Wciąż siedzę nad korektą, ale też ostatnio czasu mam jak na lekarstwo. Do tego stron w Cieniach ciągle ponad 700, mimo że dwoję się i troję, by tekst nieco okroić. Przyznam, że to okrawanie kiepsko mi idzie, bo wszystko wydaje się ważne, ale
blisko 50 stron
już
wywaliłam :) Być może niektórzy uznają, że znowu opisów za wiele i rozwleczony styl, ale cóż... tak właśnie piszę.
Dziś podsyłam kolejny fragmencik z tej części II tomu, która już zaczyna mieć ręce i nogi ;)
Pozdrawiam i życzę frajdy z czytania :)
Dziś podsyłam kolejny fragmencik z tej części II tomu, która już zaczyna mieć ręce i nogi ;)
Pozdrawiam i życzę frajdy z czytania :)
Z myślą o wspólnej kolacji Gośka włożyła marynarską
sukienkę i granatowy sweterek, włosy ponownie splotła w opadający z boku
warkocz, a na stopach miała płaskie sandałki. Cóż, zbędny trud – kolacja okazała
się pospiesznym posiłkiem w okrojonym gronie, bo chłopaków, choć kręcili się po
obejściu, przy stole nie było. Niemniej obiecali wieczór z niespodzianką. Wieczór
zaś nastał stanowczo za wcześnie, chowając gdzieś cały cudowny dzień i ten zbyt
szybki upływ czasu psuł jej humor. Czuła się tu świetnie i dałaby wszystko, żeby
zostać jak najdłużej. Miała Kaśkę, słońce, las, relaks i małe rozkoszne gaduły,
które wciąż zaskakiwały ją jakąś nowiną nie z tej Ziemi.
Podczas gdy ona rozpływała się nad urokami weekendu w
głuszy, Leon w pokoju obok zakładał na siebie sprane dżinsy i luźną bluzę z
kapturem w szaro-granatowym kolorze, i mamrotał rozdrażniony. Co dziwne, to nie
sprytne, gadatliwe, wszędobylskie dzieciaki wyprowadzały go z równowagi a zmysłowa
i inteligentna kobieta, która z każdą chwilą coraz bardziej chwiała, zdawałoby
się, solidnymi posadami jego niezachwianych przekonań. Wciąż miał przed oczami obraz
zaróżowionego ciałka Gośki w kusych szortach i skąpym staniku; wciąż słyszał
jej przyspieszone tętno, płytki oddech i jęk budzącego się podniecenia, którego
wspomnienie rozpalało go do białości.
– Pierdoły! – obruszył się wściekły.
Ale prawda była taka, że gdyby nie stojący między nimi
Marek, kto wie, czym by się to skończyło. Na szczęście łowca znalazł się we
właściwym miejscu i o właściwej porze, ratując go przed popełnieniem głupoty
roku. Tylko co dalej? – zastanawiał
się Leon. Najrozsądniej byłoby zwinąć się stąd czym prędzej i głęboko zakopać
mrzonki pod hasłem „poderwij Gośkę”. Niestety właśnie czekało ich nocne imprezowanie.
– Dobra, skoro tak… – Wzruszył ramionami, gotów dalej grać
rolę żartownisia-palanta i wyszedł z pokoju.
Naburmuszony szedł w stronę skraju polany, gdzie
Bogusław z Markiem i podekscytowanymi dzieciakami rozpalali wielgachne ognisko.
– Głupi pomysł to ognisko – mruknął pod nosem.
Ale jaką inną atrakcję można zaoferować gościom w
środku przepastnego lasu, zwłaszcza gdy gospodarzem jest unikający słońca
wampir? Możliwości są przeraźliwie ograniczone.
Wokół płonącego kręgu stały trzy długie, drewniane
ławy z oparciami, a w ich pobliżu miski z ziemniakami, półmisek ze stertą kiełbasek,
zapas piwa oraz dwa termo-kubki. Młody siadł na jednej z ławek i chwyciwszy
termo-kubek zaciągnął się zapachem.
– Kurwa! – warknął, czując procenty w swojej krwawej
Mary. – Znowu eksperymentujesz z tym szajsem?
– Wujjjkuuu! – zgromił go zgodny duecik dziecięcych
głosików, wspierany ich karcącym spojrzeniem.
– Sorry, maluchy, wymsknęło mi się. – Z głupawym
uśmieszkiem przyklejonym do twarzy Leon
próbował wyjść cało z tego niefortunnego wyskoku. – Ale wiecie, że to strasznie
brzydkie słowo?
Maluchy posłały mu pobłażliwe spojrzenie, niemo, acz
wyraźnie mówiące „właśnie za to cię skarciliśmy, palancie”. Spojrzenie
Bogusława też nie pozostawiało złudzeń: „następnym razem pomyśl, nim coś
palniesz, debilu” krzyczało.
– Okej, przeprosiłem, nie? – Leon uniósł brwi i wytrzeszczył
oczy, podkreślając wymowę swych lapidarnych przeprosin. – Ale co to, do diabła,
ma być? – wściekał się, machając termo-kubkiem.
– Daj spokój, przecież wiesz, że nas to nie zabije, a
mam dosyć ciągłego bycia zimnym sztywniakiem – tu Bogusław zrobił gest
cudzysłowu palcami – jak ludzie dookoła
mnie rozgrzewają się browarkiem.
– Faktycznie, odpuść, Leon – nieoczekiwanie poparł go
łowca. – Wiesz, że mamy to przetestowane – zaśmiał się, wciąż pamiętając
alkoholowy wyskok Sławka. – Nic wam nie będzie, a może rzeczywiście troszkę
odpuścicie temu waszemu sztywniactwu.
– Ja? Sztywniakiem? No to cię nieźle porąbało! Facet,
nie ma większego luzaka wśród Rodzaju, nade mnie.
– Co to jest rodzaj, wujku? – Paweł okazał się
wnikliwym słuchaczem z właściwą sobie dociekliwością.
Bogusław znów posłał przyjacielowi spojrzenie
„następnym razem pomyśl, nim coś palniesz, debilu”, a potem wzruszył ramionami
w „radź sobie sam” geście.
Jeszcze trochę tej mikro-mimiki i w jedną noc
opanuję mowę ciała do perfekcji. Sarkastyczna myśl Leona nie ustrzegła go jednak przed
wypiciem piwa, które nieopatrznie nawarzył.
– Rodzaj, to po prostu… dorośli panowie. Wiesz, takie
prawdziwe asy męskości – odpowiedział, szczerząc się do chłopca dumny ze swej
kreatywności.
– To jak będę duży, to też będę rodzajem? Też chcę być
prawdziwym asem męskości.
Tym razem Sławek nawet nie spojrzał na młodego. Pokręcił
tylko głową, zaciągnął się głębokim oddechem i skupiwszy wzrok na tańczących
płomieniach, zaczął dokładać drwa do ogniska.
– Cóż, mały, jak się dogadasz ze Sławkiem, to kto wie,
może wciągnie cię do naszego elitarnego klubu. – Leon puścił do chłopca porozumiewawcze
oczko i wyszczerzył śnieżnobiałe zęby.
– Odwaliło ci?! – Stary wampir, pukając się po czole,
spiorunował go wzrokiem.
– Dlaczego nie chcesz mnie wciągnąć do tego klubu? –
dociekał Pawełek, spoglądając na Bogusława ze skwaszoną minką.
– Słuchaj Paweł, pogadamy, jak skończysz osiemnaście
lat. Okej? To faktycznie klub dla bardzo
dorosłych panów, więc jak będziesz już dorosły, to wrócimy do tematu.
– Obiecujesz? – upewniał się malec.
– Obiecuję. – Bogusław uniósł dwa palce na znak
przysięgi, a chłopiec błyskawicznie przywarł do niego, wołając „jesteś super”.
Mocno objął mężczyznę w pasie, po czym równie nagle
oderwał się od niego i popędził w stronę domu.
– Mamusiu! Mamusiu! – wołał podekscytowany w kierunku nadchodzącej
Kaśki. – Jak będę duży, to Sławek wciągnie mnie do klubu rodzaj.
– Co takiego?!
– No, to taki super klub. Rodzaj się nazywa. Wujek
Leon mi o nim powiedział, a Sławek obiecał, że mnie do niego wciągnie.
Oczy Kaśki stały się równie kuriozalnie wielkie, jak u
postaci z azjatyckich kreskówek. Kobieta podparła się pod boki i wbijając
śmiercionośne spojrzenie w stojących przed nią mężczyzn, syknęła:
– Jezus, Maria! O czym wy tu do jasnej cho… –
zawiesiła głos i spojrzawszy na syna, złagodziła cisnące się na usta przekleństwo
– …Anielki rozmawiacie?!
– Na mnie nie patrz. – Marek uniósł dłonie w obronnym
geście. – Ja nie mam z tym nic wspólnego.
– O prawdziwych facetach. Wiesz, takich z krwi… i kości – odparł równocześnie
Leon i szeroko się uśmiechnął.
– Leon, błagam… bo nie ręczę za siebie. Do diabła, to
są dzieciaki!
– Spokojnie kochanie – powiedział Sławek tym swoim
ciepłym głosem psychoanalityka-terapeuty. – Mam ten bajzel pod kontrolą. Nie
róbmy scen. Potem ci wszystko wyjaśnię.
Kaśka przymknęła powieki i wyrównując oddech, otworzyła
się na więź. Poczuła wewnętrzny spokój partnera i to niezachwiane opanowanie,
dające poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Skoro Bogusław był spokojny, ona
też może być. Odpuściła i spojrzawszy na syna, spytała:
– Dobra, to co ci obiecał Sławek?
– Że jak będę duży, to pogadamy, a potem wciągnie mnie
do klubu rodzaj.
– No cóż, synku… – potarmosiła malca po łepetynce – w
takim razie pogadamy za kilkadziesiąt lat.
– Jak skończę osiemnaście – uściślił Pawełek.
– A jest rodzaj dla dużych pań z krwi i kości? Ja też
chcę być rodzajem – wypaliła nagle Agatka, o której niefortunnie wszyscy
zapomnieli.
– Na Boga… – Kaśka przewróciła oczami i bezwładnie
opadła na ławkę.
Trzej mężczyźni spojrzeli najpierw na małą, potem na uważnie
śledzącego akcję Pawełka, dalej na słaniającą się z bezsilności kobietę, a w
końcu na siebie i ryknęli tubalnym śmiechem.
Po zachodzie słońca nie pozostała nawet wątła
poświata, za to teraz Ziemię otulało gwieździste niebo z pyzatym księżycem. Zapowiadała
się przyjemnie chłodna lipcowa noc.
Gośka odwróciła się od okna, zostawiając za sobą urokliwy
widok nieba i znów zaczęła się przebierać. Włożyła szaroniebieskie dżinsy,
szarą bluzę z kapturem, adidasy, potem zmotała włosy w wygodny supeł na czubku
głowy i wyszła z pokoju. Dwie minuty później stanęła na skraju polany, a wilgotna
trawa przesiąknięta wieczorną rosą uginała się miękko pod jej stopami. W wielkim kręgu polnych kamieni płonął strzelisty
stos, oświetlając siedzącą wokół gromadkę oraz rzucając złotawe cienie na czarną
ścianę lasu.
Leon siedział na drewnianej ławie obok Marka i z
wyciągniętymi przed siebie nogami skrzyżowanymi w kostkach oraz termo-kubkiem w
ręce taksował blond kociaka od stóp do głów. Już otwierał usta, by palnąć coś dwuznacznego,
ale pomny ledwo co przebrzmiałej gafy z Rodzajem i Pawełkiem w rolach głównych ugryzł
się w język. Poklepał za to miejsce na stojącej obok ławce i rzucił z uśmiechem:
– Siadaj dziewczyno, jak widzisz, tylko ciebie
brakowało.
Faktycznie – byli wszyscy. Zresztą jaki problem skrzyknąć
tak małą gromadkę? Kaśka przykucnięta przy ognisku zasypywała z maluchami
ziemniaki w popiele, Marek w jednej ręce trzymał piwo, a w drugiej długi patyk
z utkwioną na końcu kiełbaską, który zgrabnie okręcał nad płomieniami. Termo-kubek
Bogusława stał na siedzisku obok niego, tuż przy butelce piwa Kaśki.
– Na co masz ochotę? – spytał gospodarz, gdy usiadła, a
lubieżna wyobraźnia Gośki zaczęła piętrzyć wyuzdane zachcianki.
– Może być piwo – odpowiedziała jednak skromnie. To by
dopiero było, gdyby palnęła „nagi Leon raz, poproszę”.
Sławek sięgnął po półlitrową butelkę, zdjął kapsel i
podał ją Gośce. Dziewczyna pociągnęła łyk i przymykając powieki, przełknęła
niemal łapczywie. Rozpalone świeżą opalenizną i ciepłem ogniska policzki
przestały na chwilę palić, gdy zimne piwo spływało w dół gardła. Tego jej było trzeba
– ochłody i tych ludzi, którzy sprawiali, że czuła się naprawdę szczęśliwa.
Bogusław jak zwykle emanował spokojem, wodząc po wszystkich szczerym
spojrzeniem, Leon zaciągnął na głowę kaptur, skrywając pod nim twarz, ale Gośka
wiedziała, że jest tam taki jak zwykle – nieprzewidywalny, ale zabawny i
szczery. Kaśka była Kaśką. Nawet ledwie znanego jej Marka otaczała aura poczciwości.
Po prostu krąg przyjaznych ludzi –
pomyślała ciepło.
Sylwetki
oświetlone jasnymi płomieniami skrzyły się osobliwie w palecie pomarańczowo-żółtych
barw, a grzebiące w popiele dzieciaki zdawały się jarzyć jak kolorowe lampki na
choince. Gośka uśmiechnęła się do nich, choć zajęte dłubaniem przy parzących
ziemniakach nie miały pojęcia, że im się przygląda.
Czas płynął w rytm niesłyszalnego tik-tak, lapidarne
pogawędki snuły się między chłopakami, a powietrze pachniało piwem, kiełbaskami
i słodkawym aromatem palącego się drewna.
Być może nie było to wydarzenie pretendujące do tytułu
impry roku odnotowanej na Pudelku, ale które z nich chciałoby w takowej
uczestniczyć? Gośka z pewnością nie. A już na pewno nie kosztem tej skromnej
biesiadki. Było tak zwyczajnie i tak po prostu fajnie. Uniosła głowę ku górze i
zaczęła obserwować rozgwieżdżone niebo. Kiedy podeszła do niej Kaśka i
usiadłszy obok, klepnęła przyjaciółkę w udo, dziewczyna drgnęła zaskoczona.
– Fajnie, nie? – zagadnął rudzielec z uśmiechem.
Kaśka zdawała się absolutnie szczęśliwa, piękna i
zaskakująco młoda. Jak nie Kaśka. A już z pewnością nie jak Kaśka, którą była
zaledwie kilka miesięcy temu. Po rozchwianym emocjonalnie cieniu kobiety przed
czterdziestką nie było dziś śladu – teraz obok Gośki siedziała atrakcyjna
kobieta, której trudno było przypisać wiek, sięgające łopatek rude loki okalały
osmaganą słońcem i okraszoną piegami urodziwą buzię, a figlarne oczy patrzyły
życzliwie i z ufnością.
– Uwielbiam te nasze ogniska – ciągnęła rudowłosa
piękność ze szczerym uśmiechem. – Dzieciaki zawsze dobrze się bawią, a jak Bogusław
zacznie te swoje straszliwe opowieści, to najchętniej nie schodziłyby mu z
kolan. Wierz mi, trudno je od niego oderwać. – Kobieta spojrzała na swojego
partnera z uwielbieniem. – Jestem diabelnie szczęśliwa, wiesz? Czasem nie chce
mi się wierzyć, że jeszcze niedawno moje życie było smętne i bez przyszłości.
Cholerka – zaśmiała się – los jest jak szalony kalejdoskop… czasem potrafi
naprawdę oczarować tak, że człowiek nie ma ochoty się od niego oderwać.
Cała Kaśka – słodka i
dobroduszna. I jak jej nie kochać? – pomyślała Gośka, przypatrując się przyjaciółce.
Bogusław, swobodnie rozparty na ławie, obdarzył
partnerkę promiennym uśmiechem, sprawiając wrażenie, jakby słyszał każde jej
słowo. Kurczę… to niemożliwe, prawda? – zastanawiała się Gośka przekonana, że
trzaskające ognisko i rozgadane dzieciaki skutecznie zagłuszały Kaśkę. Mężczyzna
tymczasem oderwał rozmarzony wzrok od swojej kobiety i spojrzał na bawiące się
ziemniakami, umorusane bąble.
– To co dzieciarnia… – zaczął, sadowiąc się wygodnie i
klasnąwszy, zatarł dłonie – czas na opowieść?
– Tak! Tak! – podchwyciły uszczęśliwione maluchy i kilka
sekund później siedziały mu na kolanach.
Kaśka wstała i podeszła do półmiska.
– Masz ochotę na kiełbaskę? – spytała i nim padła
odpowiedź, dodała: – Bierz, zanim się
wypiecze, zgłodniejesz.
Miała rację. Gośka chwyciła niedużą śląską i nabiła ją
na patyk, a potem uniosła ponad płomienie; chwilę później kiełbaska ociekała
tłuszczem, który w ogniu skwierczał hałaśliwie.
Dziewczyna przyglądała się tym drobnym skaczącym
iskierkom, a tymczasem Bogusław wiódł „straszną” opowieść o strasznym diable
Borucie z podziemi łęczyckiego zamku. Ogień tańcował, kiełbaski skwierczały, a
Boruta przybierał co rusz nową, przedziwną postać, stając się szlachcicem
skrywającym diabelski ogon pod strojnym kontuszem, ptakiem z ogromnymi
skrzydłami szybującym ponad łęczyckimi łąkami albo rogatą rybą czy też czarnym
koniem galopującym nocami na podłęczyckich polach. W końcu został młynarzem,
który nocami nawiedzał młyny. Dzieciaki miały skupione twarzyczki i z uwielbieniem
w oczach słuchały, rozdziawiając buźki. Jako że legendy Sławka zawsze kończyła
moralizatorska puenta albo happy end, kreując bohaterów na postacie obdarzone
empatią, to i Boruta okazał się dobrotliwą duszą; co prawda z pokrętnymi zdolnościami
i diabelskim sprytem, ale jednak poczciwiną pomagającym biedakom.
– Dwie dziurki w nosie skończyło się – spuentował Bogusław
i po ojcowsku poklepał maluchy po nóżkach. – No dzieciarnia, a teraz do łóżek –
zarządził, zsuwając pociechy z kolan.
– Ale jeszcze nieee – oponowały zgodnym chórkiem.
– Jeszcze coś powiedz – domagał się Pawełek.
– Na pewno coś jeszcze wiesz o tym diable – wtórowała
bratu Agatka.
Maluchy stanowiły zadziwiający tandemie – uzupełniały
się jak mało kto i, mimo różnicy płci i wieku, zawsze doskonale dogadywały.
– No dobra. Coś tam jeszcze o nim wiem. – Bogusław
pochylił się i ściszonym głosem, z tajemniczym wyrazem twarzy oznajmił: – Legenda
głosi, że na ścianie wieży kolegiaty w Tumie koło Łęczycy diabeł Boruta
zostawił ślady swoich strasznych pazurów. A powstały one… – zawiesił głos, by
nadać słowom jeszcze większego dramatyzmu – kiedy chciał przewrócić wieżę. Łaaa!
– wykrzyknął nagle, wytrzeszczył oczy i uniósł rozczapierzone dłonie w
straszącym geście.
Dzieci zaczęły piszczeć i śmiać się, a Kaśka
przewróciła oczami, karcąc partnera.
– Bogusław, błagam… bo będziesz siedział przy ich
łóżkach, aż nie zasną – postraszyła. Z dobrym skutkiem, bo mężczyzna
wyprostował się i nagle spoważniał, choć kąciki ust drgały mu figlarnie, a
dzieciaki i tak wiedziały, że to tylko zabawa. Potem wstała i ruszyła w
kierunku domu. – No już! Pora spać! – pogoniła ociągające się pociechy.
– Pomogę ci – Gośka zerwała się, widząc, jak bardzo
umorusane są maluchy.
Jeśli chciała ten wieczór spędzić w towarzystwie
przyjaciółki, z pewnością powinna włączyć się do gorliwego szorowania bąbli.
Chwyciła więc Agatkę za rączkę i ruszyła za Kaśką.
– Jeszcze raz to samo? – spytał Bogusław, chwyciwszy
swój termo-kubek i wyciągnął rękę po naczynie przyjaciela, kiedy kobiety i
dzieciarnia zniknęli w budynku.
– Dlaczego nie? – Młody podał kubek, nie oponując już
wobec wysokoprocentowych napitków. Figlarne spojrzenie wysrebrzonych oczu
świadczyło o rozluźniającym wpływie alkoholowo-proteinowej kombinacji.
Sześciopak piwa i dwie wzmocnione diety proteinowe
później Sławek złapał za gitarę i, nie zważając na toczące się rozmowy, przy
akompaniamencie pobrzmiewających strun zaczął podśpiewywać:
Zamienię każdy oddech w niespokojny
wiatr
By zabrał mnie z powrotem – tam,
gdzie masz swój świat
Poskładam wszystkie szepty w jeden
ciepły krzyk
Żeby znalazł cię aż tam, gdzie
pochowałaś sny
Już teraz wiem, że dni są tylko po
to,
By do ciebie wracać każdą nocą złotą
Nie znam słów, co mają jakiś większy
sens
Jeśli tylko jedno – jedno tylko wiem:
Być tam, zawsze tam, gdzie ty.
Wyłowiwszy z oceanu muzycznych szlagierów ten
najwłaściwszy, Bogusław, nie odrywając wzroku od swojej kobiety, mruczał
piaskowym głosem, a szczęśliwa Kaśka uśmiechała się od ucha do ucha, łechtana
niecodziennym wyznaniem. Gdy zakończył słowami:
Żegnać się co świt i wracać znów do
ciebie
Być tam, zawsze tam, gdzie ty
Budzić się i chodzić spać we własnym
niebie
Być tam, zawsze tam, gdzie ty, jeee,[1]
rzuciła
mu się na szyję i ze zmysłowo wyszeptanym „dziękuję”, obdarzyła tak namiętnym
pocałunkiem, że powietrze wokół nich zdawało się gęstnieć.
– No stary, popłynąłeś – zaśmiał się Leon, kiedy
Sławek skończył nie tylko śpiewać, ale i z pasją całować swą wybrankę.
– Poczekaj, aż usłyszysz moją odpowiedź. Teraz moja
kolej – zawołała ochoczo Kaśka, chwytając w rękę udającą mikrofon butelkę z
piwem, utkwiła spojrzenie w ukochanym i zaczęła szkolonym głosem muzyka
profesjonalisty:
Dzisiaj uwierzyłam, że do szczęścia
mi wystarczy,
Bym przy tobie była, byś codziennie
na mnie patrzył,
Niby tak zwyczajnie, ale oczy mówią
wiele,
Uwierzyłam znów.
Ten blask, który inni we mnie
dostrzegają,
Niech trwa, bo dotąd miałam go za
mało,
Ten blask, by zaistnieć potrzebuje
ciebie,
Tylko mnie kochaj…
Kobieta śpiewała, a Bogusław dorabiał na gitarze improwizowany
akompaniament i całkiem nieźle mu to szło. Gośka kołysała się delikatnie w rytm
ślicznej ballady Goyi, sącząc kolejne piwko i czując lekkie falowanie
otaczającej ją rzeczywistości, gdy tymczasem przyjaciółka brnęła dalej:
Kogo mam obwiniać, za to, że tak
długo spałam,
Snem niespokojnym, choć otwarte oczy
miałam.
Wszystko się zmieniło, odkąd jesteś
mi tak bliski,
Niech zaiskrzy w nas
Ten blask, który inni we mnie
dostrzegają.
Niech trwa, bo dotąd miałam go za
mało.
Ten blask, by zaistnieć potrzebuje
Ciebie
Tylko mnie kochaj…
Klarownie czysty śpiew Kaśki ucichł zaledwie na ułamek
chwili. Gdy oboje zaczęli zapewniać się wzajemnie, że:
Wherever
you go, whatever you do,
You
know these reckless thoughts of mine are following you.
I'm
fallin' for you, Whatever you do,
Cause
baby you've shown me so many things that I never knew.
Gośka rozpłynęła się w zachwycie. Inna sprawa, że
zaskoczył ją dobór repertuaru, bo o ile trzydziestosiedmioletnia Kaśka miała
prawo znać stare, raczej babskie hity, o tyle Bogusław zdawał się na to zbyt
młody… no i facet. Jaki facet gustuje w
czymś takim? – zastanawiała się, podrygując rytmicznie. Zresztą… – wzruszyła ramionami; znając tych kolesi, mogła się
wszystkiego spodziewać – w końcu czytują
paranormale.
You
were so young,
Oh,
and I was so free…[3]
śpiewał dalej Bogusław.
– Nieee, no teraz to poszedł po bandzie – palnęła, gdy
mężczyzna, patrząc na Kaśkę z uwielbieniem, wyśpiewywał „byłaś tak młoda…”.
Oczywiście, że widziała w swojej przyjaciółce samo piękno, ale żeby od razu „
tak młoda”? Nie przesadzajmy – przecież on był dobre dziesięć lat młodszy od Kaśki.
Boże, co miłość robi z człowiekiem –
westchnęła w duchu, dalej podrygując rytmicznie, gdy tych dwoje rozpływało się
w piosence.
Miłosna sielanka kwitła niesiona falą kolejnych
szlagierów przy wtórze dwunastostrunowej gitary, a Bogusław i Kaśka tak się
wczuwali i miękli we wzajemnych wyznaniach, że trudno było zachować powagę.
Między jednym lukrowanym wyznaniem a drugim Marek
wepchnął Gośce do ręki kolejną kiełbaskę dyndającą na końcu długachnego kija i
rozkładając się wygodnie, usiadł obok niej.
– Niezła zabawa, co? – zagadnął. – Oni tak zawsze?
– Nie mam zielonego pojęcia – roześmiała się. – Jestem
tu pierwszy raz i pierwszy raz widzę ich tak pochłoniętych sobą.
– To coś nas łączy. – W puszczonym przez łowcę oczku i
szerokim uśmiechu nie było żadnej dwuznaczności; po prostu „fajnie, że jesteś”
gest.
Marek, okręcając nad płomieniami swój kijaszek,
kołysał się na ławie z radosnym podziwem i tylko Leon miał dziwnie niewyraźną
minę. Patrzył na siedzącą vis a vis blondynkę i niemal przyklejonego do niej łowcę,
którego ręka swobodnie leżała na oparciu ławki, zbyt blisko jej ramienia. Fuck! Mimowolnie zazgrzytał zębami. W
końcu odwrócił rozdrażnione spojrzenie.
– Kurna, jesteście tak cukierkowi, że tylko patrzeć,
aż zacznie wam lukier po brodach ściekać – pojechał sarkazmem, gdy przebrzmiały
ostatnie takty entej piosenki. – Normalnie za chwilę mnie zemdli od tych
waszych słodkości. Do nagrody Grammy można by was nominować w kategorii…
„największe mydło roku”.
– Po prostu nam zazdrościsz, młody, i tyle – odciął
się Bogusław.
– No nie rób sobie jaj.
– Niee? No to może teraz ty? – Sławek podsunął gitarę
w kierunku przyjaciela.
– Coś ty?
Jeszcze na głowę nie upadłem, żeby się tak beznadziejnie produkować – warknął
Leon i głębiej nasunął kapocę na głowę.
Teraz nie tylko oczy, ale cała jego twarz była skryta
w cieniu. Dlaczego? Gośka nie
wiedziała. A dokładniej, nie wiedziała, co sprawia, że w niemal egipskich
ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtawo-czerwonym blaskiem ogniska, facet
siedział zakapturzony, jakby paliło go słońce w zenicie. Cóż, powód był prosty
– Leon za diabła nie chciał, by złowiła jego srebrzyste spojrzenie, które
demaskowało reakcję młodego na jej obecność, a teraz też na cholernie
denerwującą bliskość innego faceta przy jej boku. Zwłaszcza że wciąż miał w
oczach smakowity widok rozgrzanego słońcem ciała, a wysokoprocentowa dieta
proteinowa utrudniała zapanowanie nad niechcianą reakcją. A głód seksu? Wolał o
nim nie myśleć.
– Okej, jak on nie chce, to dawaj Bogusław – zawołała
ochoczo Gośka, której kilka kolejek piwka nieźle szumiało już w głowie. –
Varius Manx. „Pocałuj noc”. Refren. Zapodawaj na tej twojej gitarce.
I nim padły pierwsze takty akompaniamentu, dziewczyna zerwała
się z siedzenia i patrząc wyzywająco na Leona, zaśpiewała, powtarzając
dwukrotnie:
Spróbuj choć raz odsłonić twarz i
spojrzeć prosto w słońce
Zachwycić się po prostu tak i wzruszyć
jak najmocniej
Nie bój się bać, gdy chcesz to płacz,
idź szukać wiatru w polu
Pocałuj noc, najwyższą z gwiazd,
zapomnij się i... tańcz.
Miała już nieco w czubie, pojęcie skrępowania było jej
dalece obce i dlatego śpiewając zupełnie na luzie, prowokacyjnie kołysała
biodrami w nadziei na poruszenie zakapturzonego chłopaka.
– Dawaj gitarę! – rozkazujący ton Leona nie
pozostawiał wątpliwości; Gośka rzuciła mu wyzwanie, które nie mogło pozostać
bez odpowiedzi. – Chcesz, żebym się zapomniał, dziewczyno? Nie ma sprawy –
dodał zaczepnie z twarzą wciąż ukrytą pod kapturem, a potem popłynęła wiązanka
przyśpiewek.
I choć gitarowe zdolności młodego wampira odstawały od
doskonałego wyczucia muzycznego Bogusława, trzeba przyznać, że i tak nieźle sobie
radził. Ruszyła więc karuzela dwuznaczności z wybiórczo wyśpiewanymi zwrotkami,
poczynając od sugestywnego:
Nie mów nic – zabawa trwa, świat się kręci, a my z nim
Zdarta płyta gra zapomniany dawno hit
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Daj mi tę noc, tę jedną noc![4]
Leon grał, śpiewał donośnie, aż w końcu zrzucił kapocę
i patrzył na blond kociaka, uśmiechając się prowokująco. Ten muzyczny zapał
pozwolił mu ochłonąć z niechcianych emocji, więc odsłonił twarz, pozornie
ulegając sugestii dziewczyny. Kolejność zwrotek znów była wybiórcza, a on
ciągnął tę kuriozalną konwersację, niemal wykrzykując:
Tak niewiele trzeba nam, żeby bawić się do łez
Kolorowe oczy ścian, reflektorów deszcz
Zapomnijmy jeszcze raz o tym, że nam było źle
Na to przecież przyjdzie czas, kiedy wstanie dzień
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Matko, co to za
towarzystwo?! Żadnych
gorących hitów z samego szczytu list przebojów, tylko jakieś przedpotopowe
przyśpiewki, ale, okej, skoro chcieli się tak bawić, Gośka nie miała nic
naprzeciw. Też znała kilka ekstra przebojów,
więc co tam – błyśnie wiedzą, niech zobaczą, że nie odstaje od nich. A za dobór
repertuaru Leonowi jak nic należała się Złota Malina i co tam, że to nie ten
wyścig o sławetne trofeum. Po kilku piwkach była nieźle wstawiona, po niezmordowanych
pląsach nakręcona dobrym humorem i mimo niewybrednej dwuznaczności tekstów
wciąż podrygiwała ochoczo, nie upatrując w nich nic zdrożnego. Była na niezłym
rauszu, chwyciła więc butelkę i, podobnie jak Kaśka, markując śpiew do
mikrofonu, zawołała „teraz ja!”, a potem patrząc Leonowi prosto w oczy, z
szerokim uśmiechem zaczęła:
Nie bądź taki szybki Bill, wstrzymaj
się przez kilka chwil,
Przestań działać jednostajnie,
porozmawiaj o Einsteinie,
Nie bądź taki szybki Bill.
Nie bądź taki szybki Bill, dobrze
czasem zmienić styl,
Chcesz omotać mnie, to powiedz, czemu
lata odrzutowiec,
Nie bądź taki szybki Bill.
Nie bądź taki szybki Bill, nie bądź
taki szybki Bill,
Bo wystarczy jedna chwila i nie
będzie śladu Billa,
Nie bądź taki szybki Bill.[5]
Odpowiedź Leona była błyskawiczna:
O mnie się nie martw, o mnie się nie
martw, ja sobie radę dam
Jesteś, to jesteś, a jak cię nie ma,
to też niewielki kram
Jeśli chcesz wiedzieć same
zmartwienia tylko przez ciebie mam
O mnie zapomnij, o mnie się nie
martw, ja sobie radę dam [6]
niemal
wykrzykiwał.
Zabawa rozkręcała się na całego. Nie obyło się co
prawda bez kilku zafałszowanych wpadek, ale kto zawracałby sobie tym głowę?
Grunt, że w koszyku piętrzyła się coraz większa ilość pustych butelek po
złocistym płynie z pianką, a Leon z Bogusławem od czasu do czasu znikali, by po
chwili wrócić z kolejną porcją zakropionej diety proteinowej. Wszyscy byli nieźle
wstawieni, śmiali się i dowcipkowali, nie rezygnując przy tym ze śpiewaczego festiwalu.
Gośce chwilami zdawało się, że widzi rzeczy niemożliwe, ale była wystarczająco wcięta,
by pojawiające się od czasu do czasu wydłużone zęby u chłopaków czy świecące na
srebrno oczy uznać za alkoholowe zwidy. W muzycznej przepychance nie dawała
jednak za wygraną, niemniej im bardziej znieczulała się procentami, tym
bardziej stawała się ckliwa. W końcu uderzyła w liryczny ton:
Nie zamykaj oczu bo, na zawsze chcę być
W zasięgu Twego wzroku i, i dłoni Twych.
By zawsze, gdy wyciągniesz je, mogły napotkać mnie. [7]
Gdy tylko zabrzmiały pierwsze takty, Kaśka podskoczyła
z miejsca i stanąwszy obok przyjaciółki, zaczęła robić chórek. Wstawione
dziewczyny z szerokimi bananami na twarzach bawiły się przednio, wyginając w
takt powtarzanego refrenu, a Sławek, odebrawszy Leonowi gitarę, znów zaczął
wprawnie szarpać struny. Potem przyszła kolej na:
Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich
zapisany jest! [8]
Powtórzyły to ze trzy razy i nie
wypadając z rytmu, jęły wyśpiewywać:
Kiedy znajdziemy się na zakręcie, co z nami będzie?
Świat rozpędzi się niebezpiecznie, co z nami będzie?
Nawet jeśli życie dawno zna odpowiedź,
Może lepiej, gdy nam teraz nic nie powie. [9]
Gośka robiła solówki, obie wyklaskiwały
rytm, a Kaśka dorabiała chórki. W końcu, naśladując Ewelinę Lisowską, rozpędziły
się w „Stronę słońca”, wykrzykując:
Rozpędzeni prosto w stronę słońca,
zatraceni w sobie tak bez końca
Zaliczamy dziś te wszystkie stany,
bez grawitacji pędząc w nieznane
Mrugnij, a pofruną szyby z okien,
rozpalamy znowu tu nasz ogień
Każda chwila jest wiecznością, kiedy
miłością podbijamy kosmos.
Leon, choć niekoniecznie było mu po drodze rozpędzać
się w stronę słońca, to zatracaniu się i rozpalaniu ognia we dwoje nie miał nic
naprzeciw. Nie pozostał im jednak dłużny. Znów chwycił gitarę i znów nie
szczędząc Gośce wymownego spojrzenia, zaczął z emfazą:
Nie dokazuj, miła nie dokazuj, przecież nie jest z ciebie
znowu taki cud
Nie od razu, miła nie od razu, nie od razu stopisz serca mego
lód. [10]
– Nooo, kochani! – zawołał w końcu
Marek, który jeszcze przed chwilą ochoczo wystukiwał rytm o własne kolana. –
Dość już tej bitwy na głosy. Przecież i tak dobrze wiemy, że… – i tu złapał za
swoją butelkę, stanął w rozkroku, a potem, niczym sam mistrz Zaucha, wypalił
niskim, obłędnie silnym głosem:
Ko-cha-ne ba-by, ach te ba-by, człek by je łyżkami jadł
Tęgi chłop, co lekką ręką łamie sztaby,
Względem baby jest tak jak dziecko całkiem słaby.
Baby, ach te baby, czym by bez nich był ten świat?
Co tu łgać, co tu kryć, spróbuj bez baby żyć,
Gdy ci uda się taka sztuka, toś jest chwat. [11]
Marek z całej nielichej mocy swych płuc
łechtał próżne ego płci pięknej, Bogusław dorabiał gitarowy akompaniament,
dziewczyny klaskały i skakały radośnie wokół ogniska i nawet Leon przyłączył
się, pogwizdując rytmicznie w kluczowych
momentach.
– Chłopaki dajcie
spróbować tej waszej super diety – rzuciła nagle Gośka, gdy ustały ostatnie
dźwięki piosenki i gdy wykończona pląsem padła na ławie między Leonem a
Markiem, który znów siedział obok kumpla, odkąd ona poczuła estradowy zew.
Powiedzieć, że zaskoczyła
tym wszystkich, byłoby skandalicznym niedopowiedzeniem – jej propozycja była
niczym grom z jasnego nieba. Nagle wszyscy (poza nią) wytrzeźwieli jak za
dotknięciem magicznej różdżki, a gorąca jeszcze przed chwilą atmosfera przymarzła
i tylko patrzeć, aż szron zacznie pokrywać płomienie. I kiedy zdawało się, że w
martwocie i osłupieniu całe towarzystwo dotrwa dnia sądu ostatecznego, Leon wziął
sprawy w swoje ręce, a raczej w swój niewyparzony język.
– Dziewczyno, chcesz,
żeby ci wąsy i kłaki na klacie wyrosły? Albo muły jak u Pudziana? Już widzę te
twoje ekstra cycki pokryte kłębami futra – wypalił, wpędzając wszystkich w jeszcze
większą konsternację. – To strawa dla prawdziwych facetów – podsumował i
uśmiechnął się protekcjonalnie.
– No, no, dla prawdziwych
facetów powiadasz? Chłopcze, ty przestań tak paść to swoje ego, bo ci dym
uszami pójdzie – odcięła się, dumna, że po takiej działce alkoholu wciąż
potrafi jasno formułować wypowiedzi, choć wiedziała, że w dłuższej potyczce nie
ma z nim żadnych szans. Czy była w ogóle jakaś potyczka, którą mogłaby wygrać? W starciu z Leonem? Zapomnij – zawyrokował
podłamany zdrowy rozsądek. – Nie to nie – wzruszyła ramionami, wstała i ruszyła
w stronę domu.
– Gośka, poczekaj –
zaniepokoiła się Kaśka i popędziła za nią. – No nie strzelaj focha, błagam.
Leon czasami wypali z czymś jak Filip z konopi, a potem tego żałuje – tłumaczyła niemal błagalnym tonem.
– Kaśka! Ja? Focha? Daj
spokój kobieto, do kibelka idę. Mam w sobie hektolitry piwska. W końcu mój
pęcherz powiedział „stop”. No wiesz, takie ostatnie ostrzeżenie. Jak nie
posłucham, to odwalę tu niezłe przedstawienie – zachichotała i ruszyła przed
siebie.
– Okej, pójdę z tobą. Co
prawda mój pęcherz nie wysyła jeszcze ostrzegawczych sygnałów, ale co szkodzi
nieco go zluzować? I do dzieciaków zajrzę. Tak na wszelki wypadek. Pewnie jakby
się coś działo, to już by tu przybiegły, ale nie zaszkodzi sprawdzić – Kaśka
szczebiotała, podążając jej śladem.
– Odwaliło ci?! – warknął Bogusław,
jak tylko dziewczyny zniknęły im z oczu. – Kłaki na klacie? Muły Pudziana? Ekstra
cycki?! Kłęby futra?! – wyliczał, unosząc się coraz bardziej. – Chłopie, opanuj
się, bo czasem się zastanawiam, gdzie byłeś, jak Pan Bóg rozum rozdawał.
–
Rozum? Raczej dobre maniery. – Marek spiorunował Leona zabójczym spojrzeniem.
–
Czego się czepiacie? Spójrzcie, jakie to było skuteczne.
– No, właśnie widzę –
pieklił się dalej Sławek. – Dziewczyna zmyła się i tyle po dobrej zabawie.
– Do kibla poszła, nie
słyszałeś?
– Słyszałem. I co z tego?
Może to tylko wymówka.
– Wiecie co? Ale ni za
tym, ni po tym, też muszę udać się na stronę. – Marek wstał i ruszył za
dziewczynami. – Cholera, czy to piwsko musi być takie moczopędne? – marudził
pod nosem, drapiąc się po głowie, jakby szukał tam sensownej odpowiedzi.
– Tylko nie zabalujcie tam
za długo – upomniał go młody. – Zabawa dopiero się rozkręca.
– Rozkręca? Puknij się w
tę nachlaną mózgownicę. Ty chyba naprawdę nie powinieneś wzmocnionej Rh
dostawać, młokosie. Po pierwsze najprawdopodobniej właśnie rozpierdoliłeś
zabawę, a po drugie świt niedługo, więc zacznij trzeźwieć, żebyś się tu nie
zasiedział.
Odchodząc, łowca rzucił okiem na zbolałą minę Leona,
któremu nawalone oczka świeciły się nienaturalnie.
– Czy on właśnie nazwał mnie młokosem?
– Na to wygląda – zaśmiał się szczerze Bogusław.
– Cholerny szczyl jeden – bełkotał zawiany Leon.
– Czego chcesz? Wyglądasz jak jego duuużo młodszy
kumpel, nic dziwnego, że czasem się zapomina. Zwłaszcza po pijaku. A swoją
drogą, do cholery, ugryź się czasem w ten jęzor, co? No przecież co rusz z
czymś wypalasz jak, nie przymierzając, ze zwiędłego fiuta.
– Odwal się, okej? – bąknął młody. – Przecież to ty
nie chciałeś być… martwym… sztywniakiem? Zimnym… umarlakiem? Sztywnym…?
– Ziemniakiem – podrzucił niby od niechcenia Bogusław
i uniósłszy jedną brew, przyglądał się kumplowi, oczekując reakcji.
– No właśnie, sztywnym ziemniakiem… kurwa! Nie rób
sobie jaj! – ryknął Leon, gdy Sławek, łapiąc się za brzuch, pochylił do przodu
głowę i zwiesiwszy ją między kolana, zwijał się ze śmiechu. – W cholerę z tym…
ale piłem to twoje gówno, no nie? I
teraz nim nie jestem, cokolwiek to miało być.
Pokrętna logika? Z pewnością, ale w podpitym Leonie istotnie
trudno było dopatrzyć się zimnego sztywniaka.
Dwa wstawione wampiry paplały nieco bez składu, gdy
tymczasem podchmieleni ludzie powędrowali za tak zwaną potrzebą. W międzyczasie
Bogusław dorzucił do ogniska, żywiąc nadzieję, że niewyparzony jęzor Leona nie
narobił nieodwracalnych szkód. Kiedy więc w progu dworu ukazały się roześmiane
niewiasty, ciążące nieumarłemu sercu kamienie pospadały oczyszczającą lawiną.
– Gośka, kiełbaski?! – zawołał Leon z
przesadnym entuzjazmem i zamachał kijkiem z dyndającą na końcu śląską. Lekko
chwiejnym krokiem podszedł do ławki, na której usiadła z dala od niego.
– Bo ja wiem, o tej porze? No, chyba że już w ramach
śniadania. – Uśmiechnęła się, jakby ta głupkowata scena sprzed kilkunastu minut
nie miała miejsca.
Cóż, mogła strzelić focha i zignorować faceta, ale
była na to… za dobrze wychowana? Za mądra? A może po prostu za bardzo nim
zafascynowana, żeby kombinować jak koń pod górę? Lepiej było przyjąć kiełbaskę
i nie psując sobie i innym humoru, dobrze się bawić aż do końca.
– Trzymaj. – Leon podał dziewczynie kij, a potem
przysiadł obok i pochyliwszy się, wymruczał jej do ucha: – Przepraszam. To było
głupie. Możesz o tym zapomnieć?
– Zapomnieć? Nie. Ale mogę ci wybaczyć. W końcu masz
być moim kumplem, no nie? Kumple nie boczą się na siebie. – powiedziała
spokojnie i posłała mu szczery, życzliwy uśmiech.
– Dzięki. Super z ciebie dziewczyna, wiesz? – Położył
dłoń na jej ręce w przyjacielskim geście. – Jeszcze nigdy nie miałem dziewczyny
kumpla. Będę musiał się tego nauczyć.
Leon poczuł pod dłonią przyjemne ciepło i w
niekontrolowanym odruchu splótł jej palce ze swoimi. I znów, jak za pierwszym
razem w Kawce, elektryczny impuls przebiegł przez ich ciała, a on zapragnął
więcej. Jego oczy błysnęły srebrem, więc odwrócił głowę.
Gośka drgnęła – najpierw był niespodziewany dotyk,
potem pieszczota i… dreszcz. Spojrzała na ich splecione dłonie, nie do końca
wiedząc, co z tym począć.
Nie byli nastolatkami bawiącymi się w ukradkowe gesty,
a jednak oboje poczuli się nieswojo. Ona, bo nie umiała odczytać jego intencji
i nie ufała sobie; on, bo w głowie zadźwięczał mu ostrzegawczy dzwonek i błysnęło
czerwone światełko. Przecież postanowił unikać zbytniej zażyłości z ludźmi. Z ludźmi? Dobre sobie! Z nią! Tak „z
nią” stanowiło sedno. Ale to Gośka ściągnęła brwi w dziwnym grymasie
niepewności i wciąż patrząc na ich dłonie, oswobodziła rękę, w duchu dziękując Opatrzności,
że nawet w obliczu zamroczenia alkoholem jej zdrowy rozsądek wykazuje trzeźwość.
Wobec tego intrygującego chłopaka dogadzanie podszeptom zdradzieckiego ciała
byłoby niemądre. Niemniej, mimo iż ich dłonie nie były już splecione, Leon
wciąż był zbyt blisko. Każdemu spojrzeniu w jego stronę towarzyszył oszalały
trzepot serca świadczący jednoznacznie, w jak poważnych była tarapatach. Towarzystwo
Leona wprawiało ją w zakłopotanie. Wyczuwała też ślad innego uczucia, które gromadziło się
głęboko w jej kobiecości i które doskonale potrafiła zdefiniować, a które nie
wróżyło niczego dobrego. W ostatnim porywie opamiętania odsunęła się w stronę
przeciwległego końca ławki. Być może postępowała śmiesznie, ale nie zamierzała
się tym przejmować. Zresztą Leon nie wyglądał na obrażonego, raczej bawiła go
ta sytuacja.
– Aleśmy się wystroili, no nie? – rzucił, ni z tego ni
z owego, zmieniając nagle temat.
Spojrzała na siebie, potem na niego. Faktycznie mieli
na sobie niemal bliźniacze ciuchy. Dopiero teraz to zauważyła.
– Ha! No widzisz, jakaś podświadoma więź czy co? – Znowu
zapędzała się w ślepy zaułek. Nie idź tą
drogą, kobieto! – skarciła się mentalnie.
– Chyba raczej, „czy co” – podłapał wykręt i w
szerokim uśmiechu błysnął śnieżnobiałymi zębami.
– Skoro tak mówisz… – Nieco speszona wbiła wzrok w
złoto-czerwone iskierki migoczące jak rój świetlików, które poszybowały w górę,
gdy Bogusław dorzucił do ogniska kolejną kłodę drewna i przyglądała się im,
póki nie opadły niczym deszcz mikroskopijnych meteorów.
Atmosfera na powrót stała się przyjacielska i wszyscy
ochoczo padliby na tych ławach w błogie objęcia Morfeusza, ale nie wszyscy
mogli sobie na to pozwolić. Nadciągał świt, dlatego Kaśka zaczęła się zbierać.
– No, moi drodzy, czas do łóżek! – zakomenderowała
matczynym tonem, wymownie spoglądając na swojego mężczyznę. – Jutro też jest
dzień – dodała i podniosła się z ławki. – Cześć wszystkim i wybaczcie, że tak
was zostawiam, ale wiecie… maluchy nie będą miały nade mną litości już od
samego rana – zaśmiała się i pomachawszy wszystkim na „do widzenia”, ruszyła w
stronę domu.
– Zbierajcie się. Ja tu jeszcze troszkę posiedzę –
stwierdził Marek. – Ognia dopilnuję, żeby się czasem nie rozlazł. Wiecie, jak
jest, lekki wietrzyk i wszystko może pójść z dymem.
– Daj spokój, zalejemy to wodą i nie będzie problemu.
Przecież nie będziesz tu siedział do białego rana. – Bogusław już brał się za
baniak, żeby dogasić ognisko.
– Zostaw… lubię sobie tak posiedzieć – powstrzymał go
łowca. – Idź Sławek. Spokojnie możesz mnie tu z tym zostawić. Jak mnie zmorzy,
to sam to zaleję. No, spadaj już, spadaj – ponaglił, spoglądając na wampira znacząco,
a potem przeniósł niespokojny wzrok na Leona, który zdawał się nie zauważać
jaśniejącego nieba.
– Też już pójdę – mruknęła Gośka, wstając, a potem przekroczyła
wyciągnięte nogi Leona i ruszyła za Bogusławem.
– A może posiedzisz ze mną? – spytał niepewnie łowca,
widząc, jak dziewczyna niespiesznie zbiera się do odejścia.
– Chętnie – rozpromieniła się.
Choć pora była wściekle późna, wiedziała, że nie
zaśnie. Musiała sobie co nieco poukładać w głowie. Ta noc była zwariowana. Niby
to tylko głupie piosenki, niby zabawa przy ognisku, a jednak… A potem ciepła dłoń Leona, delikatny dotyk, splecione
palce i te pioruńskie motyle, które w nocy powinny twardo spać, a nie złośliwie
gilgać jej wnętrzności. Usiadła przy Marku, oparła się o drewniane oparcie ławy
i wyciągnąwszy nogi przed siebie, jak Leon skrzyżowała je w kostkach.
Marek nie zwracał uwagi na mordercze iskry w oczach Leona.
Niech spada. Sam powiedział, że nie ma ochoty pakować się w żadne gówno –
tłumaczył sobie łowca, grzebiąc w ognisku długim kijem, na którym jeszcze
niedawno dyndała skwiercząca kiełbaska. Przysunął się bliżej Gośki, oparł o
oparcie i podobnie jak ona wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach.
– To co, czekamy na wschód słońca? – spytał i uśmiechnął
się ciepło.
– Yhmy – pokiwała głową i przechyliwszy się lekko na
bok, oparła ramieniem o łowcę.
Ognisko z wolna dogorywało w rozgrzanym kręgu kamieni,
a otaczający ich las stawał się coraz bardziej wyrazisty, powoli wyłaniając majaki
masywnych kształtów z czarnej nieprzeniknionej ściany.
– Bawcie się dobrze – syknął zjadliwie Leon.
Co mnie to, kurwa, obchodzi?
I tak nie zamierzam pakować się w żadne gówno – warknął w myśli, rzuciwszy okiem na bliskość, jaką
dziewczyna dzieliła z łowcą. Naciągnął kaptur, odwrócił się i poszedł w stronę
domu.
[1]
Lady Pank – „Zawsze tam gdzie Ty”
[2]
Dokądkolwiek idziesz, cokolwiek robisz
Wiesz, że moje niesforne myśli
podążają za Tobą
Kocham Cię, cokolwiek robisz
Ponieważ kochanie pokazałaś /łeś
mi tak wiele rzeczy, których nigdy nie znałem / łam
Cokolwiek to znaczy, kochanie,
robię to dla Ciebie
[4]
Bolter - „Daj mi tę noc”
[5]
Kasia Sobczyk – „Nie bądź taki szybki Bill”
[6]
Kasia Sobczyk – „O mnie się nie martw”
[7]
Goya – „W zasięgu twego wzroku”
[8] Sylwia Grzeszczak – „Małe rzeczy”
[9] Sylwia Grzeszczak & Liber – „Co z nami będzie”
[10]
Marek Grechuta – „Nie dokazuj”
[11] Andrzej Zaucha – „Ach te baby”
..ooo a było tak gorąco i wesoło, a skończyło się fochem Leona , he he on jest jak dziewczynka w okresie zmian hormonalnych - szalejący, zły, nieobliczalny i oczywiście z wszechobecnym niewyparzonym językiem;))) ..ale i tak go lubię za tą buźkę :)) ha ha . Magda piękne dzięki i gonię dalej nadrabiać moje mega zaległości w czytaniu Cieni :))
OdpowiedzUsuńbuu skończyło się, a ja blondynka myślałam, że będzie jeszcze jeden rozdział :/
OdpowiedzUsuń