jego partnerce. Trudno było Karlowi nazwać Bogusława przyjacielem, ale jednak łączyło ich coś więcej niż tylko przynależność do tego samego gatunku czy klanu, poza tym wciąż miał przed oczami strapioną twarz starego wampira, gdy Otto nierozważnie dzielił się jego tajemnicą. Toteż niezależnie od swego nastawienia do mieszanych par Karl musiał wywalczyć im bezpieczeństwo. Z żarliwością więc przystąpił do negocjacji.
– Ani mi się waż! – ryknął zdeterminowany, zrywając się z miejsca. – Mówię, że to nieprawda! Ale wierzysz mi czy nie, tknij tego wampira i jego rodzinę, a wyrwę ci to obmierzłe serce! Bogusław jest poza listą! Zrozumiano?!
– Oszalałeś?! Zapominasz się! Taka była umowa! Ty jesteś moim koniem trojańskim w Mrocznym Świecie, a ja w zamian eliminuję wszystkich, którzy sprzeniewierzyli się Rodzajowi i związali się z ludźmi. Umowa to umowa. Nie ma wyjątków. – Olaf zachowywał stoicki spokój, cały czas bawiąc się sytuacją.
– Są wyjątki – wycedził Karl przez zaciśnięte zęby, ponownie siadając w fotelu. Pochylił się do przodu, wsparł łokciami o szeroko rozstawione uda, splótł dłonie i utkwiwszy zimny wzrok w Olafie, dokończył: – I Bogusław jest jednym z nich. Każdy, kto jest związany z Zachodnim Dworem, jest poza listą. Zrozumiano?!
– Posłuchaj mnie wampirze, uważnie. – Olaf miał surowy wyraz twarzy, a z jego ust sączył się jad. Agresja narastała w nim jak zawsze, gdy myślał o Rodzaju, a teraz jeszcze „jego” umarlak nie przestawał być arogancki i zuchwały. – Od zarania dziejów ludzką powinnością było rozwijać boskie dzieło stworzenia. W tym celu mężczyzna brał sobie kobietę, by płodzić z nią dzieci, a kobieta wiązała się z mężczyzną, by mu się oddawać i rodzić jego potomstwo. Te kreatury… te monstra biorą sobie ludzkie kobiety i mamią ludzkich mężczyzn tylko dla zaspokojenia własnych chuci. Z tym trzeba skończyć. Raz na zawsze. Zrozumiano?! – ostatnie słowo wycedził z naciskiem, akcentując je w ten sam sposób, w jaki zaakcentował je Karl.
– Te kreatury, te monstra, to moi bracia, więc licz się ze słowami człowieczku. I powtarzam… tknij kogoś z moich bliskich, a będzie to twój koniec – spokojnie wyszeptał wampir.
Dreszcz lęku przebiegł przez ciało mnicha. To już nie była zabawa. To była otwarta groźba. Trzeba będzie go wyeliminować – zdecydował Olaf. Ale póki co, wampir wciąż był przydatny.
Karl też czuł, że współpraca z bractwem właśnie dobiegła końca. Nagle ich przymierze straciło sens. Przeklęty Bogusław! Gdyby nie on… – roztrząsał w myśli. A przecież nie chciał niczego niezwykłego. Chciał tylko, by wrócił stary porządek, by śmiertelni i nieumarli zajęli właściwe im miejsca i żadna ze stron nie przekraczała chimerycznej granicy. Jak na ironię to właśnie Rodzaj zaczął ją przekraczać i łamać zasady. Fakt – czasy się zmieniły i człowiek nie mógł już być żywym bufetem, ale żeby zaraz łączyć się w pary?! To było niewłaściwe, niewybaczalne, wręcz karygodne. Dlatego Karl postanowił wymierzyć tę karę; pozostawało tylko pytanie: jak? I wtedy trafił na tego szalonego mnicha. Tak – Olaf był szaleńcem, ale w tamtym momencie użytecznym, jak więc mógł go nie wykorzystać?
– Nie groź mi wampirze! Nie boję się śmierci. Pan mnie powołał do tej misji i jeśli taka Jego wola, oddam za nią życie.
– Blefujesz. – Szyderczy śmiech Karla rozniósł się po pokoju. – Słyszę, jak przyspiesza twoje przerażone serce, widzę, jak krople potu krystalizują się na twojej skroni. – Po raz kolejny zerwał się z miejsca i w mgnieniu oka znalazł się obok mnicha. – Nie boisz się śmierci, tak? – wyszeptał, a jego diaboliczny szept przemknął zimnym dreszczem po kręgosłupie człowieka. – W takim razie mam lepszy pomysł… – szept stał się ledwo dosłyszalny – zrobię z ciebie jednego z nas. Tak mój drogi, zrobię z ciebie… wam-pi-ra.
Zimny dreszcz sprzed chwili był niczym w porównaniu z surowym, głębokim strachem, który ogarnął mężczyznę. Po raz pierwszy odkąd zetknął się z Rodzajem, Olaf poczuł prawdziwe przerażenie, a jego myśli gnały niczym dane w światłowodach. Ale Karl miał swoisty dar – wiedział, dokąd zmierza ta transmisja danych.
– I nie myśl, że uda ci się przede mną ukryć – wciąż szeptał swą groźbę. – Pamiętasz…? Mamy szósty zmysł. Znajdę cię wszędzie. Nie ma takiego miejsca, takiej nory na tej przeklętej planecie, w której byłbyś bezpieczny przede mną. I nie zapomnij… mam po swojej stronie czas. Znajdę cię – powtórzył i nim jego szeptane ostrzeżenie uleciało jak obłok z papierosa, w pokoju pozostał tylko mnich i rozdzierający go strach.
Olaf wiedział, że manifestacja demonicznych mocy była celowa. Wampir chciał wykreować atmosferę grozy i udało mu się – umarlak osiągnął cel. Na ten moment należało skreślić z listy wolnego wampira i jego ladacznicę. Na ten moment…
*
Karl stanął w drzwiach mieszkania przy Kulmbacher Straße, wypełniając swoim potężnym ciałem światło futryny. Był mężczyzną o nordyckich rysach, z posępnym obliczem, nietowarzyskim i małomównym.
Nietowarzyski i małomówny? Co to znaczyło dla Rodzaju – społeczności niechętnej jakimkolwiek wzajemnym relacjom? A jednak nawet oni uznawali go za mruka. Karl potrafił milczeć przez wiele dni, a jedynym powodem, dla którego się odzywał, był czysty przekaz informacyjny.
– Nooo, jesteś wreszcie – uspokoił się Leon. – Wchodź, chłopie. Mamy ogrom rzeczy do obgadania przed jutrzejszym występem u Arnulfa.
– Gadanie? – zdziwił się Karl. – Wiem wszystko od Chwalimira, możesz nie strzępić języka.
Leon spojrzał na Krzyżaka, który trzema zamaszystymi krokami pokonał korytarz i nie zwracając uwagi na pogrążonego w telewizyjnym chłamie łowcę, usiadł na kanapie w salonie.
Kurde, nie ułatwia mi zadania – pomyślał młody, spoglądając na Karla, a potem zamknął za nim drzwi.


[1] Kupiec Poznański – Centrum handlowe w Poznaniu.

2 komentarze:

  1. Magda piękne dzięki za kolejne rozdziały:) Rozterki Gośki i wizyta kuzynki huraganu nie wróży nic dobrego, a do tego Leon walczy z wiatrakami bo jak widać Karl wspiera IN NOMINE PATRIS, a nawet go stworzył poprzez opętanego Olafa, zapowiada się wielkie zderzenie rzeczywistości.
    ....i czekam ,czekam na ten opasły II tom :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodi, jak zawsze można liczyć na miłe słowo z Twojej strony; dzięki wielkie :))
      Obiecuję, że gdy tylko ten opasły tom się ukaże, dam znać :)

      Usuń