środa, 27 maja 2015

Cienie - rozdział 6



Wciąż siedzę nad korektą, ale też ostatnio czasu mam jak na lekarstwo. Do tego stron w Cieniach ciągle ponad 700, mimo że dwoję się i troję, by tekst nieco okroić. Przyznam, że to okrawanie kiepsko mi idzie, bo wszystko wydaje się ważne, ale blisko 50 stron już  wywaliłam :) Być może niektórzy uznają, że znowu opisów za wiele i rozwleczony styl, ale cóż... tak właśnie piszę. 
Dziś podsyłam kolejny fragmencik z tej części II tomu, która już zaczyna mieć ręce i nogi ;) 
Pozdrawiam i życzę frajdy z czytania :)

Rozdział 6

Z myślą o wspólnej kolacji Gośka włożyła marynarską sukienkę i granatowy sweterek, włosy ponownie splotła w opadający z boku warkocz, a na stopach miała płaskie sandałki. Cóż, zbędny trud – kolacja okazała się pospiesznym posiłkiem w okrojonym gronie, bo chłopaków, choć kręcili się po obejściu, przy stole nie było. Niemniej obiecali wieczór z niespodzianką. Wieczór zaś nastał stanowczo za wcześnie, chowając gdzieś cały cudowny dzień i ten zbyt szybki upływ czasu psuł jej humor. Czuła się tu świetnie i dałaby wszystko, żeby zostać jak najdłużej. Miała Kaśkę, słońce, las, relaks i małe rozkoszne gaduły, które wciąż zaskakiwały ją jakąś nowiną nie z tej Ziemi.


Podczas gdy ona rozpływała się nad urokami weekendu w głuszy, Leon w pokoju obok zakładał na siebie sprane dżinsy i luźną bluzę z kapturem w szaro-granatowym kolorze, i mamrotał rozdrażniony. Co dziwne, to nie sprytne, gadatliwe, wszędobylskie dzieciaki wyprowadzały go z równowagi a zmysłowa i inteligentna kobieta, która z każdą chwilą coraz bardziej chwiała, zdawałoby się, solidnymi posadami jego niezachwianych przekonań. Wciąż miał przed oczami obraz zaróżowionego ciałka Gośki w kusych szortach i skąpym staniku; wciąż słyszał jej przyspieszone tętno, płytki oddech i jęk budzącego się podniecenia, którego wspomnienie rozpalało go do białości.
– Pierdoły! – obruszył się wściekły.
Ale prawda była taka, że gdyby nie stojący między nimi Marek, kto wie, czym by się to skończyło. Na szczęście łowca znalazł się we właściwym miejscu i o właściwej porze, ratując go przed popełnieniem głupoty roku. Tylko co dalej? – zastanawiał się Leon. Najrozsądniej byłoby zwinąć się stąd czym prędzej i głęboko zakopać mrzonki pod hasłem „poderwij Gośkę”. Niestety właśnie czekało ich nocne imprezowanie.
– Dobra, skoro tak… – Wzruszył ramionami, gotów dalej grać rolę żartownisia-palanta i wyszedł z pokoju.
Naburmuszony szedł w stronę skraju polany, gdzie Bogusław z Markiem i podekscytowanymi dzieciakami rozpalali wielgachne ognisko.
– Głupi pomysł to ognisko – mruknął pod nosem. 
Ale jaką inną atrakcję można zaoferować gościom w środku przepastnego lasu, zwłaszcza gdy gospodarzem jest unikający słońca wampir? Możliwości są przeraźliwie ograniczone.
Wokół płonącego kręgu stały trzy długie, drewniane ławy z oparciami, a w ich pobliżu miski z ziemniakami, półmisek ze stertą kiełbasek, zapas piwa oraz dwa termo-kubki. Młody siadł na jednej z ławek i chwyciwszy termo-kubek zaciągnął się zapachem.
– Kurwa! – warknął, czując procenty w swojej krwawej Mary. – Znowu eksperymentujesz z tym szajsem?
– Wujjjkuuu! – zgromił go zgodny duecik dziecięcych głosików, wspierany ich karcącym spojrzeniem.
– Sorry, maluchy, wymsknęło mi się. – Z głupawym uśmieszkiem  przyklejonym do twarzy Leon próbował wyjść cało z tego niefortunnego wyskoku. – Ale wiecie, że to strasznie brzydkie słowo?
Maluchy posłały mu pobłażliwe spojrzenie, niemo, acz wyraźnie mówiące „właśnie za to cię skarciliśmy, palancie”. Spojrzenie Bogusława też nie pozostawiało złudzeń: „następnym razem pomyśl, nim coś palniesz, debilu” krzyczało.
– Okej, przeprosiłem, nie? – Leon uniósł brwi i wytrzeszczył oczy, podkreślając wymowę swych lapidarnych przeprosin. – Ale co to, do diabła, ma być? – wściekał się, machając termo-kubkiem.
– Daj spokój, przecież wiesz, że nas to nie zabije, a mam dosyć ciągłego bycia zimnym sztywniakiem – tu Bogusław zrobił gest cudzysłowu palcami – jak ludzie dookoła mnie rozgrzewają się browarkiem.
– Faktycznie, odpuść, Leon – nieoczekiwanie poparł go łowca. – Wiesz, że mamy to przetestowane – zaśmiał się, wciąż pamiętając alkoholowy wyskok Sławka. – Nic wam nie będzie, a może rzeczywiście troszkę odpuścicie temu waszemu sztywniactwu.
– Ja? Sztywniakiem? No to cię nieźle porąbało! Facet, nie ma większego luzaka wśród Rodzaju, nade mnie.
– Co to jest rodzaj, wujku? – Paweł okazał się wnikliwym słuchaczem z właściwą sobie dociekliwością.
Bogusław znów posłał przyjacielowi spojrzenie „następnym razem pomyśl, nim coś palniesz, debilu”, a potem wzruszył ramionami w „radź sobie sam” geście.
 Jeszcze trochę tej mikro-mimiki i w jedną noc opanuję mowę ciała do perfekcji. Sarkastyczna myśl Leona nie ustrzegła go jednak przed wypiciem piwa, które nieopatrznie nawarzył.
– Rodzaj, to po prostu… dorośli panowie. Wiesz, takie prawdziwe asy męskości – odpowiedział, szczerząc się do chłopca dumny ze swej kreatywności.
– To jak będę duży, to też będę rodzajem? Też chcę być prawdziwym asem męskości.
Tym razem Sławek nawet nie spojrzał na młodego. Pokręcił tylko głową, zaciągnął się głębokim oddechem i skupiwszy wzrok na tańczących płomieniach, zaczął dokładać drwa do ogniska.
– Cóż, mały, jak się dogadasz ze Sławkiem, to kto wie, może wciągnie cię do naszego elitarnego klubu. – Leon puścił do chłopca porozumiewawcze oczko i wyszczerzył śnieżnobiałe zęby.
– Odwaliło ci?! – Stary wampir, pukając się po czole, spiorunował go wzrokiem.
– Dlaczego nie chcesz mnie wciągnąć do tego klubu? – dociekał Pawełek, spoglądając na Bogusława ze skwaszoną minką.
– Słuchaj Paweł, pogadamy, jak skończysz osiemnaście lat. Okej? To faktycznie klub dla bardzo dorosłych panów, więc jak będziesz już dorosły, to wrócimy do tematu.
– Obiecujesz? – upewniał się malec.
– Obiecuję. – Bogusław uniósł dwa palce na znak przysięgi, a chłopiec błyskawicznie przywarł do niego, wołając „jesteś super”.
Mocno objął mężczyznę w pasie, po czym równie nagle oderwał się od niego i popędził w stronę domu.
– Mamusiu! Mamusiu! – wołał podekscytowany w kierunku nadchodzącej Kaśki. – Jak będę duży, to Sławek wciągnie mnie do klubu rodzaj.
– Co takiego?!
– No, to taki super klub. Rodzaj się nazywa. Wujek Leon mi o nim powiedział, a Sławek obiecał, że mnie do niego wciągnie.
Oczy Kaśki stały się równie kuriozalnie wielkie, jak u postaci z azjatyckich kreskówek. Kobieta podparła się pod boki i wbijając śmiercionośne spojrzenie w stojących przed nią mężczyzn, syknęła:
– Jezus, Maria! O czym wy tu do jasnej cho… – zawiesiła głos i spojrzawszy na syna, złagodziła cisnące się na usta przekleństwo – …Anielki rozmawiacie?!
– Na mnie nie patrz. – Marek uniósł dłonie w obronnym geście. – Ja nie mam z tym nic wspólnego.
– O prawdziwych facetach. Wiesz, takich z krwi… i kości – odparł równocześnie Leon i szeroko się uśmiechnął.
– Leon, błagam… bo nie ręczę za siebie. Do diabła, to są dzieciaki!
– Spokojnie kochanie – powiedział Sławek tym swoim ciepłym głosem psychoanalityka-terapeuty. – Mam ten bajzel pod kontrolą. Nie róbmy scen. Potem ci wszystko wyjaśnię.
Kaśka przymknęła powieki i wyrównując oddech, otworzyła się na więź. Poczuła wewnętrzny spokój partnera i to niezachwiane opanowanie, dające poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Skoro Bogusław był spokojny, ona też może być. Odpuściła i spojrzawszy na syna, spytała:
– Dobra, to co ci obiecał Sławek?
– Że jak będę duży, to pogadamy, a potem wciągnie mnie do klubu rodzaj.
– No cóż, synku… – potarmosiła malca po łepetynce – w takim razie pogadamy za kilkadziesiąt lat.
– Jak skończę osiemnaście – uściślił Pawełek.
– A jest rodzaj dla dużych pań z krwi i kości? Ja też chcę być rodzajem – wypaliła nagle Agatka, o której niefortunnie wszyscy zapomnieli.
– Na Boga… – Kaśka przewróciła oczami i bezwładnie opadła na ławkę.
Trzej mężczyźni spojrzeli najpierw na małą, potem na uważnie śledzącego akcję Pawełka, dalej na słaniającą się z bezsilności kobietę, a w końcu na siebie i ryknęli tubalnym śmiechem.
Po zachodzie słońca nie pozostała nawet wątła poświata, za to teraz Ziemię otulało gwieździste niebo z pyzatym księżycem. Zapowiadała się przyjemnie chłodna lipcowa noc.
Gośka odwróciła się od okna, zostawiając za sobą urokliwy widok nieba i znów zaczęła się przebierać. Włożyła szaroniebieskie dżinsy, szarą bluzę z kapturem, adidasy, potem zmotała włosy w wygodny supeł na czubku głowy i wyszła z pokoju. Dwie minuty później stanęła na skraju polany, a wilgotna trawa przesiąknięta wieczorną rosą uginała się miękko pod jej stopami. W  wielkim kręgu polnych kamieni płonął strzelisty stos, oświetlając siedzącą wokół gromadkę oraz rzucając złotawe cienie na czarną ścianę lasu.
Leon siedział na drewnianej ławie obok Marka i z wyciągniętymi przed siebie nogami skrzyżowanymi w kostkach oraz termo-kubkiem w ręce taksował blond kociaka od stóp do głów. Już otwierał usta, by palnąć coś dwuznacznego, ale pomny ledwo co przebrzmiałej gafy z Rodzajem i Pawełkiem w rolach głównych ugryzł się w język. Poklepał za to miejsce na stojącej obok ławce i rzucił z uśmiechem:
– Siadaj dziewczyno, jak widzisz, tylko ciebie brakowało.
Faktycznie – byli wszyscy. Zresztą jaki problem skrzyknąć tak małą gromadkę? Kaśka przykucnięta przy ognisku zasypywała z maluchami ziemniaki w popiele, Marek w jednej ręce trzymał piwo, a w drugiej długi patyk z utkwioną na końcu kiełbaską, który zgrabnie okręcał nad płomieniami. Termo-kubek Bogusława stał na siedzisku obok niego, tuż przy butelce piwa Kaśki.
– Na co masz ochotę? – spytał gospodarz, gdy usiadła, a lubieżna wyobraźnia Gośki zaczęła piętrzyć wyuzdane zachcianki.
– Może być piwo – odpowiedziała jednak skromnie. To by dopiero było, gdyby palnęła „nagi Leon raz, poproszę”.
Sławek sięgnął po półlitrową butelkę, zdjął kapsel i podał ją Gośce. Dziewczyna pociągnęła łyk i przymykając powieki, przełknęła niemal łapczywie. Rozpalone świeżą opalenizną i ciepłem ogniska policzki przestały na chwilę palić, gdy zimne piwo spływało w dół gardła. Tego jej było trzeba – ochłody i tych ludzi, którzy sprawiali, że czuła się naprawdę szczęśliwa. Bogusław jak zwykle emanował spokojem, wodząc po wszystkich szczerym spojrzeniem, Leon zaciągnął na głowę kaptur, skrywając pod nim twarz, ale Gośka wiedziała, że jest tam taki jak zwykle – nieprzewidywalny, ale zabawny i szczery. Kaśka była Kaśką. Nawet ledwie znanego jej Marka otaczała aura poczciwości. Po prostu krąg przyjaznych ludzi – pomyślała ciepło.
         Sylwetki oświetlone jasnymi płomieniami skrzyły się osobliwie w palecie pomarańczowo-żółtych barw, a grzebiące w popiele dzieciaki zdawały się jarzyć jak kolorowe lampki na choince. Gośka uśmiechnęła się do nich, choć zajęte dłubaniem przy parzących ziemniakach nie miały pojęcia, że im się przygląda.
Czas płynął w rytm niesłyszalnego tik-tak, lapidarne pogawędki snuły się między chłopakami, a powietrze pachniało piwem, kiełbaskami i słodkawym aromatem palącego się drewna.
Być może nie było to wydarzenie pretendujące do tytułu impry roku odnotowanej na Pudelku, ale które z nich chciałoby w takowej uczestniczyć? Gośka z pewnością nie. A już na pewno nie kosztem tej skromnej biesiadki. Było tak zwyczajnie i tak po prostu fajnie. Uniosła głowę ku górze i zaczęła obserwować rozgwieżdżone niebo. Kiedy podeszła do niej Kaśka i usiadłszy obok, klepnęła przyjaciółkę w udo, dziewczyna drgnęła zaskoczona.
– Fajnie, nie? – zagadnął rudzielec z uśmiechem.
Kaśka zdawała się absolutnie szczęśliwa, piękna i zaskakująco młoda. Jak nie Kaśka. A już z pewnością nie jak Kaśka, którą była zaledwie kilka miesięcy temu. Po rozchwianym emocjonalnie cieniu kobiety przed czterdziestką nie było dziś śladu – teraz obok Gośki siedziała atrakcyjna kobieta, której trudno było przypisać wiek, sięgające łopatek rude loki okalały osmaganą słońcem i okraszoną piegami urodziwą buzię, a figlarne oczy patrzyły życzliwie i z ufnością.
– Uwielbiam te nasze ogniska – ciągnęła rudowłosa piękność ze szczerym uśmiechem. – Dzieciaki zawsze dobrze się bawią, a jak Bogusław zacznie te swoje straszliwe opowieści, to najchętniej nie schodziłyby mu z kolan. Wierz mi, trudno je od niego oderwać. – Kobieta spojrzała na swojego partnera z uwielbieniem. – Jestem diabelnie szczęśliwa, wiesz? Czasem nie chce mi się wierzyć, że jeszcze niedawno moje życie było smętne i bez przyszłości. Cholerka – zaśmiała się – los jest jak szalony kalejdoskop… czasem potrafi naprawdę oczarować tak, że człowiek nie ma ochoty się od niego oderwać.
Cała Kaśka – słodka i dobroduszna. I jak jej nie kochać? – pomyślała Gośka, przypatrując się przyjaciółce.
Bogusław, swobodnie rozparty na ławie, obdarzył partnerkę promiennym uśmiechem, sprawiając wrażenie, jakby słyszał każde jej słowo. Kurczę… to niemożliwe, prawda? – zastanawiała się Gośka przekonana, że trzaskające ognisko i rozgadane dzieciaki skutecznie zagłuszały Kaśkę. Mężczyzna tymczasem oderwał rozmarzony wzrok od swojej kobiety i spojrzał na bawiące się ziemniakami, umorusane bąble.
– To co dzieciarnia… – zaczął, sadowiąc się wygodnie i klasnąwszy, zatarł dłonie – czas na opowieść?
– Tak! Tak! – podchwyciły uszczęśliwione maluchy i kilka sekund później siedziały mu na kolanach.
Kaśka wstała i podeszła do półmiska.
– Masz ochotę na kiełbaskę? – spytała i nim padła odpowiedź, dodała:  – Bierz, zanim się wypiecze, zgłodniejesz.
Miała rację. Gośka chwyciła niedużą śląską i nabiła ją na patyk, a potem uniosła ponad płomienie; chwilę później kiełbaska ociekała tłuszczem, który w ogniu skwierczał hałaśliwie.
Dziewczyna przyglądała się tym drobnym skaczącym iskierkom, a tymczasem Bogusław wiódł „straszną” opowieść o strasznym diable Borucie z podziemi łęczyckiego zamku. Ogień tańcował, kiełbaski skwierczały, a Boruta przybierał co rusz nową, przedziwną postać, stając się szlachcicem skrywającym diabelski ogon pod strojnym kontuszem, ptakiem z ogromnymi skrzydłami szybującym ponad łęczyckimi łąkami albo rogatą rybą czy też czarnym koniem galopującym nocami na podłęczyckich polach. W końcu został młynarzem, który nocami nawiedzał młyny. Dzieciaki miały skupione twarzyczki i z uwielbieniem w oczach słuchały, rozdziawiając buźki. Jako że legendy Sławka zawsze kończyła moralizatorska puenta albo happy end, kreując bohaterów na postacie obdarzone empatią, to i Boruta okazał się dobrotliwą duszą; co prawda z pokrętnymi zdolnościami i diabelskim sprytem, ale jednak poczciwiną pomagającym biedakom.
– Dwie dziurki w nosie skończyło się – spuentował Bogusław i po ojcowsku poklepał maluchy po nóżkach. – No dzieciarnia, a teraz do łóżek – zarządził, zsuwając pociechy z kolan.
– Ale jeszcze nieee – oponowały zgodnym chórkiem.
– Jeszcze coś powiedz – domagał się Pawełek.
– Na pewno coś jeszcze wiesz o tym diable – wtórowała bratu Agatka.
Maluchy stanowiły zadziwiający tandemie – uzupełniały się jak mało kto i, mimo różnicy płci i wieku, zawsze doskonale dogadywały.
– No dobra. Coś tam jeszcze o nim wiem. – Bogusław pochylił się i ściszonym głosem, z tajemniczym wyrazem twarzy oznajmił: – Legenda głosi, że na ścianie wieży kolegiaty w Tumie koło Łęczycy diabeł Boruta zostawił ślady swoich strasznych pazurów. A powstały one… – zawiesił głos, by nadać słowom jeszcze większego dramatyzmu – kiedy chciał przewrócić wieżę. Łaaa! – wykrzyknął nagle, wytrzeszczył oczy i uniósł rozczapierzone dłonie w straszącym geście.
Dzieci zaczęły piszczeć i śmiać się, a Kaśka przewróciła oczami, karcąc partnera.
– Bogusław, błagam… bo będziesz siedział przy ich łóżkach, aż nie zasną – postraszyła. Z dobrym skutkiem, bo mężczyzna wyprostował się i nagle spoważniał, choć kąciki ust drgały mu figlarnie, a dzieciaki i tak wiedziały, że to tylko zabawa. Potem wstała i ruszyła w kierunku domu. – No już! Pora spać! – pogoniła ociągające się pociechy.
– Pomogę ci – Gośka zerwała się, widząc, jak bardzo umorusane są maluchy.
Jeśli chciała ten wieczór spędzić w towarzystwie przyjaciółki, z pewnością powinna włączyć się do gorliwego szorowania bąbli. Chwyciła więc Agatkę za rączkę i ruszyła za Kaśką.
– Jeszcze raz to samo? – spytał Bogusław, chwyciwszy swój termo-kubek i wyciągnął rękę po naczynie przyjaciela, kiedy kobiety i dzieciarnia zniknęli w budynku.
– Dlaczego nie? – Młody podał kubek, nie oponując już wobec wysokoprocentowych napitków. Figlarne spojrzenie wysrebrzonych oczu świadczyło o rozluźniającym wpływie alkoholowo-proteinowej kombinacji.
Sześciopak piwa i dwie wzmocnione diety proteinowe później Sławek złapał za gitarę i, nie zważając na toczące się rozmowy, przy akompaniamencie pobrzmiewających strun zaczął podśpiewywać:
Zamienię każdy oddech w niespokojny wiatr
By zabrał mnie z powrotem – tam, gdzie masz swój świat
Poskładam wszystkie szepty w jeden ciepły krzyk
Żeby znalazł cię aż tam, gdzie pochowałaś sny
Już teraz wiem, że dni są tylko po to,
By do ciebie wracać każdą nocą złotą
Nie znam słów, co mają jakiś większy sens
Jeśli tylko jedno – jedno tylko wiem:
Być tam, zawsze tam, gdzie ty.
Wyłowiwszy z oceanu muzycznych szlagierów ten najwłaściwszy, Bogusław, nie odrywając wzroku od swojej kobiety, mruczał piaskowym głosem, a szczęśliwa Kaśka uśmiechała się od ucha do ucha, łechtana niecodziennym wyznaniem. Gdy zakończył słowami:
Żegnać się co świt i wracać znów do ciebie
Być tam, zawsze tam, gdzie ty
Budzić się i chodzić spać we własnym niebie
Być tam, zawsze tam, gdzie ty, jeee,[1]
rzuciła mu się na szyję i ze zmysłowo wyszeptanym „dziękuję”, obdarzyła tak namiętnym pocałunkiem, że powietrze wokół nich zdawało się gęstnieć.
– No stary, popłynąłeś – zaśmiał się Leon, kiedy Sławek skończył nie tylko śpiewać, ale i z pasją całować swą wybrankę.
– Poczekaj, aż usłyszysz moją odpowiedź. Teraz moja kolej – zawołała ochoczo Kaśka, chwytając w rękę udającą mikrofon butelkę z piwem, utkwiła spojrzenie w ukochanym i zaczęła szkolonym głosem muzyka profesjonalisty:
Dzisiaj uwierzyłam, że do szczęścia mi wystarczy,
Bym przy tobie była, byś codziennie na mnie patrzył,
Niby tak zwyczajnie, ale oczy mówią wiele,
Uwierzyłam znów.
Ten blask, który inni we mnie dostrzegają,
Niech trwa, bo dotąd miałam go za mało,
Ten blask, by zaistnieć potrzebuje ciebie,
Tylko mnie kochaj…
Kobieta śpiewała, a Bogusław dorabiał na gitarze improwizowany akompaniament i całkiem nieźle mu to szło. Gośka kołysała się delikatnie w rytm ślicznej ballady Goyi, sącząc kolejne piwko i czując lekkie falowanie otaczającej ją rzeczywistości, gdy tymczasem przyjaciółka brnęła dalej:
Kogo mam obwiniać, za to, że tak długo spałam,
Snem niespokojnym, choć otwarte oczy miałam.
Wszystko się zmieniło, odkąd jesteś mi tak bliski,
Niech zaiskrzy w nas
Ten blask, który inni we mnie dostrzegają.
Niech trwa, bo dotąd miałam go za mało.
Ten blask, by zaistnieć potrzebuje Ciebie
Tylko mnie kochaj…
Klarownie czysty śpiew Kaśki ucichł zaledwie na ułamek chwili. Gdy oboje zaczęli zapewniać się wzajemnie, że:
Wherever you go, whatever you do,
You know these reckless thoughts of mine are following you.
I'm fallin' for you, Whatever you do,
Cause baby you've shown me so many things that I never knew.
Whatever it takes, Baby, I'll do it for you[2],
Gośka rozpłynęła się w zachwycie. Inna sprawa, że zaskoczył ją dobór repertuaru, bo o ile trzydziestosiedmioletnia Kaśka miała prawo znać stare, raczej babskie hity, o tyle Bogusław zdawał się na to zbyt młody… no i facet. Jaki facet gustuje w czymś takim? – zastanawiała się, podrygując rytmicznie. Zresztą… – wzruszyła ramionami; znając tych kolesi, mogła się wszystkiego spodziewać – w końcu czytują paranormale.
You were so young,
Oh, and I was so free[3]
śpiewał dalej Bogusław.
– Nieee, no teraz to poszedł po bandzie – palnęła, gdy mężczyzna, patrząc na Kaśkę z uwielbieniem, wyśpiewywał „byłaś tak młoda…”. Oczywiście, że widziała w swojej przyjaciółce samo piękno, ale żeby od razu „ tak młoda”? Nie przesadzajmy – przecież on był dobre dziesięć lat młodszy od Kaśki. Boże, co miłość robi z człowiekiem – westchnęła w duchu, dalej podrygując rytmicznie, gdy tych dwoje rozpływało się w piosence.
Miłosna sielanka kwitła niesiona falą kolejnych szlagierów przy wtórze dwunastostrunowej gitary, a Bogusław i Kaśka tak się wczuwali i miękli we wzajemnych wyznaniach, że trudno było zachować powagę.
Między jednym lukrowanym wyznaniem a drugim Marek wepchnął Gośce do ręki kolejną kiełbaskę dyndającą na końcu długachnego kija i rozkładając się wygodnie, usiadł obok niej.
– Niezła zabawa, co? – zagadnął. – Oni tak zawsze?
– Nie mam zielonego pojęcia – roześmiała się. – Jestem tu pierwszy raz i pierwszy raz widzę ich tak pochłoniętych sobą.
– To coś nas łączy. – W puszczonym przez łowcę oczku i szerokim uśmiechu nie było żadnej dwuznaczności; po prostu „fajnie, że jesteś” gest.
Marek, okręcając nad płomieniami swój kijaszek, kołysał się na ławie z radosnym podziwem i tylko Leon miał dziwnie niewyraźną minę. Patrzył na siedzącą vis a vis blondynkę i niemal przyklejonego do niej łowcę, którego ręka swobodnie leżała na oparciu ławki, zbyt blisko jej ramienia. Fuck! Mimowolnie zazgrzytał zębami. W końcu odwrócił rozdrażnione spojrzenie.
– Kurna, jesteście tak cukierkowi, że tylko patrzeć, aż zacznie wam lukier po brodach ściekać – pojechał sarkazmem, gdy przebrzmiały ostatnie takty entej piosenki. – Normalnie za chwilę mnie zemdli od tych waszych słodkości. Do nagrody Grammy można by was nominować w kategorii… „największe mydło roku”.
– Po prostu nam zazdrościsz, młody, i tyle – odciął się Bogusław.
– No nie rób sobie jaj.
– Niee? No to może teraz ty? – Sławek podsunął gitarę w kierunku przyjaciela.
 – Coś ty? Jeszcze na głowę nie upadłem, żeby się tak beznadziejnie produkować – warknął Leon i głębiej nasunął kapocę na głowę.
Teraz nie tylko oczy, ale cała jego twarz była skryta w cieniu. Dlaczego? Gośka nie wiedziała. A dokładniej, nie wiedziała, co sprawia, że w niemal egipskich ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtawo-czerwonym blaskiem ogniska, facet siedział zakapturzony, jakby paliło go słońce w zenicie. Cóż, powód był prosty – Leon za diabła nie chciał, by złowiła jego srebrzyste spojrzenie, które demaskowało reakcję młodego na jej obecność, a teraz też na cholernie denerwującą bliskość innego faceta przy jej boku. Zwłaszcza że wciąż miał w oczach smakowity widok rozgrzanego słońcem ciała, a wysokoprocentowa dieta proteinowa utrudniała zapanowanie nad niechcianą reakcją. A głód seksu? Wolał o nim nie myśleć.
– Okej, jak on nie chce, to dawaj Bogusław – zawołała ochoczo Gośka, której kilka kolejek piwka nieźle szumiało już w głowie. – Varius Manx. „Pocałuj noc”. Refren. Zapodawaj na tej twojej gitarce.
I nim padły pierwsze takty akompaniamentu, dziewczyna zerwała się z siedzenia i patrząc wyzywająco na Leona, zaśpiewała, powtarzając dwukrotnie:
Spróbuj choć raz odsłonić twarz i spojrzeć prosto w słońce
Zachwycić się po prostu tak i wzruszyć jak najmocniej
Nie bój się bać, gdy chcesz to płacz, idź szukać wiatru w polu
Pocałuj noc, najwyższą z gwiazd, zapomnij się i... tańcz.
Miała już nieco w czubie, pojęcie skrępowania było jej dalece obce i dlatego śpiewając zupełnie na luzie, prowokacyjnie kołysała biodrami w nadziei na poruszenie zakapturzonego chłopaka. 
– Dawaj gitarę! – rozkazujący ton Leona nie pozostawiał wątpliwości; Gośka rzuciła mu wyzwanie, które nie mogło pozostać bez odpowiedzi. – Chcesz, żebym się zapomniał, dziewczyno? Nie ma sprawy – dodał zaczepnie z twarzą wciąż ukrytą pod kapturem, a potem popłynęła wiązanka przyśpiewek.
I choć gitarowe zdolności młodego wampira odstawały od doskonałego wyczucia muzycznego Bogusława, trzeba przyznać, że i tak nieźle sobie radził. Ruszyła więc karuzela dwuznaczności z wybiórczo wyśpiewanymi zwrotkami, poczynając od sugestywnego:
Nie mów nic – zabawa trwa, świat się kręci, a my z nim
Zdarta płyta gra zapomniany dawno hit
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Daj mi tę noc, tę jedną noc![4]
Leon grał, śpiewał donośnie, aż w końcu zrzucił kapocę i patrzył na blond kociaka, uśmiechając się prowokująco. Ten muzyczny zapał pozwolił mu ochłonąć z niechcianych emocji, więc odsłonił twarz, pozornie ulegając sugestii dziewczyny. Kolejność zwrotek znów była wybiórcza, a on ciągnął tę kuriozalną konwersację, niemal wykrzykując:
Tak niewiele trzeba nam, żeby bawić się do łez
Kolorowe oczy ścian, reflektorów deszcz
Zapomnijmy jeszcze raz o tym, że nam było źle
Na to przecież przyjdzie czas, kiedy wstanie dzień
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Daj mi tę noc, tę jedną noc!
Matko, co to za towarzystwo?! Żadnych gorących hitów z samego szczytu list przebojów, tylko jakieś przedpotopowe przyśpiewki, ale, okej, skoro chcieli się tak bawić, Gośka nie miała nic naprzeciw. Też znała kilka ekstra przebojów, więc co tam – błyśnie wiedzą, niech zobaczą, że nie odstaje od nich. A za dobór repertuaru Leonowi jak nic należała się Złota Malina i co tam, że to nie ten wyścig o sławetne trofeum. Po kilku piwkach była nieźle wstawiona, po niezmordowanych pląsach nakręcona dobrym humorem i mimo niewybrednej dwuznaczności tekstów wciąż podrygiwała ochoczo, nie upatrując w nich nic zdrożnego. Była na niezłym rauszu, chwyciła więc butelkę i, podobnie jak Kaśka, markując śpiew do mikrofonu, zawołała „teraz ja!”, a potem patrząc Leonowi prosto w oczy, z szerokim uśmiechem zaczęła:
Nie bądź taki szybki Bill, wstrzymaj się przez kilka chwil,
Przestań działać jednostajnie, porozmawiaj o Einsteinie,
Nie bądź taki szybki Bill.
Nie bądź taki szybki Bill, dobrze czasem zmienić styl,
Chcesz omotać mnie, to powiedz, czemu lata odrzutowiec,
Nie bądź taki szybki Bill.
Nie bądź taki szybki Bill, nie bądź taki szybki Bill,
Bo wystarczy jedna chwila i nie będzie śladu Billa,
Nie bądź taki szybki Bill.[5]
Odpowiedź Leona była błyskawiczna:
O mnie się nie martw, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam
Jesteś, to jesteś, a jak cię nie ma, to też niewielki kram
Jeśli chcesz wiedzieć same zmartwienia tylko przez ciebie mam
O mnie zapomnij, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam [6]
niemal wykrzykiwał.
Zabawa rozkręcała się na całego. Nie obyło się co prawda bez kilku zafałszowanych wpadek, ale kto zawracałby sobie tym głowę? Grunt, że w koszyku piętrzyła się coraz większa ilość pustych butelek po złocistym płynie z pianką, a Leon z Bogusławem od czasu do czasu znikali, by po chwili wrócić z kolejną porcją zakropionej diety proteinowej. Wszyscy byli nieźle wstawieni, śmiali się i dowcipkowali, nie rezygnując przy tym ze śpiewaczego festiwalu. Gośce chwilami zdawało się, że widzi rzeczy niemożliwe, ale była wystarczająco wcięta, by pojawiające się od czasu do czasu wydłużone zęby u chłopaków czy świecące na srebrno oczy uznać za alkoholowe zwidy. W muzycznej przepychance nie dawała jednak za wygraną, niemniej im bardziej znieczulała się procentami, tym bardziej stawała się ckliwa. W końcu uderzyła w liryczny ton:
Nie zamykaj oczu bo, na zawsze chcę być
W zasięgu Twego wzroku i, i dłoni Twych.
By zawsze, gdy wyciągniesz je, mogły napotkać mnie. [7]
Gdy tylko zabrzmiały pierwsze takty, Kaśka podskoczyła z miejsca i stanąwszy obok przyjaciółki, zaczęła robić chórek. Wstawione dziewczyny z szerokimi bananami na twarzach bawiły się przednio, wyginając w takt powtarzanego refrenu, a Sławek, odebrawszy Leonowi gitarę, znów zaczął wprawnie szarpać struny. Potem przyszła kolej na:
Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest! [8]
         Powtórzyły to ze trzy razy i nie wypadając z rytmu, jęły wyśpiewywać:
Kiedy znajdziemy się na zakręcie, co z nami będzie?
Świat rozpędzi się niebezpiecznie, co z nami będzie?
Nawet jeśli życie dawno zna odpowiedź,
Może lepiej, gdy nam teraz nic nie powie. [9]
         Gośka robiła solówki, obie wyklaskiwały rytm, a Kaśka dorabiała chórki. W końcu, naśladując Ewelinę Lisowską, rozpędziły się w „Stronę słońca”, wykrzykując:
Rozpędzeni prosto w stronę słońca, zatraceni w sobie tak bez końca
Zaliczamy dziś te wszystkie stany, bez grawitacji pędząc w nieznane
Mrugnij, a pofruną szyby z okien, rozpalamy znowu tu nasz ogień
Każda chwila jest wiecznością, kiedy miłością podbijamy kosmos.
Leon, choć niekoniecznie było mu po drodze rozpędzać się w stronę słońca, to zatracaniu się i rozpalaniu ognia we dwoje nie miał nic naprzeciw. Nie pozostał im jednak dłużny. Znów chwycił gitarę i znów nie szczędząc Gośce wymownego spojrzenia, zaczął z emfazą:
Nie dokazuj, miła nie dokazuj, przecież nie jest z ciebie znowu taki cud
Nie od razu, miła nie od razu, nie od razu stopisz serca mego lód. [10]
         – Nooo, kochani! – zawołał w końcu Marek, który jeszcze przed chwilą ochoczo wystukiwał rytm o własne kolana. – Dość już tej bitwy na głosy. Przecież i tak dobrze wiemy, że… – i tu złapał za swoją butelkę, stanął w rozkroku, a potem, niczym sam mistrz Zaucha, wypalił niskim, obłędnie silnym głosem:
Ko-cha-ne ba-by, ach te ba-by, człek by je łyżkami jadł
Tęgi chłop, co lekką ręką łamie sztaby,
Względem baby jest tak jak dziecko całkiem słaby.
Baby, ach te baby, czym by bez nich był ten świat?
Co tu łgać, co tu kryć, spróbuj bez baby żyć,
Gdy ci uda się taka sztuka, toś jest chwat. [11]
         Marek z całej nielichej mocy swych płuc łechtał próżne ego płci pięknej, Bogusław dorabiał gitarowy akompaniament, dziewczyny klaskały i skakały radośnie wokół ogniska i nawet Leon przyłączył się, pogwizdując rytmicznie w kluczowych momentach.
– Chłopaki dajcie spróbować tej waszej super diety – rzuciła nagle Gośka, gdy ustały ostatnie dźwięki piosenki i gdy wykończona pląsem padła na ławie między Leonem a Markiem, który znów siedział obok kumpla, odkąd ona poczuła estradowy zew.
Powiedzieć, że zaskoczyła tym wszystkich, byłoby skandalicznym niedopowiedzeniem – jej propozycja była niczym grom z jasnego nieba. Nagle wszyscy (poza nią) wytrzeźwieli jak za dotknięciem magicznej różdżki, a gorąca jeszcze przed chwilą atmosfera przymarzła i tylko patrzeć, aż szron zacznie pokrywać płomienie. I kiedy zdawało się, że w martwocie i osłupieniu całe towarzystwo dotrwa dnia sądu ostatecznego, Leon wziął sprawy w swoje ręce, a raczej w swój niewyparzony język.
– Dziewczyno, chcesz, żeby ci wąsy i kłaki na klacie wyrosły? Albo muły jak u Pudziana? Już widzę te twoje ekstra cycki pokryte kłębami futra – wypalił, wpędzając wszystkich w jeszcze większą konsternację. – To strawa dla prawdziwych facetów – podsumował i uśmiechnął się protekcjonalnie.
– No, no, dla prawdziwych facetów powiadasz? Chłopcze, ty przestań tak paść to swoje ego, bo ci dym uszami pójdzie – odcięła się, dumna, że po takiej działce alkoholu wciąż potrafi jasno formułować wypowiedzi, choć wiedziała, że w dłuższej potyczce nie ma z nim żadnych szans. Czy była w ogóle jakaś potyczka, którą mogłaby wygrać? W starciu z Leonem? Zapomnij – zawyrokował podłamany zdrowy rozsądek. – Nie to nie – wzruszyła ramionami, wstała i ruszyła w stronę domu.
– Gośka, poczekaj – zaniepokoiła się Kaśka i popędziła za nią. – No nie strzelaj focha, błagam. Leon czasami wypali z czymś jak Filip z konopi, a potem tego żałuje –  tłumaczyła niemal błagalnym tonem.
– Kaśka! Ja? Focha? Daj spokój kobieto, do kibelka idę. Mam w sobie hektolitry piwska. W końcu mój pęcherz powiedział „stop”. No wiesz, takie ostatnie ostrzeżenie. Jak nie posłucham, to odwalę tu niezłe przedstawienie – zachichotała i ruszyła przed siebie.
– Okej, pójdę z tobą. Co prawda mój pęcherz nie wysyła jeszcze ostrzegawczych sygnałów, ale co szkodzi nieco go zluzować? I do dzieciaków zajrzę. Tak na wszelki wypadek. Pewnie jakby się coś działo, to już by tu przybiegły, ale nie zaszkodzi sprawdzić – Kaśka szczebiotała, podążając jej śladem.
         – Odwaliło ci?! – warknął Bogusław, jak tylko dziewczyny zniknęły im z oczu. – Kłaki na klacie? Muły Pudziana? Ekstra cycki?! Kłęby futra?! – wyliczał, unosząc się coraz bardziej. – Chłopie, opanuj się, bo czasem się zastanawiam, gdzie byłeś, jak Pan Bóg rozum rozdawał.
         – Rozum? Raczej dobre maniery. – Marek spiorunował Leona zabójczym spojrzeniem.
         – Czego się czepiacie? Spójrzcie, jakie to było skuteczne.
– No, właśnie widzę – pieklił się dalej Sławek. – Dziewczyna zmyła się i tyle po dobrej zabawie.
– Do kibla poszła, nie słyszałeś?
– Słyszałem. I co z tego? Może to tylko wymówka.
– Wiecie co? Ale ni za tym, ni po tym, też muszę udać się na stronę. – Marek wstał i ruszył za dziewczynami. – Cholera, czy to piwsko musi być takie moczopędne? – marudził pod nosem, drapiąc się po głowie, jakby szukał tam sensownej odpowiedzi.
– Tylko nie zabalujcie tam za długo – upomniał go młody. – Zabawa dopiero się rozkręca.
– Rozkręca? Puknij się w tę nachlaną mózgownicę. Ty chyba naprawdę nie powinieneś wzmocnionej Rh dostawać, młokosie. Po pierwsze najprawdopodobniej właśnie rozpierdoliłeś zabawę, a po drugie świt niedługo, więc zacznij trzeźwieć, żebyś się tu nie zasiedział.
Odchodząc, łowca rzucił okiem na zbolałą minę Leona, któremu nawalone oczka świeciły się nienaturalnie.
– Czy on właśnie nazwał mnie młokosem?
– Na to wygląda – zaśmiał się szczerze Bogusław.
– Cholerny szczyl jeden – bełkotał zawiany Leon.
– Czego chcesz? Wyglądasz jak jego duuużo młodszy kumpel, nic dziwnego, że czasem się zapomina. Zwłaszcza po pijaku. A swoją drogą, do cholery, ugryź się czasem w ten jęzor, co? No przecież co rusz z czymś wypalasz jak, nie przymierzając, ze zwiędłego fiuta.
– Odwal się, okej? – bąknął młody. – Przecież to ty nie chciałeś być… martwym… sztywniakiem? Zimnym… umarlakiem? Sztywnym…?
– Ziemniakiem – podrzucił niby od niechcenia Bogusław i uniósłszy jedną brew, przyglądał się kumplowi, oczekując reakcji.
– No właśnie, sztywnym ziemniakiem… kurwa! Nie rób sobie jaj! – ryknął Leon, gdy Sławek, łapiąc się za brzuch, pochylił do przodu głowę i zwiesiwszy ją między kolana, zwijał się ze śmiechu. – W cholerę z tym… ale piłem to twoje gówno, no nie?  I teraz nim nie jestem, cokolwiek to miało być.
Pokrętna logika? Z pewnością, ale w podpitym Leonie istotnie trudno było dopatrzyć się zimnego sztywniaka.
Dwa wstawione wampiry paplały nieco bez składu, gdy tymczasem podchmieleni ludzie powędrowali za tak zwaną potrzebą. W międzyczasie Bogusław dorzucił do ogniska, żywiąc nadzieję, że niewyparzony jęzor Leona nie narobił nieodwracalnych szkód. Kiedy więc w progu dworu ukazały się roześmiane niewiasty, ciążące nieumarłemu sercu kamienie pospadały oczyszczającą lawiną.
         – Gośka, kiełbaski?! – zawołał Leon z przesadnym entuzjazmem i zamachał kijkiem z dyndającą na końcu śląską. Lekko chwiejnym krokiem podszedł do ławki, na której usiadła z dala od niego.
– Bo ja wiem, o tej porze? No, chyba że już w ramach śniadania. – Uśmiechnęła się, jakby ta głupkowata scena sprzed kilkunastu minut nie miała miejsca.
Cóż, mogła strzelić focha i zignorować faceta, ale była na to… za dobrze wychowana? Za mądra? A może po prostu za bardzo nim zafascynowana, żeby kombinować jak koń pod górę? Lepiej było przyjąć kiełbaskę i nie psując sobie i innym humoru, dobrze się bawić aż do końca.
– Trzymaj. – Leon podał dziewczynie kij, a potem przysiadł obok i pochyliwszy się, wymruczał jej do ucha: – Przepraszam. To było głupie. Możesz o tym zapomnieć?
– Zapomnieć? Nie. Ale mogę ci wybaczyć. W końcu masz być moim kumplem, no nie? Kumple nie boczą się na siebie. – powiedziała spokojnie i posłała mu szczery, życzliwy uśmiech.
– Dzięki. Super z ciebie dziewczyna, wiesz? – Położył dłoń na jej ręce w przyjacielskim geście. – Jeszcze nigdy nie miałem dziewczyny kumpla. Będę musiał się tego nauczyć.
Leon poczuł pod dłonią przyjemne ciepło i w niekontrolowanym odruchu splótł jej palce ze swoimi. I znów, jak za pierwszym razem w Kawce, elektryczny impuls przebiegł przez ich ciała, a on zapragnął więcej. Jego oczy błysnęły srebrem, więc odwrócił głowę.
Gośka drgnęła – najpierw był niespodziewany dotyk, potem pieszczota i… dreszcz. Spojrzała na ich splecione dłonie, nie do końca wiedząc, co z tym począć.
Nie byli nastolatkami bawiącymi się w ukradkowe gesty, a jednak oboje poczuli się nieswojo. Ona, bo nie umiała odczytać jego intencji i nie ufała sobie; on, bo w głowie zadźwięczał mu ostrzegawczy dzwonek i błysnęło czerwone światełko. Przecież postanowił unikać zbytniej zażyłości z ludźmi. Z ludźmi? Dobre sobie! Z nią! Tak „z nią” stanowiło sedno. Ale to Gośka ściągnęła brwi w dziwnym grymasie niepewności i wciąż patrząc na ich dłonie, oswobodziła rękę, w duchu dziękując Opatrzności, że nawet w obliczu zamroczenia alkoholem jej zdrowy rozsądek wykazuje trzeźwość. Wobec tego intrygującego chłopaka dogadzanie podszeptom zdradzieckiego ciała byłoby niemądre. Niemniej, mimo iż ich dłonie nie były już splecione, Leon wciąż był zbyt blisko. Każdemu spojrzeniu w jego stronę towarzyszył oszalały trzepot serca świadczący jednoznacznie, w jak poważnych była tarapatach. Towarzystwo Leona wprawiało ją w zakłopotanie. Wyczuwała też ślad innego uczucia, które gromadziło się głęboko w jej kobiecości i które doskonale potrafiła zdefiniować, a które nie wróżyło niczego dobrego. W ostatnim porywie opamiętania odsunęła się w stronę przeciwległego końca ławki. Być może postępowała śmiesznie, ale nie zamierzała się tym przejmować. Zresztą Leon nie wyglądał na obrażonego, raczej bawiła go ta sytuacja.
– Aleśmy się wystroili, no nie? – rzucił, ni z tego ni z owego, zmieniając nagle temat.
Spojrzała na siebie, potem na niego. Faktycznie mieli na sobie niemal bliźniacze ciuchy. Dopiero teraz to zauważyła.
– Ha! No widzisz, jakaś podświadoma więź czy co? – Znowu zapędzała się w ślepy zaułek. Nie idź tą drogą, kobieto! – skarciła się mentalnie.
– Chyba raczej, „czy co” – podłapał wykręt i w szerokim uśmiechu błysnął śnieżnobiałymi zębami.
– Skoro tak mówisz… – Nieco speszona wbiła wzrok w złoto-czerwone iskierki migoczące jak rój świetlików, które poszybowały w górę, gdy Bogusław dorzucił do ogniska kolejną kłodę drewna i przyglądała się im, póki nie opadły niczym deszcz mikroskopijnych meteorów.
Atmosfera na powrót stała się przyjacielska i wszyscy ochoczo padliby na tych ławach w błogie objęcia Morfeusza, ale nie wszyscy mogli sobie na to pozwolić. Nadciągał świt, dlatego Kaśka zaczęła się zbierać.
– No, moi drodzy, czas do łóżek! – zakomenderowała matczynym tonem, wymownie spoglądając na swojego mężczyznę. – Jutro też jest dzień – dodała i podniosła się z ławki. – Cześć wszystkim i wybaczcie, że tak was zostawiam, ale wiecie… maluchy nie będą miały nade mną litości już od samego rana – zaśmiała się i pomachawszy wszystkim na „do widzenia”, ruszyła w stronę domu.
– Zbierajcie się. Ja tu jeszcze troszkę posiedzę – stwierdził Marek. – Ognia dopilnuję, żeby się czasem nie rozlazł. Wiecie, jak jest, lekki wietrzyk i wszystko może pójść z dymem.
– Daj spokój, zalejemy to wodą i nie będzie problemu. Przecież nie będziesz tu siedział do białego rana. – Bogusław już brał się za baniak, żeby dogasić ognisko.
– Zostaw… lubię sobie tak posiedzieć – powstrzymał go łowca. – Idź Sławek. Spokojnie możesz mnie tu z tym zostawić. Jak mnie zmorzy, to sam to zaleję. No, spadaj już, spadaj – ponaglił, spoglądając na wampira znacząco, a potem przeniósł niespokojny wzrok na Leona, który zdawał się nie zauważać jaśniejącego nieba. 
– Też już pójdę – mruknęła Gośka, wstając, a potem przekroczyła wyciągnięte nogi Leona i ruszyła za Bogusławem.
– A może posiedzisz ze mną? – spytał niepewnie łowca, widząc, jak dziewczyna niespiesznie zbiera się do odejścia.
– Chętnie – rozpromieniła się.
Choć pora była wściekle późna, wiedziała, że nie zaśnie. Musiała sobie co nieco poukładać w głowie. Ta noc była zwariowana. Niby to tylko głupie piosenki, niby zabawa przy ognisku, a jednak…  A potem ciepła dłoń Leona, delikatny dotyk, splecione palce i te pioruńskie motyle, które w nocy powinny twardo spać, a nie złośliwie gilgać jej wnętrzności. Usiadła przy Marku, oparła się o drewniane oparcie ławy i wyciągnąwszy nogi przed siebie, jak Leon skrzyżowała je w kostkach.
Marek nie zwracał uwagi na mordercze iskry w oczach Leona. Niech spada. Sam powiedział, że nie ma ochoty pakować się w żadne gówno – tłumaczył sobie łowca, grzebiąc w ognisku długim kijem, na którym jeszcze niedawno dyndała skwiercząca kiełbaska. Przysunął się bliżej Gośki, oparł o oparcie i podobnie jak ona wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach.
– To co, czekamy na wschód słońca? – spytał i uśmiechnął się ciepło.
– Yhmy – pokiwała głową i przechyliwszy się lekko na bok, oparła ramieniem o łowcę.
Ognisko z wolna dogorywało w rozgrzanym kręgu kamieni, a otaczający ich las stawał się coraz bardziej wyrazisty, powoli wyłaniając majaki masywnych kształtów z czarnej nieprzeniknionej ściany.
– Bawcie się dobrze – syknął zjadliwie Leon.
Co mnie to, kurwa, obchodzi? I tak nie zamierzam pakować się w żadne gówno – warknął w myśli, rzuciwszy okiem na bliskość, jaką dziewczyna dzieliła z łowcą. Naciągnął kaptur, odwrócił się i poszedł w stronę domu.



[1] Lady Pank – „Zawsze tam gdzie Ty”
[2] Dokądkolwiek idziesz, cokolwiek robisz
Wiesz, że moje niesforne myśli podążają za Tobą
Kocham Cię, cokolwiek robisz
Ponieważ kochanie pokazałaś /łeś mi tak wiele rzeczy, których nigdy nie znałem / łam
Cokolwiek to znaczy, kochanie, robię to dla Ciebie

[3] Byłaś tak młoda,
Oh, ja byłem tak wolny
Suzi Quatro & Chris Norman – “Stumblin In”

[4] Bolter - „Daj mi tę noc”
[5] Kasia Sobczyk – „Nie bądź taki szybki Bill”
[6] Kasia Sobczyk – „O mnie się nie martw”
[7] Goya – „W zasięgu twego wzroku”
[8] Sylwia Grzeszczak – „Małe rzeczy”
[9] Sylwia Grzeszczak & Liber – „Co z nami będzie”
[10] Marek Grechuta – „Nie dokazuj”
[11] Andrzej Zaucha – „Ach te baby”

2 komentarze:

  1. ..ooo a było tak gorąco i wesoło, a skończyło się fochem Leona , he he on jest jak dziewczynka w okresie zmian hormonalnych - szalejący, zły, nieobliczalny i oczywiście z wszechobecnym niewyparzonym językiem;))) ..ale i tak go lubię za tą buźkę :)) ha ha . Magda piękne dzięki i gonię dalej nadrabiać moje mega zaległości w czytaniu Cieni :))

    OdpowiedzUsuń
  2. buu skończyło się, a ja blondynka myślałam, że będzie jeszcze jeden rozdział :/

    OdpowiedzUsuń