Tekst drugiego tomu w
wydawnictwie, ale zgodnie z obietnicą podsyłam kolejne rozdziały dla tych,
którzy nie mogą doczekać się całości :) A całość znowu wyszła mi dość
obszerna – 678 stron, czyli o ponad 100 stron więcej niż w pierwszym tomie. Ale
też dzieje się tu trochę więcej niż w Tajemnicach – akcja się rozwija,
pojawiają się nowe postacie.
Okej, to tyle o tekście. A
poza tekstem mamy jeszcze oczywiście oprawę graficzną. Pisałam już, że z
okładką pewnie będą przeboje, bo dziewczyna, która robiła okładkę do Tajemnic,
nie zajmuję się już grafiką dla wydawnictw. Jak wiecie, w tej sytuacji
ściągnęłam sobie program graficzny i swoim nietechnicznym umysłem próbowałam
ogarnąć techniczne zawiłości :) Ćwiczyłam i ćwiczyłam, i nawet trzy
grafiki jakoś skleciłam, niemniej w międzyczasie znalazła się osoba, która zaproponowała pomoc. Mam
więc
nadzieję, że dzięki temu kolejny tom W mroku miasta będzie miał
profesjonalną super okładkę. Jednak, jako że każdy post na tym blogu jest opatrzony ilustracją, dziś załączam tu własną grafikę, jedną z
tych trzech, które zrobiłam na bazie wskazówek osoby obeznanej w pracy z
programami graficznymi.
Tak więc miłego czytania,
a poniżej moja grafika na dokładkę :)
Przypominam - to nie jest oficjalna okładka II tomu, tylko moja wprawka w pracy z programem graficznym. Oficjalną okładkę zamieszczę, jak II tom W mroku miasta zostanie opublikowany.
Rozdział
9
Od rana Gośka
błogosławiła los, Opatrzność, siłę sprawczą… – jak zwał tak zwał – za
poniedziałek. Czy ktoś kiedyś stwierdził,
że nie lubi poniedziałku? Bredził biedaczyna – zaśmiała się w duchu. Trudno
powiedzieć, by był to jej ulubiony dzień, ale zważywszy na niebezpiecznie silne
stężenie testosteronu i nieustanną burzę hormonów, których doświadczała przez
miniony weekend codzienne życie wypełnione pracą, pracą i jeszcze raz pracą
było jak orzeźwiająca bryza.
Poranny prysznic i słońce
starczyły, by stojąc przed lustrem w sypialni i wkładając biurowy uniform,
pogwizdywała radośnie. Lubiła pogwizdywać i naprawdę potrafiła to robić.
Po zeszłotygodniowych
ulewach nie było już śladu, zapowiadał się pogodny dzień i nawet wizja
spotkania natrętnego skandynawskiego kontrahenta nie była w stanie zakłócić jej
nadziei na powszedniość. Zero czasu na
pokrętne fantazje – pomyślała, motając włosy w schludny kok i… znów wpadła
w mentalny kołowrót. Zupełnie jak wczorajszej nocy, kiedy to powrót do domu u
boku przystojnego Leona przyprawił ją o permanentne kołatanie serca oraz
nieskładne, żałośnie monotematyczne myśli i wizje z nim w roli głównej. Wizja z
niedopiętymi dżinsami biła pozostałe na głowę, a perliste kropelki potu
zraszały skronie dziewczyny. Jak do tego doszło? Chyba za sprawą jakichś
diabolicznych feromonów, które chłopak rozsiewał, bo jak inaczej wytłumaczyć
chorobliwe, by nie powiedzieć patologiczne otumanienie jego obecnością? Żaden
mężczyzna dotąd nie działał na nią w taki sposób. Natarczywe myśli budziły w
niej wściekłość. Cóż z tego? Mimo usilnych prób nie mogła pozbyć się natręctw.
Oczami wyobraźni widziała, jak siedział obok niej wpatrzony w czarną noc i w
równie czarną drogę, która pod jaskrawym strumieniem reflektorów wiła się przed
nimi niczym fluorescencyjna wstęga. Siedział i epatował samczym seksapilem, od
czasu do czasu błyskając gwiazdorskim uśmiechem pełnym śnieżnobiałych zębów.
Niekiedy rzucił figlarne spojrzenie tymi nienaturalnie srebrzystymi oczami, a
czasem zagadnął, niekoniecznie oczekując odpowiedzi. A ona? Ona niemal dyszała
jak napalona małolata na koncercie rockowego idola, za każdym razem, gdy Leon
zwrócił się w jej stronę. Dobry Boże! Czy
on zdaje sobie sprawę, jak na mnie działa? Na mnie? – przewróciła oczami. Na wszystkie kobiety świata… z pewnością. Gdy
więc ona ukradkiem ocierała czoło i usiłowała uspokoić szalejące serce, on
uśmiechał się tajemniczo, doskonale wiedząc, co się z nią dzieje. Tak działał
na kobiety. Zawsze.
Jak widać, namolne wizje
były pisane Gośce również w ten piękny, poniedziałkowy poranek i nim się z nich
otrząsnęła, stała w holu biurowca wraz z grupką osób czekających na windę.
Zatłoczona winda przywołała ją do rzeczywistości.
Dziewczyna usilnie łapała oddech w dusznym powietrzu. Suto oblani wonnościami
pracownicy biurowi tłoczyli się w ich oparach, nieczuli na odurzającą
mieszaninę. Za sprawą Leona po raz pierwszy Gośka zwróciła na to uwagę. Znowu Leon – pomyślała wkurzona. Na
szczęście za chwilę wejdzie do biura, pochłonie ją gorączka pracy i wreszcie
przestanie fantazjować. Ale, do cholerki, kto powiedział, że powinna przestać?
Przecież to, że nie łączyło ich nic poza parą wspólnych znajomych, nie
oznaczało, że musiała tkwić w mentalnym celibacie. Póki winda pięła się w górę,
przystając na kolejnych piętrach, mogła pofolgować wyobraźni. Dlatego znów
przywołała obraz półnagiego boga seksu z niedopiętymi dżinsami. Jakkolwiek
półnagi to za mało – wolałaby Leona w pełnej krasie. A potem poznawałaby jego
ciało spragnionymi dłońmi i ustami, podczas gdy on doprowadzałby ją do
szaleństwa dzikimi pieszczotami. Na samą myśl o tym stała się wilgotna. W
puszczonej na żywioł wyobraźni brał ją w ramiona, całował zachłannie, rozrywał
ubranie, a potem doprowadzali się do ekstazy w żywiołowym seksie. Nagle
rozpaczliwie zapragnęła znaleźć się pod nim, nad nim, przed nim… cokolwiek,
byle czuć, jak pręży się i dochodzi mocno i głęboko w niej, a ona wije się w
spazmach intensywnego orgazmu. Boże!
Ogarnij się kobieto! Wzięła głęboki wdech. To niedorzeczne! Niemniej ta krótka projekcja wystarczyła, by Gośka
była euforycznie pobudzona. Dlaczego jej ciało tak intensywnie reagowało na
myśl o szalonym seksie i namacalnej bliskości… z NIM? Niedorzeczność! – powtórzyła, studząc egzaltację.
Drzwi rozsunęły się z
sykiem poprzedzonym drażniącym brzęknięciem czegoś, co miało naśladować dzwonek
i Gośka wysiadła z ciasnej klatki windy na długi, poprzecinany rzędami drzwi,
bezokienny korytarz oświetlony zimnym światłem jarzeniówek. Przestrzeń biurowa
– nieprzyjazne miejsce, w którym pracownicy biurowi dzień po dniu spędzają
długie, mozolne godziny.
Już od progu windy
dopadła ją sensacja dnia – nowy mężczyzna
w biurze! Sensacja sprawiająca, że wolne niewiasty zdawały się promienieć. A
wolnych niewiast było sporo. Tak się ten świat ostatnio układał, że ludzie
coraz częściej odkładali własne życie na później, by młodość i każdą wolną
chwilę oddać zachłannej i koszmarnie niewdzięcznej bestii – karierze.
Korporacyjne ssawy wysysały całą energię z pełnych werwy osobników obojga płci,
a ci ochoczo dawali się odsysać, żyjąc ułudą dostatniej przyszłości. Jak na
ironię dostatnia przyszłość błyszczała jedynie w ich wyobraźni, mamiąc niczym
bożonarodzeniowa choinka. Proza życia większości była bowiem taka, że
dobiegając czterdziestki, orientowali się, iż poza samotnym, bądź nie do końca
udanym życiem osobistym oraz wieloletnimi kredytami do spłacenia, nie mają nic
więcej. Zazwyczaj w tym momencie żarłoczny pracodawca, który wysączył z nich
ostatnie strzępy energii, postanawiał wymienić ich na nowszy model. Cóż, świat
biznesu był niczym dżungla – bezwzględny i bezlitosny, i tylko nielicznym
udawało się zachować w tej dziczy zdrowy rozsądek oraz poczucie jednostkowej
odrębności. Reszta była składnikiem masy przemielanej każdego dnia, pomnażając
korporacyjne zyski. Bezlitosna wizja kroczących w niekończącym się korowodzie
lemingów, które koniec końców spadały w ponurą przepaść bez perspektyw, by
utorować drogę innym, niemal dyszącym za ich plecami, równie bezwolnym i
bezkrytycznym osobnikom, była nader rzeczywista. Strach przyznać, ale Gośka nie
była wyjątkiem – też oddawała niemal całą siebie, by zadowolić nienasyconego,
żądającego więcej i więcej, pracodawcę. Fakt – pieniądze z tego były niemałe,
ale też opłacone niemałym kosztem. Zasilała więc szeregi singielek w firmie, z
tą tylko różnicą, że jej szanse na złapanie partnera były niepomiernie większe.
Jej fizyczność sprawiała, że na brak męskiej adoracji nie mogła narzekać. I
choć Gośce na owej adoracji nie zależało, zawistne koleżanki zdawały się tego
nie dostrzegać. Może ten nowy facet rzuci
łaskawszym okiem na pozostałą część żeńskiego personelu? Niestety nowy
facet okazał się kolejnym tłumaczem. Biedne
dziewczyny – pomyślała Gośka. Wszystkie oscylujące w okolicy trzydziestki i
samotne. Pech? Nie, wolny wybór. Choć, jak widać, na dłuższą metę trudno im się
było z owym wyborem pogodzić. Kręciły się zalotnie niemal przy każdych
portkach, które pojawiały się w firmie, nawet zagraniczni kontrahenci, choć
wpadali na krótko, też nie zostawali pominięci. Na nieszczęście to znów Gośka
miała z nimi najwięcej kontaktów. Nic dziwnego – ze wszystkich zatrudnionych w
firmie osób, była najbieglejsza w językach, znała słownictwo fachowe z wielu
dziedzin, a angielski, którym posługiwał się świat biznesu, opanowała do
perfekcji. Od dziecka „pochłaniała” języki z wyjątkową łatwością. Niektórzy tak
po prostu mają. Ona miała. Zresztą w jej rodzinie nie ona jedna. Była
przekonana, że talent do języków odziedziczyła po ojcu, ale poza talentem miała
też zapał do nauki. Gdy jej nastoletnie koleżanki oddawały swój młody żywot we
władanie drapieżnej MTV, Gośka z zapałem oglądała na TCM-ie stare filmy w
oryginale. Wprawdzie nie było potem tematów do rozmów z koleżankami, ale też
nigdy nie czuła zbytniej więzi z rówieśnikami. Godziny trawione na bzdurnych
rozmowach o ciuchach, chłopakach, imprezach i innych filarach dziewczyńskiej
egzystencji nigdy jej nie bawiły, dlatego tym chętniej zgłębiała to, co lubiła.
A lubiła książki, stare filmy i języki. Złóż to do kupy i masz świetnego
lingwistę – pasjonata. Nawet teraz, po latach, gdy języki opanowała w stopniu
więcej niż biegłym, nie poprzestała na zdobytej wiedzy. A co do koleżanek… gdy
ona rozwijała się intelektualnie, one doskonaliły swoją powierzchowność w
większości w jednym tylko celu. Dlatego teraz Gośka wracała w swym formalnym
kostiumie bizneswoman do pustego mieszkania i z talerzem kolacji w ręce
samotnie zasiadała przed telewizorem, podczas gdy one, w niezobowiązujących
ciuchach, dumnie pchały przed sobą wózki z krzyczącą pociechą, niejednokrotnie
już którąś z kolei. Tak, „szczęśliwe” matki i żony zaaferowane codzienną
krzątaniną wokół domowego ogniska, choć niejedna stanęła na ślubnym kobiercu za
sprawą prozaicznej wpadki. Jak daleko zajdą z tak rozpoczętą przyszłością?
Gośka wolała nie wnikać. W końcu to nie ona zapętliła sobie życie już na samym
starcie. Może nie miała męża i dzieci, ale miała Kaśkę. Swego rodzaju fenomen –
jakby los wiedział, że równolatki są dla niej zbyt trzpiotowate i mało ciekawe.
Szukała przyjaciółki na własną miarę i znalazła. I choć ich temperamenty się nie
pokrywały, to bez wątpienia rozumiały się w lot i dobrze czuły w swoim
towarzystwie. Od początku zapałały do siebie szczerą sympatią i tak już
zostało. Teraz, po kilku latach, były dla siebie czymś więcej niż
przyjaciółkami czy rodziną – były bratnimi duszami.
Gdy otworzyła drzwi
biura, rześki głos radiowego spikera oznajmił godzinę ósmą i rozpoczęły się
poranne wiadomości. W niewielkim pomieszczeniu panował przyjemny chłodek, mimo
iż na zewnątrz zapowiadał się upalny dzień. Ryszard już siedział przy swoim
biurku i popijając kawę z kubka ozdobionego wizerunkiem Flinstonów, rozmawiał z
siedzącym plecami do drzwi mężczyzną. Kiedy weszła, przerwali rozmowę i
spojrzeli w jej stronę.
– Hej, Gośka! – zawołał
radośnie Ryszard i obdarzył ją ciepłym, niemal ojcowskim uśmiechem. – Witam w
poniedziałkowy poranek.
– Dzień dobry –
odpowiedziała, jednocześnie omiatając wzrokiem obcego.
– To nasz nowy kolega –
powiedział Ryszard w odpowiedzi na jej niewypowiedziane pytanie. – Od dziś
zasili szeregi naszej małej drużyny.
Mężczyzna wstał i
wyciągnął rękę na powitanie.
– Krzysztof Głowacki.
Miło mi panią poznać.
– Małgorzata Mróz.
Gośka... po prostu Gośka. Witam w zespole.
– Miło mi – powtórzył. –
Mów mi Krzysztof. Nie przepadam za Krzysiami, Krzyśkami, Krystkami i innymi
wariacjami na temat. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli?
– Rozumiem. Krzysztof i
żadnych zdrobnień. – Uśmiechnęła się. – Okej.
Mężczyzna też uśmiechnął
się przyjaźnie i zmierzywszy ją wzrokiem od stóp do głów, znów usiadł na
obrotowym krześle przy biurku Ryszarda.
– Będziemy musieli
zorganizować ci samodzielny kąt do pracy – rzuciła Gośka, podchodząc do swojego
fotela i odwiesiła żakiet na oparciu. – Kawy? – spytała, spojrzawszy na nowego
kolegę i otworzyła drzwi do mini kuchenki.
– Chętnie, ale nie mam
swojego kubka ani swojej kawy, więc… może kupię coś na dole.
Na dole, czyli w holu
głównym, gdzie petenci i niezorganizowani pracownicy biurowca mogli kupić napój
z automatu.
– Nie ma sprawy. Podzielę
się moją i nawet własny kubek ci odstąpię. Dla mnie zawsze jakiś się znajdzie –
odpowiedziała i zniknęła za drzwiami, by po chwili pojawić się z dwoma kubkami,
znad których unosiły się smakowicie pachnące obłoczki.
– Dzięki – powiedział
Krzysztof, gdy podała mu kawę.
Z drugim kubkiem w ręce
Gośka usiadła na swoim fotelu i uruchomiła komputer. Odpaliła potrzebną
aplikację, zerknęła na ekran i komiczny grymas wykrzywił jej twarz. Miała spory
materiał do obróbki i diabelnie mało czasu – jak zawsze, gdy chodziło o
upierdliwego Skandynawa. Facet był jej nieskrywanym fanem i czasami
podejrzewała, że celowo zawalał ją robotą, by mieć pretekst do osobistych kontaktów.
Fakt, był przystojny i całkiem sprawny w damsko-męskich relacjach, ale jawne
manifestowanie zainteresowania Gośką okropnie ją drażniło.
Upiła łyczek z
jaskrawoczerwonego kubka z agresywnie zieloną choinką i białym napisem „Merry
Christmas and Happy New Year”. Gorąca kawa zapiekła, więc mimowolnie zacisnęła
wargi i oderwała wzrok od ekranu. Nowy już się rozpanoszył na skrawku
Ryszardowego biurka i teraz przeglądał dokumenty dotyczące najnowszego
kontraktu. Jakże różni byli ci dwaj mężczyźni. Ryszard – dobrze zbudowany,
blisko czterdziestoletni facet z permanentnym optymizmem i radosnym
nastawieniem do życia, miał pociągłą twarz z dwudniowym zarostem, dużymi
brązowymi oczami i brązowe włosy z przyprószonymi siwizną skrońmi. Gośka lubiła
z nim pracować. Był nie tylko miły i uczynny, ale też był niezłym fachowcem,
dzięki czemu łatwo mogli dzielić się pracą. W poprzedniej firmie większość
obowiązków spadała na nią, a pozostała część zespołu, można rzec „woziła się”
na jej kwalifikacjach. Tu było inaczej. Nawet jeśli Ryszard okazywał się w
czymś słabszy, brał wówczas podwójną partię standardowej roboty, by ona mogła
zająć się trudniejszym tematem. Miał żonę oraz dwóch synów w wieku
wczesnoszkolnym i chętnie o nich opowiadał, dzięki czemu Gośka nie musiała opowiadać
o sobie.
Nowy odchrząknął, skupiony na czytanym dokumencie. Był
niski, ciemnowłosy i do bólu nijaki; trudno byłoby znaleźć bardziej
niepozornego mężczyznę. Ścięte na jeża włosy, wąskie usta i szare, niewielkie
oczka pod szerokimi brwiami zrośniętymi na środku czoła. Do tego marne metr
siedemdziesiąt kilka wzrostu i piwny brzuszek rysujący się pod nienagannie
białą koszulą z krótkim rękawem, wykończoną ciasno związanym szarym krawatem.
Dalej konsekwentnie szare płócienne spodnie i grafitowe półbuty. Patrząc na
niego, Gośkę ogarnęło uczucie ulgi – z powodu tego faceta nie groziła jej
wrogość ze strony polujących na męża biurowych koleżanek. Chociaż… kto wie? Jak to mówią „na bezrybiu i rak ryba” – zaśmiała
się w duchu, krytycznie oceniając nowego kolegę.
Zlustrowawszy fizjonomiczno-anatomiczne walory nowego,
zabrała się do pracy. Lista aktualnie opracowywanych kontraktów nie
pozostawiała złudzeń – roboty było od groma i należało solidnie zakasać rękawy.
Głośny dzwonek komórki oderwał ją od klawiatury, a
dziwna nadzieja zaczęła mrowić kark. Nie
bądź głupia. Nie zadzwoni – upominała się. Napis MAMA otrzeźwił ją równie
skutecznie, jak kubeł zimnej wody i niedorzeczna nadzieja, że być może to Leon,
rozpłynęła się niczym mglisty dżin z magicznej lampy.
– Mamo? Coś się stało, że dzwonisz? – spytała
zaniepokojona.
Krótka rozmowa z matką, która nie wydzwaniała w
godzinach pracy (nigdy), wyznając teorię, iż każda sprawa, powinność czy rzecz
ma swój czas i nie godzi się go naruszać, nakreśliła Gośce obraz poważnie
poturbowanej bratanicy, która spadła z huśtawki.
– Trudno powiedzieć dokładnie, co jest Paulince –
kontynuowała kobieta – ale tyle wyłowiłam z tego, co mówiła Justysia, gdy do
nas dzwoniła. Ale wiesz… Justysia…
Gośka przewróciła oczami – jej nieporadna bratowa była
uroczą osobą, niemniej codzienność stanowiła dla niej wyzwanie, z którym nie
potrafiła uporać się w pojedynkę.
– Nie zawracałabym ci głowy – kontynuowała matka – ale
Bartek jest na tym szkoleniu w Gdańsku. No tak to bywa. Nieszczęścia chodzą parami.
– Szkolenie to nie nieszczęście, mamo – zaoponowała
Gośka. Poprawiła się na obrotowym krześle przy biurku, podwijając pod siebie
prawą nogę. Wąska spódnica podjechała jej pod same biodra, ale ona zdawała się
tego nieświadoma. Szczęściem Ryszard był już obyty z niestandardowymi
poczynaniami koleżanki, Krzysztof zaś, siedząc po przeciwnej stronie biurka,
nie miał sposobności ujrzeć ponętnych ud wystawionych na widok niczym dorodne
mięsko na sklepowej wystawie.
– Pomyślałam, Goś, że zanim my z ojcem dojedziemy na
Krysiewicza, może mogłabyś się wyrwać z pracy – mówiła dalej matka. – Wiesz,
jaka Justysia jest delikatna, była taka roztrzęsiona, jak ze mną rozmawiała.
Boję się, że może zemdleć w tym szpitalu, albo co i wtedy będziemy mieli
podwójny kłopot.
Zaiste trzydziestojednoletnia Justysia była absolutnym
zaprzeczeniem wszelkich, znanych Gośce Justyn. Z wątłą posturką daleko jej było
do Justyny Kowalczyk – postawnej, twardej laski wycinającej rywalki; z niepewną
osobowością równie daleko do przebojowej Justyny Steczkowskiej – kobiety o
wyraźnie dynamicznej osobowości; a z delikatną psychiką i tendencją do
hipochondrii jednakowo daleko do silnej Justyny Orzelskiej. Innych kobiet o
imieniu Justyna w tej chwili Gośka sobie nie przypominała, ale te starczyły, by
uznać, że jej bratowa to odszczepieniec. Może Justysia była wyjątkiem
potwierdzającym regułę? Kto wie? Jedno było pewne – w tym momencie Gośka
musiała urwać się z pracy i wziąć sprawy w swoje ręce – zadbać o bratanicę i
nieodporną na zrządzenia losu żonę brata. Na szczęście pracodawca oczekiwał od
niej efektów, niekoniecznie zaś obecności w biurze. Jeśli nie było w danym dniu
tłumaczenia konferencyjnego, Gośka mogła spokojnie popracować w domu, byle
wszystko było gotowe na czas. Jakkolwiek lubiła chodzić do biura. Biuro miało
trzy niewątpliwe zalety – narzucało dyscyplinę, gwarantowało kontakt z ludźmi
(czytaj: Ryszardem) i ułatwiało dostęp do dokumentacji.
Szybko przeanalizowała wszystkie za i przeciw i
uznała, że może urwać się z pracy.
– Dobra, mamo. Zorganizuję się tak szybko, jak tylko
będę mogła i podejdę na Krysiewicza. To pa.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączyła rozmowę.
Pozamykała wszystkie pliki i wyłączyła komputer. Zbierając się do wyjścia,
rzuciła skrótową informację Ryszardowi – tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś o
nią pytał. Aczkolwiek to zdawało się mało prawdopodobne, bo Gunnar Sorensen nie
miał dziś pretekstu, by nękać ją swoją ukrytą za parawanem obowiązków adoracją,
a cała reszta mogła poczekać.
– To cześć, chłopaki. Do jutra! – zawołała, chwytając
za klamkę i już jej nie było.
Bez sensu było wołać taksówkę do miejsca znajdującego
się zaledwie dziesięć minut drogi od biura. Zdecydowanym krokiem ruszyła więc
przez zatłoczone ulice. Ścisłe centrum ma tę dziwną przypadłość, że niezależnie
od pory dnia, ludzie zawsze roją się w nim jak w ulu. Lawirowała więc między
tułającymi się nieskładnie postaciami pełna niepokoju, cały czas mając w
pamięci dantejskie sceny, które opisywała Kaśka, gdy zaledwie kilka miesięcy
temu jej syn skręcił nogę i musieli przebrnąć przez piekło pod tytułem „wizyta
na Krysiewicza”. W głowie Gośki kłębiły się nerwowe wizje nieporadnej bratowej
i poturbowanej bratanicy, miotających się w szpitalnej rzeczywistości. Makabra!
Jakie więc było jej zdziwienie, gdy wbiegła zdyszana do izby przyjęć i ujrzała
niemal sielankowy obrazek. W poczekalni znajdowało się zaledwie kilka osób, a
Justysia wychodziła właśnie z gabinetu, trzymając całkiem dobrze wyglądającą
Palinkę za jedną rączkę, podczas gdy druga spoczywała w kolorowym gipsie
wspartym na bandażowym temblaku. Ból najwidoczniej nie dokuczał małej za
bardzo, bo blond-włosy aniołek ze śmiesznym pędzelkiem na czubku głowy nie
zalewał się łzami mimo dość skwaszonej minki.
– Nie było kolejki?! – zawołała Gośka od progu.
– Cześć, Goś. Przyszłaś nas wesprzeć? Jakie to miłe. –
Uszczęśliwiona, niemal naiwnie promienna twarz Justysi zdawała się nieadekwatna
do sytuacji.
– Cześć Justysia. Jak się masz, kruszynko? – Gośka
pochyliła się nad bratanicą i uściskała cherubinkowate ciałko. – Diabelnie
sprawnie wam to poszło – zwróciła się znów do Justysi. – Nie było kolejki? A
rentgen? Robiłyście rentgen? – Niespokojna zasypywała bratową pytaniami.
– Taaak. Wszystko zrobione i rzeczywiście bardzo
sprawnie to poszło. Chyba mają zintegrowany system komputerowy albo co, bo
nawet… – Justysia przerwała, bo głośny dzwonek komórki zabrzęczał w torebce
Gośki.
– Mamo! – zawołała Gośka, wyłowiwszy telefon z torebki.
– Wszystko pod kontrolą. Paulinka ma łapkę w gipsie i nawet nie płacze. –
Spojrzała czule na stojącą obok bratanicę. – Wpadniemy teraz do jakiejś
kawiarenki w Kupcu[1], naszej bohaterce należą
się wieeelkie lody – zdecydowała Gośka i posłała dziewczynce szeroki uśmiech. –
Jak dotrzecie do Kupca, to dzwoń. Jakoś się znajdziemy. Pa. – Rozłączyła rozmowę
i wrzucając komórkę z powrotem do torebki, spojrzała na bratową i jej pociechę.
– To co, lody… za mną dziewczyny, ja stawiam! – zawołała, idąc w stronę
wyjścia.
Na zewnątrz żar lał się z nieba i miasto było radośnie
barwne – a może tylko Gośce tak się zdawało po ostatnim tygodniu chimernej aury
sowicie zakrapianej deszczem. Uśmiechnęła się do bratowej, a potem potarmosiła
małą po czuprynce.
Kilka minut przed siedemnastą Gośka wróciła do domu.
Wchodząc na górę, pozdrowiła sąsiada spod 13-tki i przybiła piątkę ze
zbiegającym z ostatniego piętra Czarkiem, który wpadał do niej od czasu do
czasu, zazwyczaj w awaryjnych sytuacjach, gdy Gośce wysiadał laptop, a na
usługę serwisową nie było czasu. Dzieciak był naprawdę miły, aczkolwiek
podkochiwał się w niej zbyt ostentacyjnie. Niemniej, naprawdę miły i zakochany
czy też nie, dziesięcioletnia różnica wieku przekreślała, zdaniem Gośki,
jakąkolwiek bliższą relację, choćby tylko flirt.
– Cześć, piękna! – zawołał, mijając ją, gdy
przekluczała zamek w drzwiach. – Jak tam komp, nie szwankuje? Może wpadnę i
zobaczę, czy wszystko z nim w porządku? – Puścił porozumiewawcze oko i obdarzył
ją szerokim uśmiechem.
– Jest okej. – Odwzajemniła uśmiech, ale jej był
zwyczajnie przyjacielski, nic poza tym.
– Dobra, ale jakby co, to wiesz… dzwoń, a ja zaraz
jestem.
– Wiem, wiem, Czarek, wiem.
Przybili piątkę, chłopak zbiegł na dół, a ona weszła
do mieszkania i zamknęła drzwi. Zdjęła szpiki i wszedłszy do pokoju, padła na
szaro-burą kanapę. Była wykończona. Wałęsanie się po galerii w formalnym stroju
i butach na zbyt wysokich obcasach to nie najlepszy pomysł. Do tego zgiełk
centrum handlowego i towarzystwo wciąż paplających matki i Justysi. Na domiar,
mała inwalidka okazała się niezmordowana w dręczeniu każdego, kto się nawinął.
Tak więc, gdy matka i babcia bohaterki dnia rozbierały poranne zajście na
części pierwsze, a dziadek zmył się gdzieś, chroniąc przed nadmiarem wrażeń,
Gośka z Paulinką zaliczyły windy, ruchome schody, kilka butików z drobiazgami
godnymi małej modnisi, trzy razy lody i dużą porcję frytek w śmieciowej
knajpce. Powiedzieć, że po tym wszystkim Gośka czuła się jak z krzyża zdjęta,
byłoby kosmicznym niedomówieniem. Po prostu odwykła już od zamętu – cicha praca
i mieszkanie solo sprawiały, że nadmiar bodźców działał na nią frustrująco,
dlatego teraz zamierzała lenić się przed telewizorem.
Przez chwilę leżała na kanapie klikając kanały, a w
końcu odłożyła pilota, wstała, przeszła do sypialni, zdjęła uniform i w
bieliźnie podeszła do balkonu.
Otworzyła go szeroko, wpuszczając do pokoju
popołudniowe ciepło. W nosie miała niechlujnego spaślaka po czterdziestce z
bloku vis a vis, który spędzał życie na balkonie, paląc papierosa za papierosem,
i przewieszony przez balustradę wypatrywał czegokolwiek, co mogłoby ożywić jego
boleśnie nijaką egzystencję. Czegokolwiek, czyli na przykład Gośki, która
nieświadomie urządziła mu niezłe widowisko, kiedy zapomniawszy pewnego razu, że
ma na sobie zaledwie skąpy top i stringi, zaczęła zbierać pranie z balkonu. Czy
coś mogłoby usprawiedliwić taką niefrasobliwość? Może fakt, iż był późny
wieczór – pora, kiedy przyzwoici ludzie oglądają tasiemcowate seriale i nie w
głowie im podglądanie sąsiadów. Jednak spaślak z przeciwka nie był
„przyzwoitym” człowiekiem i gdy ona pochyliła się po spadającą klamerkę,
niefortunnie wypinając w jego stronę obnażone pośladki, facet zaczął głośno
klaskać, rechotać i wołać „Brawo! Bis!”. Na jego twarzy pojawił się obleśny
uśmieszek, a Gośka uciekła w popłochu, porzucając pranie na balkonie. Wczołgała
się po nie nocą, a przed kolesiem umykała odtąd przy każdej okazji. Tego dnia
inspirowana kabaretową postacią nazwała go Marianem.
Niemniej dziś miała go głęboko w poważaniu. Nie była
pewna, co dodało jej odwagi, czy może lepiej – co sprawiło, że miała na niego
kompletny zwis. Może to, że wewnątrz sypialni za półprzymkniętymi żaluzjami
była niemal niedostrzegalna? Przez chwilę stała w głębi pokoju, patrząc, jak
szarawy dymek opuszcza nabrzmiałe usta Mariana i unosi się w powietrzu,
zanieczyszczając środowisko. A potem spojrzała na niego i wzdrygnęła się z
niesmakiem – miał na sobie znoszony podkoszulek w kolorze ciemnej zieleni, pod
którym eksponował nalane, owłosione ramiona i owłosioną, choć gwoli ścisłości
należałoby powiedzieć kudłatą, klatę. Chłop nie miał w sobie nic, co nie
napawałoby jej odrazą. Wątłe, myszowate włoski zaczesane na pożyczkę
przykrywały głęboką łysinę i sprawiały wrażenie obrzydliwie tłustych – ulizane,
niemal kleiły się do świecącej głowy. Nabrzmiałe wary obleśnie obmacywały
resztkę tlącego się peta, a świdrujące ślepka niczym dalekosiężny szperacz
śledziły wszystko wokół.
Znów przypomniała sobie, jak pośrednik zachwalał widok
na okazałą zieleń. Cholera! Zieleń… chyba
na zielony łach i krzaczastą klatę Mariana. Ble! Gośka oderwała wzrok od
szpetnego widoku i wyszła z pokoju. Dość miała ekstremalnych wrażeń na ten
dzień.
Ale dzień się jeszcze nie skończył, a intensywny
dzwonek domofonu sprawił, że podskoczyła w miejscu.
– Ki diabeł? – burknęła pod nosem, podchodząc do
drzwi. Nie spodziewała się nikogo. I nagle zastygła w bezruchu. Serce zaczęło
jej łomotać, gdy niejasne podejrzenie zaświtało gdzieś głęboko. Nie chciała
robić sobie nadziei, aczkolwiek milion płomiennych życzeń wykiełkował nagle w
jej głowie. – Tak? – spytała po chwili niepewnym głosem, podniósłszy słuchawkę.
– Małgośka?! Hej, to ja, Zuzka.
Nim radosny głos w domofonie przebrzmiał, mimowolnie
wstrzymywane powietrze uszło z Gośki jak z przebitego balonu. Rzeczywistość nie
miała dla niej litości.
Jezu! Co jeszcze? – marudziła w duchu, wciągając
legginsy i T-shirt, podczas gdy pospiesznie rozpalone emocje zaczynały stygnąć.
Najpierw nowy koleś w pracy, potem
szpital, Justysia i horror w Kupcu, na deser obleśny Marian, a teraz…? Małe
tornado o imieniu Zuzka? Zaiste pojawienie się żywiołowej kuzynki bywało
niekiedy równe przejściu huraganu.
Zuza stanęła w drzwiach i wyglądała olśniewająco. Jak
zawsze. Jeśli Gośka miała jakiekolwiek kompleksy to właśnie względem Zuzy.
Dziewczyna była jak powiew świeżości o poranku. I choć nie miała figury
seksbomby, to emanowała swoistym seksapilem egzotycznego kociaka. Poza tym
miała tak ulotne „to coś”, które ma zaledwie garstka kobiet.
Nieznacznie niższa i zdecydowanie krąglejsza od Gośki,
manifestowała kobiecość kobiety znającej swą wartość. W obcisłych spodniach i
pod kusymi spódniczkami z dumą lansowała krągłe pośladki i masywne udka, burzę
efektownie wycieniowanych ciemnokasztanowych włosów do pasa rozrzucała
swobodnie, co sprawiało wrażenie, jakby unosiły je niewidzialne podmuchy
wiatru, zaś zalotną buźkę zdobiły brązowe oczy w kształcie migdałów oraz lekko
zadarty, nieco perkaty nosek i seksowne, pełne usta pomalowane tak, by przykuwały
uwagę.
Zuzka różniła się od Gośki jak dzień od nocy, a jedyną
wspólną cechą dowodzącą ich pokrewieństwa był wydatny biust, dziś podkreślony
obcisłą białą sukienką na szerokich szelkach – strój skromny, aczkolwiek
niewybredna „krótkość” i nieskazitelna biel fantastycznie kontrastująca ze
śniadą karnacją dziewczyny sprawiały, że nie można było oderwać od niej oczu.
Śniadą cerę i egzotyczny powab Zuza odziedziczyła po
latynoskiej matce – kobiecie niezwykłej urody i ognistego temperamentu. Tenże
temperament przywiódł ją do Polski na studia i sprawił, że zawróciła w głowie
dojrzałemu, przystojnemu, zamożnemu mężczyźnie. Gdy na czwartym roku powiła mu
córeczkę, ten sam temperament kazał jej spakować manatki i ruszyć w szeroki
świat, zrzekając się praw do dziecka i nie pojawiając się w ich życiu nigdy
więcej. Dojrzały mężczyzna i mała dziewczynka radzili sobie nad wyraz dobrze, a
troskliwe nianie i niemal małpia miłość ojca sprawiły, że mała Zuzia nie
zaznała kompleksu półsieroty. Dziś ojciec Zuzki był sześćdziesięciodwulatkiem z
doskonale prosperującą firmą w branży PCV i krociowymi dochodami, a mała
księżniczka miała wszystko, czego zapragnęła jej rozpieszczona dusza. Ale i ona
kochała ojca bezgranicznie. Jakkolwiek na tej sielance była pewna rysa – brak
wspólnego stanowiska w kwestii akademickiej edukacji Zuzki.
Pasją dziewczyny była sztuka – rysunek, malarstwo,
robótki ręczne… cokolwiek. Zuzka była osóbką kreatywną i w tej kreatywności
upatrywała swą przyszłość. Cóż z tego, skoro troskliwy tatuś nie podzielał
zapału córki? Dlatego dziś miała już dwadzieścia dwa lata, kilka podejść do
profesji i wciąż zaledwie świadectwo dojrzałości z „czerwonym paskiem”.
Nim Gośka zdążyła ochłonąć, kuzynka porwała ją w
objęcia i mocno wyściskała.
– Kopę lat – wyszczebiotała, wypuszczając ją z objęć i
nie czekając na zaproszenie, weszła do środka i rozsiadła się na kanapie.
– Nie przesadzaj. Widziałyśmy się… – Gośka zamknęła
drzwi i przebiegając pamięcią wstecz, podążyła za dziewczyną do „salonu”. – Na
Boże Narodzenie.
– No właśnie. Pół roku! Szmat czasu.
– Niech ci będzie – bąknęła Gośka.
– Jesteś jakaś nie w sosie. – Niezrażona Zuza
promieniała.
– Miałam ciężki dzień, więc sorki, że jestem troszkę
mało gościnna.
– Nie ma sprawy. Opowiadaj... Co cię tak wykończyło?
– Zjesz coś? Jakąś kanapkę, a może jajecznicę usmażę?
– Gośka weszła do kuchenki i otworzyła lodówkę.
– Nie dzięki, wrzuciłam w siebie troszkę śmieci w Mc’u.
– Uśmiechając się, Zuzka błysnęła równymi ząbkami, a myśli Gośki błyskawicznie
pognały do seksownego kumpla.
– W cholerę z tą obsesją! – warknęła pod nosem
bezgłośnie, chwytając butelkę Wyborowej. Z lodówki wyciągnęła jedynie colę. –
To może drinka? – zapytała, sięgając po szklanki. W tym momencie drink zdawał
się właściwym antidotum na wszystko.
– Chętnie, ale wtedy będziesz musiała mnie
przenocować.
– Nie ma sprawy. Możesz spać na kanapie.
Gośka napełniła szklanki, usiadła koło kuzynki, a
potem ze skwaszoną miną opowiedziała o bratanicy i dniu w galerii handlowej.
Nie omieszkała też wspomnieć o nowym koledze z pracy.
– Kobieto! I to cię tak wykończyło? Nie załamuj mnie.
No, ale… z drugiej strony masz już swoje lata. – Zuza westchnęła teatralnie. –
Może koło trzydziestki też będę wykończona po dniu spędzonym na atrakcjach z
rodziną i poznaniu nowego faceta – stwierdziła, udając przygnębienie.
Gośka prychnęła oburzona.
– A ty, mała… mów, co cię tu sprowadza.
– Studia.
– Co? Znowu?
– Znowu. Walczę o indeks. Tym razem kulturoznawstwo. –
Dziewczyna podniosła ręce nad głowę, wsunęła palce we włosy i uniósłszy je
wysoko, westchnęła. – Ojciec nie odpuszcza. Nie chce słyszeć o żadnym
artystycznym kierunku. Kulturoznawstwo to kompromis. Chociaż, jak sam twierdzi,
to kierunek produkujący wysoko wykwalifikowanych bezrobotnych, więc nie do
końca łapię tę jego logikę, ale wiesz… z moim staruszkiem nie wygrasz. Jak się
uprze, jest nieugięty. Ja też nie jestem przekonana do tego kulturoznawstwa,
ale po farmacji czy informatyce jest dla mojej artystycznej duszy jak ląd dla
dryfującego rozbitka. Tylko boję się, żeby to nie była bezludna wyspa albo co
gorsza, wyspa pełna kanibali, bo znowu będę musiała zwinąć żagle. Czasem
żałuję, że nie zostałam na tym beznadziejnym prawie. Cholera, już bym była na
wylocie, a tak… dwadzieścia dwa lata i wciąż na starcie. Masakra.
– To kiedy zaczynasz tę walkę, rozbitku? – dopytywała
Gośka.
– W październiku. Jak wszyscy. – Latynoski kociak
wzruszył ramionami.
– Nie o to pytam, sieroto. Kiedy rekrutacja i te inne
proceduralne bzdury.
– Aaaa. Nieee, to, to już mam za sobą. Jestem już
przyjęta i teraz tylko musiałam podrzucić jakiś brakujący papierek. A skoro już
jestem w mieście, to przy okazji wpadłam odwiedzić moją najulubieńszą kuzynkę.
– Szeroki uśmiech rozpromienił twarz dziewczyny.
– Najulubieńszą? – Gośka uniosła znacząco brew i
spojrzała na kuzynkę z filuterną miną.
Kilka drinków i rozmowa nabrała rozpędu, a edukacyjne
rozterki Zuzki poszły w odstawkę. Teraz na tapecie były: nowe auto, które tatuś
podarował jej na urodziny, czarujący asystent, który nie spuszczał z niej oka,
gdy kręciła się po uczelni, no i niedalekie plany wakacyjne przenoszące małą
księżniczkę w krainy, które dla Gośki były równie odległe i nieosiągalne, jak
nieodkryte galaktyki.
Zuzka mówiła, a ona śmiała się, bo nie można było
odmówić dziewczynie zdolności krasomówczych – nawet z najbardziej ponurej
historii potrafiła wykrzesać iskrę humoru. Mała miała dar bycia w centrum i
najwyraźniej dobrze się z tym czuła. Gośka też chciałaby mieć taki dar.
Niestety. Widocznie to kostarykańskie geny sprawiały, że Zuza czuła się w
centrum uwagi jak ryba w wodzie, podczas gdy Gośka unikała tego jak diabeł
święconej wody.
– A co tam u ciebie?
– To znaczy?
– No co u ciebie – powtórzyła Zuzka.
– Nie, no nic. Właściwie … to nic. Stara bieda. Wiesz,
praca, samotne wieczory…
– No coś ty, Małgośka? Nie wierzę, że siedzisz
wieczorami sama w domu. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałaś wianuszek
adoratorów.
– Wiesz… nie w tym rzecz, żeby był wianuszek, ale żeby
znalazł się ten jeden, z którym chce się być, a takiego jeszcze nie trafiłam.
– Oooo, kochana. – Zuzka pogroziła palcem i
uśmiechnęła się łobuzersko. – Już ja ci znajdę tego jednego. Całe szczęście, że
właśnie zarzucam tu kotwicę. Znowu – zaśmiała się.
Święci pańscy miejcie
mnie w opiece!
Nie można powiedzieć, by Gośka była oazą stateczności,
ale przy Zuzce jej temperament był jak niezmącona woda w stawie przy
nieokiełznanym żywiole Niagary. Zestarzała się, czy może ten uroczy trzpiot był
po prostu sto razy bardziej pokręcony od niej? Tak czy siak, dreszcz niepokoju
przebiegł po Gosinych plecach. Chryste! Czyżby w najbliższym czasie miała się
przetoczyć przez jej życie nawałnica o wdzięcznej nazwie „Zuzka”? Jeśli tak, to
absolutnie nie była na to gotowa.
Rozdział
10
Od dłuższego czasu letnie upały nękały Berlin. Na
Kadettenweg jak zwykle ruch był niewielki, ale zdawało się, że nieznośna aura
dodatkowo pogrążyła ulicę w nienaturalnej ospałości. W skąpym cieniu
kamieniczek szedł schludnie odziany mężczyzna. Nikt nie rozpoznałby w nim
mistrza sekretnego bractwa, zwłaszcza że oblicze skrywał za słonecznymi okularami,
nonszalancką fryzurą i pod modnym strojem.
Może
Olaf przesadnie się asekurował, poza tym w pełnym blasku słonecznych promieni
powinien czuć się bezpiecznie… a jednak. Czasami miał wrażenie, że ktoś go
obserwuje; wtedy kręcił głową, jakby chciał wytrząsnąć niedorzeczne przeczucia.
W Polsce… to co innego – tam jego twarz była znana w zamkniętym kręgu Mrocznego
Świata. I to nie tylko te martwe kreatury wiedziały, jak wygląda Mistrz IN
NOMINE PATRIS; jak na ironię, po stronie cuchnącego śmiercią ścierwa stanął
człowiek – łowca, którego obowiązkiem było strzec granicy światów i nigdy nie
dopuścić do ich zbratania. Ale co się
dziwić temu parszywemu zdrajcy, skoro jego siostra była dziwką umarlaka? –
pomyślał Olaf z obrzydzeniem, przechodząc na drugą stronę ulicy.
Zdecydowanym
krokiem zdążał do celu, skrywając się w wąskim pasie cienia, a w jego głowie
kluły się wyrafinowane plany ustanowienia nowego porządku. Adres, pod który
zmierzał, budził w nim nadzieję, bo tam czekał człowiek, mający ułatwić ich
realizację. A skąd się wziął ów człowiek? Jak zawsze zesłała go Opatrzność.
Przekonanie
Olafa o protekcji Opatrzności było niezachwiane. Z czystym sumieniem mógł
przyznać, że słowa: „niezbadane są wyroki boskie” to święta prawda. Prawda,
której on – Mistrz Bractwa po raz kolejny doświadczał.
A może to
nie Opatrzność?
Niezależnie
jednak od metafizycznego wsparcia, zwyczajne życie wokół Olafa toczyło się
własnym torem, ignorując owładniętego nienawiścią człowieka, który okrutne ja
skrywał pod złudną powierzchownością – dawniej zrównoważonego młodzieńca, a
dziś człowieka z klasą. W istocie jednak Olaf od zawsze był również tchórzem;
nie bał się zła, które w nim drzemało, lecz konsekwencji, które mógłby ponieść,
dlatego wybrał klasztor. Klasztor bowiem dawał schronienie i pozwalał wyciszyć
bestię, ale gdy myślał, że uśpił ją na zawsze, poznał tajemnicę Rodzaju i
dzieje bractwa. Nie mógł już dłużej tłumić wrogości. Odszedł, by realizować
siebie i właśnie wtedy pojawiła się związana z krwiopijcą dziewczyna-łowca. Nie
pamiętał, jak na nią trafił – po prostu los mu ją podsunął. Absurdalne?
Zapewne, ale czyż złoczyńców nie cechuje dziwna łatwość odnajdywania ofiar, a
potem zadawania ciosu w najokrutniejszy ze sposobów – z zaskoczenia i
bezlitośnie? A dziewczyna? Z pewnością była zaskoczona – do dziś pamiętał jej
przerażone spojrzenie, gdy charcząc i wykrwawiając się na śmierć, patrzyła, jak
Olaf odcina głowę jej kochankowi.
A potem
pojawił się wampir z niespodziewaną propozycją i rozkręcił koło krucjaty.
Można
powiedzieć, że od pierwszego dnia, gdy mnich stał się Olafem, los mu sprzyjał.
Człowiek, do którego teraz szedł – Kurt Wagemann – egzorcysta po mistrzowsku
manipulujący ludzką świadomością, też zjawił się znikąd. Ile w Kurcie było
mocy, a ile fenomenalnej zdolności kreowania iluzji, Bóg raczy wiedzieć, ale
jedno było pewne – paranormalne zjawiska przyciągały go jak magnes. Parał się
okultyzmem, duchami, zagłębiał w mroczne zakamarki voodoo, a słowo „wampir”
działało na niego jak afrodyzjak. Co więcej, przy całej tej metafizycznej kreatywności
świetnie się bawił i robił na tym kolosalne pieniądze. Być może nie było
chrześcijańskiemu Bogu po drodze z człowiekiem tak otwartym na praktyki
magiczne, ale widocznie uznał, iż ów człowiek może przysłużyć się „sprawie” i
dlatego postawił go na szlaku Mistrza. Wagemann oferował bowiem nie tylko
wsparcie finansowe, ale i schronienie przed bandą krwiopijców, która deptała
Olafowi po piętach.
Idąc
Kadettenweg, Olaf snuł rozważania i
plany, ale najbliższym jego planem po spotkaniu z nowym sprzymierzeńcem był
zwiad – musiał się upewnić, że wyobraźnia nie płatała mu figli, że wczoraj
naprawdę widział wampira, który polował na niego w Gościszowie.
*
Wiele godzin później
samotny grzmot obwieścił odległą burzę, która z pewnością nigdy nie dotrze do
miasta – tu klarownie granatowe niebo skrzyło się diamentami gwiazd. Widok
spektakularny i na wskroś romantyczny, ale to nie romantyczne uniesienia
przywiodły Olafa na Kulmbacher Straße.
Zaparkował Porsche vis a
vis budynku, przy którym zeszłej nocy widział wampira. Wyłączył silnik, osunął
się na siedzeniu i wytężył wzrok. Obserwował. Czas mijał, dobiegała północ, a
wampir się nie pojawiał. Olaf rozejrzał się konspiracyjnie, lustrując okolicę,
a potem wyślizgnął z auta i podszedł do krawędzi chodnika, skąd miał dobrą
widoczność na wiatę garażową; motor stał zaparkowany, jakby nikt od wczoraj go
nie ruszał. Cholera by… Nieznaczny
ruch na pierwszym piętrze przykuł jego uwagę i gdy na balkonie ujrzał znajomą
sylwetkę, Olaf znieruchomiał.
Wsparty o balkonową
barierkę wampir powiódł wzrokiem po ulicy, by po chwili zniknąć w głębi
mieszkania. Teraz mnich miał pewność – to był ten pyskaty umarlak z Ziem
Zachodnich, pupilek tamtejszego monarchy. Gdy spostrzegł go minionej nocy, nie
mógł uwierzyć, a jednak…
Olaf wrócił do samochodu,
odpalił silnik i powoli ruszył. Był spokojny o swoją anonimowość – nowy
wizerunek czynił go nierozpoznawalnym. A jednak wciąż był sobą. IN NOMINE
PATRIS wciąż istniało. W Mrocznym Świecie mogło się zdawać, że Mistrz został
sam, ale to nieprawda. Choć wampiry wymordowały cały zakon, idea bractwa
odradzała się właśnie wśród berlińskiej młodzieży, z której postanowił stworzyć
armię. Armię – nie zakon. Bo cóż z tego, że zakonnicy oddali życie, by chronić
swego guru, skoro robili to jakoś… nieudolnie. Armia zrobiłaby to lepiej. A że
w decydującej rozgrywce Mistrz nie stanął do walki? Nie był głupi – wiedział,
że w bezpośrednim starciu z wampirami nie miał żadnych szans, dlatego uciekł,
bez wahania poświęcając wszystkich. Nawet Zabójcom nie udało się ujść z życiem.
Nieumarli w otwartej walce byli nie do pokonania. Dlatego teraz postanowił
stworzyć zbrojne ramię bractwa, które skupi wyszkolonych do walki z wampirami
fanatyków.
Że zagłada Rodzaju była
jego powinnością, Olaf nie miał wątpliwości. W jego oczach bowiem Rodzaj i
parzące się z nimi niczym zwierzęta ludzkie szumowiny to bluźniercy. Znał tę
hałastrę. Tego śmiecia też znał. Jak go
zwą? Leon?
– Taa, chyba Leon –
burknął pod nosem, odpowiadając samemu sobie.
Trudno go było nie znać –
obnosił się ze swoją piekielną żywotnością jak indor. Aż kłuło w oczy. A mimo
to nie był na liście Olafa. Zdawało się, że miał na tyle przyzwoitości, by nie
przekraczać granic. Rzecz jasna Rodzaj i przyzwoitość nie mogły iść w parze,
ale szpiedzy bractwa nie donosili, by ten czarci pomiot związał się z ludzką
kobietą. Wampir Leon nie miał ludzkiej partnerki i dzięki temu kupował sobie
czas… na razie.
Ledwie pięć minut później
pogrążony w rozważaniach Olaf zajechał pod budynek na Ku'Dammie. Zaparkował
Porsche wśród rzędów równie zbytkownych aut i szybkim krokiem ruszył w stronę
klatki schodowej. Nie lubił hali garażowej – zdawało mu się, jakby za każdym
filarem w zimnym półmroku betonowych ścian czaiło się niebezpieczeństwo. Gdy
więc dotarł do drzwi, odetchnął z ulgą. Popchnął je i zamarł – zwalista postać
stojąca w przedsionku zastępowała mu drogę. Przez ułamek chwili Olaf bił się z
myślami, a potem cofnął się, ustępując miejsca, w duchu karcąc siebie za
niedorzeczność. Postać jednak trwała nieporuszona. Mnich spojrzał w twarz
mężczyzny i zwęził wzrok.
– A, to ty. Co ty tu
robisz? – burknął.
Pozornie zachowywał
spokój, ale w jego głosie kryła się ostrożność. Nie trawił czającego się w
mroku umarlaka i wiedział, że ten również nie darzy go sympatią, niemniej w tym
momencie, niezależnie od wzajemnej antypatii, byli na siebie zdani.
Jeszcze na początku swej
krucjaty Olaf nie był przekonany co do prawdziwości podań o wampiryzmie. Wampiry w XXI wieku? – powątpiewał. Poza
zapiskami w starych księgach nie było żadnych namacalnych dowodów na istnienie
tych istot. I wtedy pojawiła się dziewczyna-łowca ze swym „martwym” kochankiem,
a zaraz po niej ten wampir.
Początkowo umowa była
prosta – jeśli Olaf chciał przeżyć, musiał grać według zasad wampira. Nie
znosił tej zależności, ale miał na koncie raptem jedną eliminację i był za
słaby, by negocjować. Uznał więc, że nawet jeśli to nie on stawia warunki,
szpieg wewnątrz Mrocznego Świata jest cenną zdobyczą. Z czasem jednak role się
odwróciły i teraz on – Olaf-Mistrz trzymał większość kart w ręce. I choć w
Gościszowie poniósł porażkę, to w Berlinie znalazł grunt godny, by zaszczepić
na nim szczytne idee. Tymczasem wampir stał się w swojej społeczności
autsajderem, nawet jeśli nikt jeszcze tego nie spostrzegł.
Od początku tej kuriozalnej
współpracy balansowali na wahadle wagi zwycięstwa, ale w tym momencie to szala
Olafa szła w górę. Bez wątpienia wampir był twardy, silny i mężny, ale to spryt
i przebiegłość zakonnika sprawiły, że języczek u owej wagi przechylał się w
korzystną dla niego stronę.
– Słuchaj! – warknął w
kierunku wampira. – Nie możesz tak się tu zjawiać. Nikt nie może wiedzieć, że
się znamy. Żeby było jasne. To moja tajna kryjówka. Oszalałeś? A właściwie… po
co tu przyszedłeś?
– Nie odgrażaj się
człowieku. Ja decyduję, kiedy i gdzie się spotykamy. A jestem tu, żeby kryć
twoją nic niewartą dupę.
Wulgaryzmy. Czarci pomiot i wulgaryzmy. To poniżające
pertraktować z tą gnidą – wyrzekał w duchu mnich.
Wsiedli do ciasnej windy,
a chwilę potem przekraczali próg schludnie urządzonego mieszkanka. Apartament
był niewielki, za oknami miasto zdawało się przygasać, a wewnątrz panowała
senna cisza. Wszedłszy do pokoju, wampir rozsiadł się w fotelu, nie czekając na
zaproszenie.
– Jeden z naszych jest
tutaj. Szuka ciebie – zaczął.
– Wiem, widziałem go.
Leon, tak? Tak chyba zwą tego… mężczyznę Rodzaju? – Wymawiając ostatnie słowa,
Olaf nie krył pogardy; celowo zawiesił głos, by nadać im groteskowości.
Spojrzał z niesmakiem na swego gościa i usiadł w fotelu naprzeciw.
– Tak, to Leon. – Wampir
zaś, nie dając się wciągnąć w jego gierki, zachowywał stoicki spokój.
– I mówisz, że mnie
szuka? Skąd wiedział, że jestem w Berlinie?
– Nie wiem… może
przeczucie – kłamał wampir.
Kłamał, choć doskonale
wiedział, że spłynął raport zespołu śledczego, ale wiedział też, że to ostatnie
chwile jego współpracy z Olafem. Zresztą obaj dostrzegali przedśmiertne podrygi
tego dziwnego aliansu, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Wampir każdego
dnia czuł się coraz bardziej podle – jak nisko upadł, zawierając pakt z
mnichem-szaleńcem… ale nie mógł cofnąć czasu; mógł jedynie odciąć się od tego i
posprzątać po sobie najlepiej jak się da.
– Szuka mnie… a nawet nie
jest na mojej liście… na razie. – Mnich zaśmiał się sarkastycznie. – Nie
zamierzam tracić na niego czasu. Są inni, którzy stanowią priorytet. Jak tylko
się tu zorganizuję, znów zaczniemy czystki. A lista się wydłuża. Ostatnio
dołączył do niej ten wolny… Bogusław? O ile się nie mylę Bogusław –
odpowiedział sam sobie. – I ta nierządnica, z którą się związał. Tctctc – Olaf
cmokał, kręcąc głową, jakby zastanawiał się nad kluczową kwestią. – Trochę mi
stwarzają problem, bo są dzieciaki i biedny pomiot zostanie bez matki, ale z
drugiej strony, skoro matka puszcza się z umarlakiem, to znaczy, że nie jest
godna, by wychowywać potomstwo. Mam rację? – Spojrzał na wampira z pogardą.
W każdej chwili drapieżna
natura jego gościa mogła obudzić bestię, ale mimo to Olaf bawił się chwilą.
Uwielbiał te eksplozje adrenaliny.
Skąd mnich wiedział, co
dzieje się w Mrocznym Świecie? Najwyraźniej czerpał wiedzę również z innego
źródła. Jakiego? – przemknęło przez
myśl wściekłego Karla.
– Bogusław i ludzka
kobieta? To nieprawda – znów kłamał, zachowując kamienną twarz. – Nie wiem,
skąd czerpiesz informacje, ale ta z pewnością jest błędna.
– Kłamiesz. – Szyderczy
uśmieszek zagościł na twarzy Olafa. – I wierz mi, twoje kłamstwo z pewnością
nie uchroni ich przed karą.
Zawierając pakt z tym
człowiekiem, Karl wiedział, że wydaje wyrok na nieumarłych i skazuje na śmierć
ludzi, ale to byli obcy. Teraz ten szalony człowiek zagrażał Bogusławowi i jego
partnerce. Trudno było Karlowi nazwać Bogusława przyjacielem, ale jednak
łączyło ich coś więcej niż tylko przynależność do tego samego gatunku czy
klanu, poza tym wciąż miał przed oczami strapioną twarz starego wampira, gdy
Otto nierozważnie dzielił się jego tajemnicą. Toteż niezależnie od swego
nastawienia do mieszanych par Karl musiał wywalczyć im bezpieczeństwo. Z
żarliwością więc przystąpił do negocjacji.
– Ani mi się waż! –
ryknął zdeterminowany, zrywając się z miejsca. – Mówię, że to nieprawda! Ale
wierzysz mi czy nie, tknij tego wampira i jego rodzinę, a wyrwę ci to obmierzłe
serce! Bogusław jest poza listą! Zrozumiano?!
– Oszalałeś?! Zapominasz
się! Taka była umowa! Ty jesteś moim koniem trojańskim w Mrocznym Świecie, a ja
w zamian eliminuję wszystkich, którzy sprzeniewierzyli się Rodzajowi i związali
się z ludźmi. Umowa to umowa. Nie ma wyjątków. – Olaf zachowywał stoicki
spokój, cały czas bawiąc się sytuacją.
– Są wyjątki – wycedził
Karl przez zaciśnięte zęby, ponownie siadając w fotelu. Pochylił się do przodu,
wsparł łokciami o szeroko rozstawione uda, splótł dłonie i utkwiwszy zimny
wzrok w Olafie, dokończył: – I Bogusław jest jednym z nich. Każdy, kto jest
związany z Zachodnim Dworem, jest poza listą. Zrozumiano?!
– Posłuchaj mnie
wampirze, uważnie. – Olaf miał surowy wyraz twarzy, a z jego ust sączył się
jad. Agresja narastała w nim jak zawsze, gdy myślał o Rodzaju, a teraz jeszcze „jego”
umarlak nie przestawał być arogancki i zuchwały. – Od zarania dziejów ludzką
powinnością było rozwijać boskie dzieło stworzenia. W tym celu mężczyzna brał
sobie kobietę, by płodzić z nią dzieci, a kobieta wiązała się z mężczyzną, by
mu się oddawać i rodzić jego potomstwo. Te kreatury… te monstra biorą sobie ludzkie
kobiety i mamią ludzkich mężczyzn tylko dla zaspokojenia własnych chuci. Z tym
trzeba skończyć. Raz na zawsze. Zrozumiano?! – ostatnie słowo wycedził z
naciskiem, akcentując je w ten sam sposób, w jaki zaakcentował je Karl.
– Te kreatury, te
monstra, to moi bracia, więc licz się ze słowami człowieczku. I powtarzam…
tknij kogoś z moich bliskich, a będzie to twój koniec – spokojnie wyszeptał
wampir.
Dreszcz lęku przebiegł
przez ciało mnicha. To już nie była zabawa. To była otwarta groźba. Trzeba będzie go wyeliminować –
zdecydował Olaf. Ale póki co, wampir
wciąż był przydatny.
Karl też czuł, że
współpraca z bractwem właśnie dobiegła końca. Nagle ich przymierze straciło
sens. Przeklęty Bogusław! Gdyby nie on… –
roztrząsał w myśli. A przecież nie chciał niczego niezwykłego. Chciał
tylko, by wrócił stary porządek, by śmiertelni i nieumarli zajęli właściwe im
miejsca i żadna ze stron nie przekraczała chimerycznej granicy. Jak na ironię
to właśnie Rodzaj zaczął ją przekraczać i łamać zasady. Fakt – czasy się zmieniły
i człowiek nie mógł już być żywym bufetem, ale żeby zaraz łączyć się w pary?!
To było niewłaściwe, niewybaczalne, wręcz karygodne. Dlatego Karl postanowił
wymierzyć tę karę; pozostawało tylko pytanie: jak? I wtedy trafił na tego
szalonego mnicha. Tak – Olaf był szaleńcem, ale w tamtym momencie użytecznym,
jak więc mógł go nie wykorzystać?
– Nie groź mi wampirze!
Nie boję się śmierci. Pan mnie powołał do tej misji i jeśli taka Jego wola,
oddam za nią życie.
– Blefujesz. – Szyderczy
śmiech Karla rozniósł się po pokoju. – Słyszę, jak przyspiesza twoje przerażone
serce, widzę, jak krople potu krystalizują się na twojej skroni. – Po raz
kolejny zerwał się z miejsca i w mgnieniu oka znalazł się obok mnicha. – Nie
boisz się śmierci, tak? – wyszeptał, a jego diaboliczny szept przemknął zimnym
dreszczem po kręgosłupie człowieka. – W takim razie mam lepszy pomysł… – szept
stał się ledwo dosłyszalny – zrobię z ciebie jednego z nas. Tak mój drogi,
zrobię z ciebie… wam-pi-ra.
Zimny dreszcz sprzed
chwili był niczym w porównaniu z surowym, głębokim strachem, który ogarnął
mężczyznę. Po raz pierwszy odkąd zetknął się z Rodzajem, Olaf poczuł prawdziwe
przerażenie, a jego myśli gnały niczym dane w światłowodach. Ale Karl miał
swoisty dar – wiedział, dokąd zmierza ta transmisja danych.
– I nie myśl, że uda ci
się przede mną ukryć – wciąż szeptał swą groźbę. – Pamiętasz…? Mamy szósty
zmysł. Znajdę cię wszędzie. Nie ma takiego miejsca, takiej nory na tej
przeklętej planecie, w której byłbyś bezpieczny przede mną. I nie zapomnij… mam
po swojej stronie czas. Znajdę cię – powtórzył i nim jego szeptane ostrzeżenie
uleciało jak obłok z papierosa, w pokoju pozostał tylko mnich i rozdzierający
go strach.
Olaf wiedział, że
manifestacja demonicznych mocy była celowa. Wampir chciał wykreować atmosferę
grozy i udało mu się – umarlak osiągnął cel. Na ten moment należało skreślić z
listy wolnego wampira i jego ladacznicę. Na ten moment…
*
Karl
stanął w drzwiach mieszkania przy Kulmbacher Straße, wypełniając swoim potężnym
ciałem światło futryny. Był mężczyzną o nordyckich rysach, z posępnym obliczem,
nietowarzyskim i małomównym.
Nietowarzyski
i małomówny? Co to znaczyło dla Rodzaju – społeczności niechętnej jakimkolwiek
wzajemnym relacjom? A jednak nawet oni uznawali go za mruka. Karl potrafił
milczeć przez wiele dni, a jedynym powodem, dla którego się odzywał, był czysty
przekaz informacyjny.
– Nooo,
jesteś wreszcie – uspokoił się Leon. – Wchodź, chłopie. Mamy ogrom rzeczy do
obgadania przed jutrzejszym występem u Arnulfa.
–
Gadanie? – zdziwił się Karl. – Wiem wszystko od Chwalimira, możesz nie strzępić
języka.
Leon
spojrzał na Krzyżaka, który trzema zamaszystymi krokami pokonał korytarz i nie
zwracając uwagi na pogrążonego w telewizyjnym chłamie łowcę, usiadł na kanapie
w salonie.
Kurde, nie ułatwia mi zadania – pomyślał młody, spoglądając na
Karla, a potem zamknął za nim drzwi.
Magda piękne dzięki za kolejne rozdziały:) Rozterki Gośki i wizyta kuzynki huraganu nie wróży nic dobrego, a do tego Leon walczy z wiatrakami bo jak widać Karl wspiera IN NOMINE PATRIS, a nawet go stworzył poprzez opętanego Olafa, zapowiada się wielkie zderzenie rzeczywistości.
OdpowiedzUsuń....i czekam ,czekam na ten opasły II tom :))
Rodi, jak zawsze można liczyć na miłe słowo z Twojej strony; dzięki wielkie :))
UsuńObiecuję, że gdy tylko ten opasły tom się ukaże, dam znać :)