piątek, 16 stycznia 2015

Tajemnice - rozdział 8



Mimo iż ciągłe niespodziewane zawirowania sprawiają, że nie pojawiam się na blogu zbyt często, to dziś wpadam choć na chwilkę, by wrzucić kolejny rozdział Tajemnic.
Ciekawych dalszych losów Kaśki i Bogusława zapraszam do czytania, a pozostałych bywalców Nocnego Pióra pozdrawiam :)


Rozdział 8
Jazda do podwarszawskiego Konstancina była prosta. Mimo że wampiry już dawno przestały wieść tryb życia nomadów, to intuicyjny zmysł nawigacji prowadził ich do celu jak po przysłowiowym sznurku. Sportowe Audi R8 z czarnym, matowym lakierem, będącym ostatnim krzykiem mody i sposobem na demonstrację zamożności, pokonało trzystukilometrową trasę w zawrotnym tempie. Kokpit z włókna węglowego i czerwona, skórzana tapicerka nadawały autu dynamiki graniczącej niemalże z agresją. Samochód zdawał się być swoistym dziełem sztuki, a w połączeniu z nieokiełznaną mocą i wykorzystaniem wszelkich dostępnych osiągnięć myśli technicznej stanowił obiekt pożądania dla dużych, bogatych chłopców. Nic dziwnego zatem, że była to także jedna z kosztownych zabawek Leona. Niewymowna satysfakcja z prowadzenia tego cacka odmalowana na twarzy właściciela sprawiała przyjemność również pasażerowi.
Nie znali Warszawy i jej okolic. Bogusław ostatni raz był w stolicy, gdy na brukowanych ulicach terkotały powozy. Leon zaś, choć jako rodowity warszawiak całe dwudziestoczteroletnie ludzkie życie spędził w tym mieście, opuścił je krótko po przemianie. Było to ponad osiemdziesiąt lat temu i od tego czasu nie pojawił się tu więcej. Dlatego też obaj z czystym sumieniem mogli stwierdzić, że nie znają Warszawy. Na szczęście jedyne co musieli teraz zrobić, to trafić na jakąś obwodnicę, a potem dostać się do Konstancina, gdzie Król Ziem Wschodnich wraz z zespołem śledczym oczekiwał ich w swojej rezydencji. Później mieli nadzieję poruszać się samochodami gospodarzy, co byłoby wskazane nie tylko z uwagi na etykietę, ale również z najzwyklejszych, praktycznych względów.
Mimo iż intuicyjny GPS prowadził ich do Konstancina bez zarzutu, to w samej miejscowości konieczne było użycie elektronicznej nawigacji. Niestety ta nieco pobłądziła i trzeba było kilkakrotnie zmieniać współrzędne, by w końcu dotrzeć do celu.
Konstanciński Dwór był, jak większość dworów królewskich Mrocznego Świata, stanowczo za duży i za kosztowny, by być domem dla jednej osoby. Ot, odwieczna przywara królów. Jak świat światem, ludzie czy nieludzie, monarchowie uwielbiali otaczać się przepychem i obnosić z nim ponad miarę, niekiedy płacąc za to zbyt wysoką cenę. Co mądrzejsi wyciągali wnioski z przykrych doświadczeń tych, którzy mieli mniej szczęścia, ale najwyraźniej władca Ziem Wschodnich do tych rozsądnych nie należał. Jego domostwo z daleka raziło iście romskim stylem z nadmiarem ozdób elewacyjnych. A więc kłuły w oczy walcowate wieżyczki, pękate kamienne tralki balkonowe, łukowate okna ze szprosami i rzędy gipsowych lwów, siedzących na zwieńczeniu muru okalającego posesję. Jednym słowem, architektoniczny koszmarek.
Kiedy podjechali pod bramę, niedyskretne oko kamery monitoringowej zarejestrowało gości, zwiastując gospodarzom ich przybycie. Po krótkiej chwili automatyczny czujnik uruchomił otwieranie bramy, a rasowe R8 z drapieżnym pomrukiem zajechało szerokim podjazdem pod główny budynek.
Stojący na ganku, wyzbyty z wszelkich oznak emocji mężczyzna Rodzaju powitał ich chłodno i odebrawszy od Leona kluczyki, przekazał je innemu wyzbytemu z wszelkich oznak emocji mężczyźnie Rodzaju, nakazując jednocześnie, odprowadzić samochód do garażu. Sam nieznacznym gestem zaprosił gości do środka i w milczeniu poprowadził ich do pokoi gościnnych. Cóż za szalona serdeczność – sarkazm zawitał w przelotnej myśli Bogusława.
Kulturalne, acz powściągliwe powitanie zwiastowało trudne rozmowy, z czym zresztą Bogusław liczył się od samego początku. Cholerna wampirza niezależność – pomyślał, wściekając się na trudne relacje interpersonalne wśród swych pobratymców. Zawsze muszą stawać okoniem, żeby udowodnić, kto tu rządzi. To takie bezcelowe.
Zakwaterowano ich na pierwszym piętrze w apartamentach dla gości z cudownym widokiem na okalające budynek ogrody ozdobione wysoką zielenią w tle. Całą posesję dyskretnie podświetlały ogrodowe lampy (standard w wampirzych posiadłościach), które zapalały się automatycznie wraz z zapadnięciem zmroku i świeciły aż do świtu.
Gościnny apartament składał się z bardzo obszernego pokoju, z niewielką garderobą i dużą, luksusową łazienką. Na wprost drzwi znajdowało się dwuskrzydłowe, oszklone wyjście na przestronny balkon, łączący pokój Bogusława z bliźniaczo podobnym pokojem Leona. Królewskich rozmiarów łoże w drewnianej ramie, z nocnymi stolikami po bokach, przykryto grubą, gobelinową narzutą. W nogach łóżka ustawiono długą tapicerowaną ławkę z drewnianymi poręczami. Mdławo-beżową ścianę nad imponujących rozmiarów drewnianym wezgłowiem zdobił jeden z licznych obrazów Kossaka – malowidło z typowym motywem wojaka z koniem, w bogatej, złotej ramie. Ciemnobrązową podłogę z szerokich desek w części pokrywał okrągły dywan utkany z beżowej wełny, na którym stał okrągły, niski stół z czterema obszernymi, tapicerowanymi fotelami, wykończonymi poręczami z równie ciemnego, co podłoga polerowanego drewna. Całość uzupełniało duże biurko ze skórzanym fotelem i trzyskrzydłowa toaletka z tapicerowanym taboretem. W tym nawarstwieniu beżów i brązów pokój zdawał się do bólu nijaki. Ni damski, ni męski, ni radosny, ni posępny, po prostu dokładnie taki jak większość pokoi hotelowych. Luksusowa łazienka posiadała wszystko, co luksusowa łazienka posiadać powinna, a ściany i podłoga wyłożone drogimi, białymi i czarnymi kaflami oraz design armatury dopełniały stylu. Puszyste, śnieżnobiałe ręczniki z wyhaftowanym niewielkim emblematem herbu królestwa uzupełniały wrażenie przepychu. Jedno trzeba było oddać – cały apartament był konsekwentnie utrzymany w stylu klasycznego Art Deco.
Bogusław odstawił torbę na stojącą w nogach łóżka ławę i ogarnął bezosobowe lokum wnikliwym spojrzeniem. W tym momencie odezwał się drętwy kamerdyner, informując, że z uwagi na niewątpliwe znużenie miłych gości Stanisław i jego grupa spotkają się z nimi nazajutrz o osiemnastej i że on, czyli tenże kamerdyner, osobiście przyjdzie, odprowadzić ich na miejsce spotkania. A co z królem? – Bogusław wolał przemilczeć, cisnące się na usta pytanie. Sytuacja była tak niewiarygodnie sztuczna jak plastikowe, łososiowe gerbery w pogrzebowych wiązankach, jednak w tym momencie jedyne co można było zrobić, to grzecznie podziękować i oczekiwać nadejścia kolejnego wieczoru.
Gdy zamknęły się drzwi za apatycznym kamerdynerem, Bogusław rozsiadł się w jednym z wygodnych foteli i bezwiednie chwytając ze stołu kryształową szklankę z krwawą Mary, nalaną przed chwilą przez usłużnego tubylca, pogrążył się w luźnych rozmyślaniach. Słyszał Leona krzątającego się po pokoju i nawet spodziewał się, że przyjaciel zapuka do niego, by razem spędzili ten szmat czasu, który pozostał im do świtu. Na razie jednak siedział i popijał ciepłą krew, a jego niesforne myśli zawędrowały na pogrążone w mroku nocy ulice poznańskich Jeżyc, by tam spotkać się z mrzonką o ludzkiej kobiecie.
Myśli niczym mgliste cienie krążyły po ulicy Prusa, osiadając w każdym najmniejszym zakamarku wspomnień, które po niedawnym spotkaniu w dyskotece były tak plastyczne, że niemal bolesne. Znów miał przed oczami jej delikatną twarz i drobne, krągłe ciało w eleganckiej sukience. No i… palanta będącego jej mężem. Jego widok, równie natarczywy jak wspomnienie kuszącej niewiasty, powracał do Bogusława ilekroć o niej myślał. To było chore, ale nie potrafił się od niego uwolnić, zwłaszcza że poznał drania i wiedział ile obłudy oferuje on swojej żonie każdego dnia. Cholernie irytujące. Ale cóż mógł poradzić? Zdawało się, że kobieta jest doskonale zorientowana w sprawie i, na własne nieszczęście, nic z tym nie robi. Dlaczego?
Nie wiadomo kiedy szklanka w jego ręce zrobiła się pusta. Choć do świtu nadal pozostał spory kawał czasu, nie miał już ochoty na pogawędki. W zasadzie nie chciał się nawet spotykać z Leonem. Miał nadzieję, że przyjaciel też potrzebował trochę prywatności.
Prawdę powiedziawszy, towarzyskość nigdy nie była dominującą cechą jego gatunku. Żywot pędzony w samotności to podstawowa forma społecznego bytu wampira. Zaledwie nikły odsetek populacji decydował się na życie w bliskości z innym osobnikiem czy z partnerem ludzkim, jak się ostatnio okazało. Krótkie, jednorazowe przygody nie wymagające wysiłku i pracy nad własną, trudną naturą były powszechne, ale stałe związki… to już co innego. Chociaż…? Tak – można było odnieść wrażenie, że ostatnimi czasy Mroczny Świat ulegał jakiejś osobliwej metamorfozie.
Bogusław wstał z fotela i poszedł do łazienki. Miał ochotę wziąć relaksujący prysznic, a potem po prostu położyć się do łóżka. Fakt – sporo wcześniej niż zazwyczaj, skoro jednak nadarzyła się okazja do leniuchowania, to dlaczego by nie?
Mimo przerysowanych rozmiarów łazienka okazała się całkiem przytulna, zwłaszcza gdy ciepła woda prysznica zaczęła spływać kaskadą po jego ciele. Póki nie stanął w obszernej szklanej kabinie i nie poddał się ogarniającemu go odprężeniu, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo było mu to potrzebne. Może wcześniejszy sen to nie taki głupi pomysł? W końcu jutro czeka nas niezła przeprawa – zastanawiał się, namydlając ciało i swobodnie obmywając je pachnącą pianą. Przez chwilę delektował się rozkosznym relaksem intensywnych biczów wodnych, po czym spłukał resztki żelu i szamponu, sięgnął po puszysty ręcznik i owinąwszy go wokół pasa, wyszedł z kabiny. Mgliste odbicie w zaparowanym lustrze ukazało spokojną, rozluźnioną twarz młodego człowieka. Zbyt młodego, by jego oczy wyrażały tę dojrzałą mądrość, której nie sposób było ukryć pod obliczem prawie młodzieńca.
Przeszedł przez pokój i zgasiwszy zbyt jasne sufitowe światło, zapalił niewielką lampkę na nocnym stoliku. Zdjął gobelinową narzutę i położył na ławeczce stojącej w nogach łóżka. Pachnąca satynowa pościel zachęcała, by się pod nią wślizgnąć, więc nie trzeba było wiele, aby puszysty ręcznik opadł z jego bioder, a on sam wsunął nagie muskularne ciało pod miękką, puchową kołdrę. Relaksujący prysznic i luksus królewskiego łoża nie pozostawiły mu wyboru – zapadł w spokojny, głęboki sen, nim zdał sobie sprawę, że zasypia.

Zdecydowanie zbyt energiczne pukanie oznajmiło Bogusławowi, że czas zbierać się do wyjścia. Nie wiedział, czego może się spodziewać po tutejszych wampirach, niemniej znając przedstawicieli swojego gatunku od ponad tysiąca lat, był pewien, że nie czeka go przyjacielskie spotkanie. Odstawiwszy na stół do połowy opróżnioną szklankę, podszedł do drzwi i wpuścił kamerdynera. Mężczyzna skłonił się prawie niezauważalnie i nie zwracając na niego uwagi, ruszył w kierunku balkonu. Rozsunął gobelinowe zasłony, zaścielił królewskie łoże, przykrywając je narzutą, zebrał zużyte ręczniki i podszedł do stołu, by sprzątnąć brudne naczynie. Nie pytał, czy może. Wiedział, że po ich powrocie krew już nie będzie nadawała się do spożycia. Każdy wampir wiedział, że po parogodzinnej przerwie krew stojąca w naczyniu robi się niesmaczna i marny z niej posiłek. Sączenie w małych odstępach czasowych – proszę bardzo, ale nigdy przerwy i dopijanie po czasie. Wtedy to niestety już tylko śmieć, nadający się jedynie do wylania.
Nie trzeba było słów, by Bogusław podążył za mrukliwym kamerdynerem. Uszli zaledwie kilka kroków, gdy mężczyzna znów energicznie zapukał, a potem obdarzył Sławka beznamiętnym spojrzeniem w oczekiwaniu na otwarcie. Leon ukazał się w drzwiach rześki i uśmiechnięty – bezspornie był bardziej ludzki niż reszta Rodzaju. Coś radosnego było w tym facecie, a jednak jego zawsze pogodna, zdaniem Sławka, twarz, nie wiedzieć dlaczego wśród ludzi zdawała się budzić niepokój. Najwidoczniej śmiertelni postrzegali go inaczej. Bogusław nie raz był świadkiem jak kobiety przyciągane niebywałą urodą Leona, szeptały trwożnie „piękny, ale dziko niebezpieczny”. On jednak tego nie dostrzegał. Może dlatego, że na co dzień widział w nim po prostu dzieciaka, który pewnego dnia pojawił się na zachodnim dworze? I mimo że od tego wydarzenia minęło już prawie sto lat, to postrzeganie go jako młodzika ciągle nie opuszczało starego wampira.
– Hej, jak się masz? – zagadnął radośnie Leon, widząc przyjaciela przed swoimi drzwiami.
– A jak powinienem? – Bogusław uniósł brwi i, uwzględniając długie godziny snu, z drwiną dodał: – Wyspany. Cholernie wyspany. – Mrugnął do przyjaciela. – A poza tym mam się absolutnie świetnie.
– Noooo. To jestem spokojny – skwitował Leon, by po chwili, nachylając się wprost do ucha Bogusława, wyszeptać: – Bałem się, że będziesz miał tremę.
– Mam. Oczywiście, że mam, ale ciiii. – Sławek położył palec na ustach, szepcząc odpowiedź. – To tajemnica.
Obaj zaśmiali pod nosem, i tak przykuwając tym uwagę skonsternowanego sztywniaka, który właśnie brał do ręki zużytą szklankę, kończąc błyskawiczne sprzątanie w pokoju Leona.
Szli w ślad za swym przewodnikiem tą samą drogą, którą przebyli wczoraj, i której nawet nie próbowali zapamiętać. W tych dziwacznie rozplanowanych wnętrzach plątanina schodów i korytarzy była albo wymysłem architekta szaleńca, albo działaniem celowym na wypadek niespodziewanego ataku. W tak zawiłej gmatwaninie przejść tylko ktoś dobrze zorientowany mógł sobie poradzić z wydostaniem się bez obawy o wieczyste błądzenie niczym mityczny Minotaur w labiryncie-pułapce.
Pokój, do którego weszli, okazał się gabinetem-biblioteką podobnym do tego, którego użyczył im Chwalimir w swojej rezydencji. Wystrój pomieszczenia był co prawda mniej tradycjonalny, ale równie zbytkowny. Wewnątrz czekało na nich trzech nieumarłych siedzących na obszernych kanapach zestawu wypoczynkowego z wiśniowej skóry, która doskonale współgrała ze stalowo szarymi ścianami i parkietem z ciemnego, egzotycznego drewna.
Widząc wchodzących, jeden z mężczyzn powstał i przesadnie oficjalnie powitał gości.
– Witamy wolnego wampira – rzekł – i jego towarzysza, jako przedstawicieli króla protektora, na naszej ziemi w imieniu naszego króla i własnym.
Po tak ceremonialnym powitaniu Bogusławowi nie pozostawało nic innego, jak tylko podjąć oficjalną grę, mimo iż daleko bardziej wolałby, gdyby tubylcze wampiry okazały się w większym stopniu nowoczesne i powitały ich zwyczajnym „cześć”. Jak widać taka opcja nie wchodziła w grę, zatem trzeba było, dla zachowania poprawnych relacji między Dworami, bawić się w sztywną dyplomację. Znów archaiczność obyczajów brała górę nad zdrowym rozsądkiem i realiami, nie przystając do rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku. Oczywiście niezależnie od kręgów, w których się obracano, wysoka kurtuazja była zawsze mile widziana, ale… Ale przecież, do diabła – jęknął w duchu Bogusław – to spotkanie pięciu facetów, którzy mają rozwikłać kryminalną zagadkę oraz znaleźć i wyeliminować seryjnego mordercę, nie zaś szczyt dyplomatyczny zwieńczony ratyfikacją wiekopomnego traktatu. Cóż z tego…? Zrezygnowany pokręcił głową i wydeklamował ceremonialną regułkę.
– Witam przedstawicieli króla Ziem wschodnich w imieniu własnym i mego towarzysza oraz w imieniu króla protektora i dziękuję za okazaną nam gościnę na waszym terenie.
Tubylczy wampir pokłonił się dwornie, po czym podszedł do nich i zapraszającym gestem wskazał wygodne kanapy.
– Jestem Stanisław – powiedział już całkiem normalnie i wskazując pozostałą dwójkę, dodał: – A to Kirył i Piotr.
Dwaj nieumarli kiwnęli głowami, nie podnosząc się z kanapy. Bogusławowi spadł kamień z serca – przez chwilę zaczął się obawiać, że atmosfera dworskiej etykiety i sztucznych konwenansów nigdy nie opuści gospodarzy, znacznie utrudniając wszelkie negocjacje.
Rozsiadłszy się na kanapie vis a vis Kiryła i Piotra, Sławek z Leonem pokrótce określili swoje plany na pobyt w ich jurysdykcji i przedstawili propozycję zwierzchnictwa Bogusława nad pozostałymi grupami śledczymi. O ile ich plany zostały przyjęte bez zastrzeżeń i z dopasowaniem do nich grafiku prac wschodniej grupy o tyle pomysł, by Bogusław przejął zwierzchnictwo, odniósł marny rezultat, a niezależność terytorialna została podkreślona jako podstawowy atut, by zachować również niezależność decyzyjną.
– To nie ma najmniejszego sensu – argumentował Leon, gdy Stanisław po raz kolejny wypowiedział zdecydowane „nie”. – Jeżeli będziemy działać jako jeden zespół z jednym dowódcą, sprawy będą się toczyć sprawniej.
– Tego nie wiesz – stwierdził Kirył. – Nigdy nie musieliśmy uciekać się do takich metod, więc skąd masz pewność, że tym razem należy zmienić procedury.
– Stąd, że od ostatniego prawdziwego zagrożenia dla Rodzaju czas poszedł do przodu. Teraz rozbicie decyzyjne działa na naszą niekorzyść – odpowiedział spokojnie Bogusław.
– Możemy uznawać ciebie jako Wolnego, ale nie zdecydujemy się przekazać ci pełnej władzy. – Stanisław nadal był nieugięty.
– O władzy Wolnego bym z wami nie dyskutował – warknął Sławek. – To są kompetencje należne mi z urzędu, więc nie rób mi łaski Stanisławie, bo obrażasz mnie tą propozycją.
– Wybacz, jeżeli cię uraziłem – zreflektował się przywódca wschodniej grupy. – Ale na obecnym etapie nie oddam ci uprawnień nadanych mi przez mojego króla. Mogę jednak obiecać, że jeżeli okoliczności pokażą, iż nie mogę ich dłużej zachować, a zespoły z pozostałych Ziem też oddadzą się pod twoje zwierzchnictwo, przyjmę twoją propozycję.
Bogusław odebrał tę deklarację jako postęp w negocjacjach i dalej rozmowa potoczyła się już ściśle merytorycznie. Stanisław i jego ludzie przedstawili wszystko, co posiadali na temat rytualnych mordów dokonanych na ich terytorium. Znów poszły w obieg fotografie z tymi samymi martwymi ciałami, które widzieli wcześniej oraz te same dokumenty, których treść znali już prawie na pamięć. Można powiedzieć, że rozmowa nie wnosiła nic nowego do sprawy aż do momentu, gdy Kirył wypalił ze swoją rewelacją.
– Mamy dla was parę, która zgodziła się zeznawać, jeżeli byście chcieli ich przesłuchać.
Bogusław uniósł brwi zaskoczony i spojrzał na równie zaskoczonego Leona.
– Są świadkami zabójstwa? – spytał.
– Nie, ale są ze sobą bardzo długo i mogą coś powiedzieć o więzi.
– W takim razie umów nas z nimi. Najszybciej, jak się da.
– Są pod ochroną? – rzucił Leon, tak na wszelki wypadek, pamiętając o zaleceniu Chwalimira.
– Nie, nasz król nie wydał takiego polecenia.
– Ale teraz jesteście pod protektoratem – oburzył się młody. – Dotyczą was wszystkie wytyczne Chwalimira z Toporów.
– Jeszcze nie zdążyliśmy wprowadzić ich w życie – wyjaśnił pokojowo Piotr.
– Czekacie, aż pojawią się nowe ofiary?! – Leon nie ustępował, wbijając gniewne spojrzenie w beznamiętne twarze rozmówców.
Trzy wampiry spojrzały po sobie.
– Wiesz jak jest… – zaczął Piotr, starając się udobruchać gości, bo mimo iż Bogusław nie wtrącał się do rozmowy, to wyraz zdecydowanej dezaprobaty malował się również na jego obliczu.
– Nie! Nie wiem! – warknął Leon, przerywając mu. – Widzę natomiast, że nie leży wam na sercu bezpieczeństwo członków waszych klanów. Dziwię się, że właśnie wam powierzył król tę sprawę, skoro nie potraficie podjąć tak prostej decyzji jak objęcie tych osób ochroną.
Złowróżbne milczenie zawisło nad zebranymi jak ostrze gilotyny, które lada moment miało spaść, by ściąć głowę tej wątłej, rozciągniętej pod nią istocie zwanej porozumieniem.
– Mam nadzieję, panowie, że zrehabilitujecie się i naprawicie swój błąd błyskawicznie. To w wasze ręce wasz król oddał los tych ludzi. Nie powinniście go zawieść. – Ton Bogusława był zdecydowany, protekcjonalny, jasno dający do zrozumienia, że nie ma mowy o jakimkolwiek samostanowieniu w tej kwestii, a uchybienie, którego się dopuścili, stawia ich w niekorzystnym świetle.
Lokalne wampiry spojrzały na niego z nieskrywanym gniewem, ale też z wyrazem jawnej porażki na twarzach. Nie spisali się i to już na samym starcie tej trudnej skądinąd współpracy. Nie mogli drążyć tematu, dochodząc swych praw. Nawalili i zostali na tym przyłapani. Nie pozostawało im nic innego, jak przyznać się do zaniedbania, które popełnili, ignorując zagrożenie.
– Natychmiast wyślę tam dwóch ludzi do ochrony – wymamrotał nerwowo Stanisław.
Wstał i podszedł do biurka. Krótka rozmowa telefoniczna załatwiła sprawę. Dalej w dwóch kolejnych usiłował przekazać odgórne wytyczne baronom lubelskich i białostockich klanów. Ci jednak już wcześniej dostosowali się do zaleceń Chwalimira, przyjmując jego protektorat nad swymi klanami, zatem i jego wytyczne uznając za nadrzędne.
Przykro było patrzeć na spiętą twarz Stanisława, gdy odkładał słuchawkę. Wyraz porażki na marsowym obliczu odzwierciedlał świadomość, że jego rozkazy przyszły za późno. Wszak słynął z zaradności i życiowego sprytu, które najwyraźniej w tym momencie go zawiodły, narażając na kompromitację i to wobec nie byle kogo. Mieszanych par do ochrony była znikoma liczba, on na swoim bezpośrednim terenie miał zaledwie jedną i, jak się okazało, nawet tej jednej nie zagwarantował choćby minimum wsparcia. Cholernie niewłaściwe – Bogusław pokręcił głową zdegustowany. Cała nadzieja w baronie Warszawy, może on zadbał o ich bezpieczeństwo.
Zaledwie trzy godziny temu zasiedli w gabinecie konstancińskiej rezydencji. Teraz zaś zmierzali do oddalonego o jakieś osiemdziesiąt kilometrów miejsca, zamieszkiwanego przez niekonwencjonalną parę, o której bezpieczeństwo dopiero co toczyli spór. Toyota Land Cruiser mknęła przez noc, a świat za jej oknami zlewał się w szaro-granatową masę. Wewnątrz milcząc, siedziało pięciu mężczyzn Rodzaju. Właściwa ich rasie małomówność nikogo nie krępowała, nikt więc nie oczekiwał ugrzecznionej konwersacji.
Bogusław zastanawiał się czy zwerbowana na szybko ochrona dotarła już na miejsce, czy może jednak działania wschodnich służb nadal będą opieszałe. Mawiano z drwiną „poznański dryl” albo „poznański ordnung”, z pewnością jednak poznański porządek nie dopuściłby do tak rażących zaniedbań. Cóż, chciał nie chciał, już na samym wstępie, budowali swą trudną współpracę na poznańsko-warszawskich animozjach podsycanych przesadnym poczuciem terytorializmu.
Gdy samochód skręcił w ledwie widoczną z trasy leśną drogę, oczywistym było, że zbliżają się do celu. Jakiś czas jechali wyboistymi wertepami, by w końcu stanąć na niewielkiej polanie, skrzętnie ukrytej wśród potężnych drzew.
Cholernie paskudne miejsce – pomyślał stary wampir, przyglądając się otoczeniu. Blask księżyca ledwie oświetlał szczyty drzew, a ołowiane chmury zwisały ciężko nad lasem, nie mogąc utrzymać własnego ciężaru i szukając oparcia w sile wiekowych, rozłożystych konarów. Ponura, listopadowa noc – jęknął w duchu, otrząsając się ze wstrętem z mglistej wilgociTaki widok w leśnej scenerii nadawał miejscu rys niepokoju, jakby żywcem wyjęty z nisko budżetowego filmu grozy. Poniżej koron zalegała czarna, niczym nie zmącona ciemność, która zdawała się wypełzać ze wszystkich chaszczy i zapadlin i którą tylko wampirzy wzrok był w stanie przeniknąć. Na tle tej posępnej oprawy rysował się wątły kształt niewielkiej chatki skrytej między zaroślami. Ciemność sunąca w jej kierunku niekiedy mieszała się z nikłym księżycowym światłem i spowijała mglistą poświatą, zacierając granicę pomiędzy budzącą grozę iluzją, a realnym światem. Niesamowity krajobraz wydawał się złudny, jak gdyby mała chatka żyła własnym życiem, bawiąc się z przybyszami w chowanego i znikając, by po chwili pojawić się znów niczym legendarny Latający Holender.
W tej chimerycznej scenerii nie sposób było dostrzec kogokolwiek z ochrony. Mam nadzieję, że jednak gdzieś tu są.
Gdy podeszli bliżej, kształty budynku przestały być mirażem. Z otchłani ciemności wyłoniła się konkretna, całkiem spora drewniana chata, na progu której tliło się wątłe światło naftowej lampy. Naftowa lampa? Ostatni raz widział takie w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia i szczerze mówiąc, zapomniał już nawet, że kiedyś były w powszechnym użyciu.
Nim podeszli do masywnych drzwi, w progu ukazała się młoda, pulchna, urodziwa niewiasta z ciemnymi włosami związanymi w gruby warkocz. Mimo skromnego oświetlenia jej skóra jaśniała, a sylwetka wyglądała zdrowo i silnie. Wampir – zauważył Bogusław, zdumiony. Dlaczego sądził, że spotka tu nieumarłego mężczyznę i śmiertelną kobietę? Może w oparciu o jego własne pragnienia? Trudno powiedzieć, ale taki układ naprawdę go zaskoczył.
Kobieta stanęła na progu sama. Czyżby jej partner nie zamierzał do nich dołączyć? A może poznają go, kiedy wejdą do środka?Zobaczymy. Roztropność i stoicki spokój Sławka zawsze brały górę nad niecierpliwymi rozważaniami.
– Tereso… – Stanisław nieznacznie skinął głową. – To moi ludzie, Kirył i Piotr. – Zrobił gest dłonią. – A ci dwaj mężczyźni Rodzaju to Bogusław i Leon, goście z Ziem Zachodnich, o których ci wspominałem.
– Witam. Jesteście mile widziani w naszym domu, zapraszam. – Kobieta z serdecznym uśmiechem spojrzała na przybyłych i jednoznacznym gestem zachęciła ich do wejścia. Wydawała się bardzo
ludzka.
Czyżby stały związek z człowiekiem sprawiał, że nasze surowe cechy tracą ostrość na rzecz bardziej ludzkiego obejścia? Bogusław podrapał się po brodzie w bezwiednym geście zadumy. Ile jeszcze pytań postawi przed nim dzisiejsze spotkanie?
Czterej mężczyźni Rodzaju skłonili się niemal jednocześnie i za Stanisławem weszli do słabo oświetlonego wnętrza. Dom był dziwny – jakby niedzisiejszy. Już na pierwszy rzut oka można było uznać, że czas zatrzymał się tu dobrze ponad pół wieku temu. W wieloramiennych świecznikach palące się świece dawały połyskliwe, tańczące światło, a w sporym kominku igrały płonienie, doświetlając i ogrzewając izbę. Widocznie sielankowy klimat wiejskiego domostwa lat czterdziestych zeszłego wieku miał w sobie jakąś moc, skoro domownicy nie robili nic, by przekroczyć tę odległą granicę czasu.
– To jest Janek. – Tuż za progiem Teresa wskazała słabo oświetloną postać.
A więc Janek nie był znany żadnemu z przybyłych, skoro lokalne wampiry przyglądały mu się równie wnikliwie jak Bogusław z Leonem. Słabe światło czy nie, ich wzrok pozwalał na wiele.
Mężczyzna był wysoki, barczysty, ciemnowłosy, z delikatnie przyprószonymi siwizną skrońmi. Miał jasne, zielone oczy i lekko utykał na lewą nogę. Na pierwszy rzut oka nie miał więcej jak trzydzieści trzy, trzydzieści pięć lat. Wyglądał na sporo starszego od swojej partnerki, choć wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że jest odwrotnie. W jego twarzy rysowało się jakieś niejasne, jakby wykraczające poza jego fizyczność, doświadczenie.
Teresa podeszła do drewnianej komody i zza oszklonych drzwiczek wyjęła pięć szklanek, które postawiła na dużym, drewnianym stole stojącym w centralnym punkcie izby. Pośrodku postawiła kamionkowy dzbanek i zaprosiła gości, by wraz z nią i jej partnerem zasiedli na szerokich ławach.
– Przepraszam, ale mogę was poczęstować jedynie wodą. Od bardzo dawna żywię się tylko na Janku.
O cholera! Doprawdy?! Szokujące. Kobieta żywiła się ze źródła. Tylko!
– Nie mamy lodówki i workowanej krwi – kontynuowała z przepraszającą miną. – Nie miewamy gości, bym musiała się troszczyć o takie zaopatrzenie.
– Lubicie surowe życie? – Leon wodził wzrokiem po staromodnej izbie, nieudolnie starając się ukryć zaskoczenie wywołane wcześniejszą deklaracją gospodyni. – Macie dom urządzony dość nietypowo jak na dwudziesty pierwszy wiek.
Teresa z Jankiem spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– Tak go urządziliśmy, gdy zamieszkaliśmy tu w 1943 roku i tak już zostało – wyjaśniła.
Malująca się na twarzach gości konsternacja, tym razem wzbudziła nieskrywane rozbawienie gospodarzy. Kobieta chwyciła dzbanek.
– Jednak naleję wam tej wody – stwierdziła, wciąż rozbawiona. – Wyglądacie, jakby nagle zaschło wam w ustach.
Bo zaschło. Z jej słów należało wnioskować, że ten ludzki mężczyzna powinien być już martwy albo przynajmniej bardzo, bardzo stary. Absolutnie jednak nie powinien wyglądać tak, jak wyglądał. Milczenie – nieodłączny towarzysz konsternacji, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. To znowu Teresa zdecydowała się odezwać.
– Zastanawiacie się, ile Janek ma lat. Urodził się w 1917 roku – mówiła zwyczajnie, jakby opowiadała o wczorajszym dniu.
Gdyby wampirom opadały szczęki, to w izbie leśnego domostwa rozległby się teraz huk równy towarzyszącemu odrzutowcom przekraczającym barierę dźwięku. Szczęśliwie każdy z nich potrafił utrzymać szczękę na swoim miejscu, nie narażając pozostałych na chwilową utratę słuchu.
Wiedzieli, że jest to wieloletni związek, ale co to znaczy wieloletni? Jak się właśnie okazało – trudno powiedzieć. Na pewno jednak nie spodziewali się, że będzie to związek trwający dziesięciolecia.
– Opowiadajcie – rzekł w końcu Bogusław, dając wolną rękę gospodarzom do zrelacjonowania tych kilku dekad. Pytania będzie zadawał później.
Teresa z Jankiem spojrzeli na siebie znacząco, a potem zaczęli opowieść.
Poznali się w 1939 roku, gdy dwudziestodwuletni Janek został ranny podczas jednego z nalotów na Warszawę. Teresa pracowała wówczas w szpitalu jako wolontariuszka – zawieruchy wojenne i szpitale zawsze były przychylnym czasem i miejscem dla wampirów. Zajmowała się Jankiem od pierwszego dnia jego pobytu w lecznicy. Pielęgnowała go, zmieniała opatrunki, pomagała w rehabilitacji usztywnionego biodra. A potem zaczęli się spotykać. Dość szybko Janek zdeklarował swoje uczucia, przed którymi ona nie chciała się bronić, bo po raz pierwszy w swym kilkusetletnim życiu poczuła, jak bije jej nieumarłe serce. Zaryzykowała wyjawienie prawdy, a on jej nie odrzucił. Od tego czasu stali się parą. Zaręczyli się, by ludzie nie gadali, i by uwiarygodnić ich związek przed rodziną Janka. Gdy pierwszy raz uprawiali seks Teresa poczuła nieodparty głód jego krwi, a on nie protestował. Wtedy zawiązała się więź. Krótko potem zdali sobie sprawę, że z każdym kolejnym pożywieniem ich więź się wzmacnia. Jakiś czas później spostrzegli też, że proces starzenia się mężczyzny spowolnił i nie dotykają go ludzkie choroby. Kiedy skończyła się wojna nie wyprowadzili się z tej leśnej chaty. Zawierucha wojenna zabrała życie najbliższym krewnym Janka i poza Teresą nie miał już nikogo. Byli zdani tylko na siebie, tak różni od konwencjonalnych par postanowili nie wracać do odradzającej się cywilizacji. Zostali, a ich miłość pogłębiała się z każdym dniem.
– I tak jest do dziś. – Mężczyzna spojrzał czule na swoją partnerkę.
– Nie zmienialiśmy naszego domu – stwierdziła Teresa. – Takie życie jest nam znane i nie potrzebujemy lepszego. Zresztą i tak nikt nam tu do tej głuszy nie dociągnie elektryczności, a w wolnych chwilach zamiast oglądać telewizję, mamy coś o wiele przyjemniejszego do roboty.
Z żarem spojrzeli sobie w oczy, a Bogusław poczuł gorące ukłucie w sercu. Też chciałby widzieć w oczach ukochanej takie oddanie, jakim tych dwoje obdarzało siebie.
– Nikt też nas tutaj nie odwiedza, ani ludzie ani wampiry – stwierdził Janek zupełnie nieskrępowany faktem, że jego dom zapełnił się nieumarłymi.
– Pomówmy o więzi. Czujesz mentalne połączenie z Jankiem, Tereso? – dociekał Bogusław.
– Tak – odpowiedziała zdecydowanie.
– Ale… czy słyszycie siebie? No wiesz… telepatia… – dopytywał, pamiętając jak to było, gdy więź łączyła go z Jagienką.
– Nie nazwałabym tego w ten sposób, ale czuję go dużo silniej, niż normalnie czujemy ludzi, a ponadto również Janek czuje mnie świadomie. Potrafimy komunikować się w pewien sposób na odległość, aleee… jak bym to miała wyjaśnić? – zastanawiała się. – Raczej na poziomie odczuwania.
To i tak było więcej niż normalne percypowanie człowieka – trzeba było być z nim w bezpośredniej bliskości, by móc go wyczuć, czytać w nim, czy nim manipulować. Zauroczenie, mentalny przymus – to wszystko, co większość nieumarłych mogła zrobić człowiekowi, by zmodyfikować wspomnienia, zasugerować posłuszeństwo, wpoić pożądane zachowania czy wyszperać w jego umyśle coś istotnego. Ludzie natomiast nigdy nie byli świadomi oddziaływania wampirzych mocy. Ten człowiek zaś świadomie czuł swoją partnerkę.
– A odkąd jesteście razem, pożywiałaś się jeszcze na kimś innym?
– Nie. Nigdy nie czułam takiej potrzeby. A po pewnym czasie sama myśl o innym dawcy budziła we mnie wstręt.
– Janek, a jak ty odczuwałeś… odczuwasz pożywianie się Teresy?
Twarz mężczyzny rozpłynęła się w błogości.
– Pierwszy raz był dziwnym doświadczeniem – powiedział w końcu. – Pamiętam, że skupiony byłem na oczekiwaniu bólu, ale ból się nie pojawił. Poczułem ukłucie zębów, a… potem było tylko ciepło i spokój. Aż w końcu ogarnęło mnie jakieś przedziwne, euforyczne uczucie. Doznanie nie do opisania. – Rozmarzył się, zapominając na chwilę, że właśnie wywnętrza się przed gromadą obcych mu wampirów. – Jednak tak było tylko za pierwszym razem – westchnął, wróciwszy do rzeczywistości. – Następne i wszystkie kolejne też były, i są, wspaniałe, chociaż nie takie… transcendentalne. Ale każdy następny raz powodował, że czekałem na kolejne. Od tego czasu zaczynamy nasz cowieczorny byt od
pożywiania z przyjemnością dla obojga.
– I z gorącym seksem zaraz po – zachichotała Teresa, patrząc na niego z wyrazem uwielbienia na pyzatej buzi.
Stanisław do tej pory tylko przysłuchiwał się rozmowie. Teraz uznał, że jako dowódca grupy śledczej też powinien wziąć czynny udział w tym przesłuchaniu.
– Znacie inne takie pary jak wy? – zapytał, puszczając pikantną uwagę mimo uszu. Choć seks nie był w ich świecie tematem tabu, nie był też pretekstem do dywagacji. Po prostu temat jak każdy inny i tyle.
– Wiemy, że są inni – odpowiedziała kobieta. – W ludzkim świecie nie funkcjonujemy jako coś kuriozalnego, bo nikt nie wie o rzeczywistym istnieniu Rodzaju, ale wśród swoich trudno ukryć… coś. – Wzruszyła ramionami.
– Zwłaszcza coś tak niezwykłego jak mieszana para – dodał Janek, chwytając ją za rękę.
– Ale nigdy ich nie spotkaliście? – drążył Stanisław.
– Nie. Żyjemy tu trochę jak w pustelni. Poza tym wiecie… nie jesteśmy zbyt towarzyską gromadką – dodała Teresa, uśmiechając się, spoglądając na niewzruszone oblicza gości.
– To fakt – zgodził się Bogusław. – A wiecie o wydarzeniach z ostatnich dwóch lat, które niedawno wyszły na jaw? – spytał po chwili. Nie mógł pominąć tego tematu. W końcu z powodu tych wydarzeń zakłócali właśnie spokój tej sympatycznej parze.
– Dowiedzieliśmy się niedawno i dlatego skontaktowałam się z Dworem. – Teresa spoważniała.
– No a dziś zjawili się ci dwaj wojownicy, by nas chronić – dodał jej partner nieco zmieszany.
– Nie możesz czuć się nieswojo z powodu ochrony. – Bogusław spojrzał na mężczyznę przyjaźnie, wyczuwając jego zażenowanie.
– To bardzo przebiegły przeciwnik, sami moglibyście być bez szans.
– Obywaliśmy się bez ochrony przez dziesięciolecia. – Człowiek nie dawał za wygraną.
– Tak, ale to nie jest zwykły zabijaka, z którym poradziłby sobie każdy przeciętny wampir. To jest… z całym prawdopodobieństwem… IN NOMINE PATRIS. – Sławek spojrzał na Teresę znacząco. Jak się spodziewał, jej reakcja była natychmiastowa – szeroko otwarte oczy i bijące z nich przerażenie.
– Co to za diabeł? – zapytał Janek wyraźnie nieświadom powagi zagrożenia.
– Masz rację, kochanie. Diabeł. Z krwi i kości, mimo że z Bogiem na proporcu – odpowiedziała, uspakajająco głaszcząc go po dłoni; pod maską pozornej obojętności kryjąc swe przerażenie. –
Wyjaśnię ci, jak zostaniemy sami, bo to historia na dłuższą opowieść.
Teresa nie dociekała, skąd wiedzą, że to właśnie bractwo poluje znów na Rodzaj. Nikt przecież nie powoływałby się na taką informację, gdyby nie była prawdziwa. Poza tym, gdyby nie tak poważne zagrożenie, żaden dodatkowy wampir nie zjawiłby się na tym odludziu, by chronić ją i jej ludzkiego partnera. Członkowie Rodzaju doskonale znali swoje możliwości, więc skoro ktoś uznał, że potrzebne im wsparcie, widocznie tak było.
– Ochrona będzie się zmieniać co dwadzieścia cztery godziny w dwuosobowych zespołach aż do czasu rozwiązania problemu – zakomunikował Stanisław. Że nie nastąpi to zbyt szybko, było pewne, ale nikt głośno nie ośmielił się tego powiedzieć. – Chyba że wcześniej postanowicie przenieść się w bezpieczniejsze miejsce.
– Nie wyprowadzimy się stąd! – Kobieta była stanowcza, kategoryczna.
– Tereniu… – Janek spojrzał na nią z jowialną dobrodusznością i tym razem on ją pogłaskał po dłoni, uspokajając. – Tak długo żyliśmy w odosobnieniu, że trudno byłoby nam się teraz dostosować – tłumaczył, odwróciwszy się w stronę Stanisława. – Zresztą, kto by nas tu znalazł? Nikt nie zna tej głuszy, a okoliczni mieszkańcy zapuszczają się tu zbyt rzadko, by zapamiętać to miejsce i nas.
– Nie przekreślajcie jednak ewentualności wyprowadzki w przypadku bezpośredniego zagrożenia – prosił Bogusław, żywiąc jednakże nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
– W takiej sytuacji… – Janek spojrzał na Teresę, która nieznacznie przytaknęła – nie przekreślimy.
– Skoro wszystko jasne… – Stanisław wstał, skłonił się, a za jego przykładem poszła reszta.
– Tereso… Janku… – Bogusław pochylił głowę i uśmiechnął się enigmatycznie.
Kiedy wyszli przed próg, wątłe światło naftowej lampy nadal migotało w mroku, ale ciemność otaczająca chatę zdawała się nie dopuszczać do siebie nawet tych kilku mizernych płomyków.
Byli w połowie drogi na polanę, gdy Bogusław poczuł nieprzyjemne mrowienie. Ciało pokryła gęsia skórka, a złe przeczucie zjeżyło mu mikroskopijne włoski na karku. Ktoś obserwował ich w mroku, choć niewątpliwie miał trudności z ich wypatrzeniem. Stary wampir rzucił towarzyszom badawcze spojrzenie – też to wyczuli.
– To człowiek – szepnął niemal niedosłyszalnie, kątem oka łowiąc nieznaczny ruch w odległych zaroślach. – Może nie ma złych zamiarów.
– Sam w to nie wierzysz – syknął Kirył. Odkąd zajechali do tej chaty, były to jego pierwsze słowa, niemniej diablo prawdziwe.
Oczywiście, że nie wierzył. Też czuł tę gorączkowość i chorą ekscytację rozchodzące się po lesie niczym fale radiowe. Złe emocje śmiertelnych zawsze niepokojąco krzyczały w eter.
– Gdzie są twoi ludzie, do cholery?! – warknął. Nim jednak Stanisław skończył mówić „nie wiem”, drewniana strzałka z impetem trafiła go w pierś, szarpiąc w tył jego ciałem. – Musimy gnoja wziąć żywcem. – Tonem nie znoszącym sprzeciwu padła prawie bezgłośna komenda. Jednocześnie Bogusław podchwycił upadającego Stanisława.
Sposób w jaki poruszał się napastnik, świadczył o tym, że nie jest nowicjuszem. Na szczęście pojęcie „bezszelestny ruch” w przypadku wampirzego słuchu nie miało racji bytu. Choć człowiek starał się być niedostrzegalny, i tak doskonale orientowali się, w którym kierunku zmierza.
Bezgłośną akcję przeprowadzili błyskawicznie. Rozpierzchli się, myląc tym przeciwnika, zarazem osaczając go i zamykając w kręgu ciasnej pułapki. Nim Bogusław położył na wilgotnej trawie rannego Stanisława i wyciągnął paraliżujący grot z drętwiejącego ciała, pozostali już toczyli walkę z całkiem sprawnym napastnikiem. Co prawda kuszę Leon wytrącił mu, gdy tylko się do niego zbliżył, ale zawzięty śmiertelnik nie dawał za wygraną, próbując wciągnąć trzech nieumarłych w bezpośrednie starcie. Solidny kopniak wymierzony w brzuch Leona wprawdzie nie powalił wampira, ale zgiął go w pół i nim Leon zdążył się podnieść, kolejny cios wymierzony w głowę na chwilę go zamroczył, skutecznie unieruchamiając. To jednak starczyło, by zajęty walką napastnik, nie mógł obronić się przed uściskiem silnych ramion Kiryła. Mężczyzna szamotał się jeszcze, ale jego próby były z góry skazane na porażkę – żaden człowiek nie był w stanie uwolnić się ze stalowego uścisku wampira.
Gdy podprowadzili go do Bogusława, miał hardość wypisaną na twarzy.
– Głupi dzieciaku – stary wampir warknął przez zaciśnięte zęby, patrząc w młode, zbuntowane oblicze.
Dzieciak nie miał więcej jak dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata. To, że żyjesz to tylko nasza dobra wola – upomniał go mentalnie, choć wiedział, że smarkacz go nie słyszyChłopak stał, wciąż się szamocząc, z głową uniesioną wysoko i buńczucznie patrzył Sławkowi w oczy. Kirył z Piotrem trzymali go za ramiona, a pokopany Leon stał tuż za nimi.
– Załatwiłem tych twoich osiłków – przechwalał się prowokacyjnie młokos. – Leżą w krzakach martwi jak kuropatwy po moim polowaniu.
To wyjaśniało, dlaczego ochrona nie zareagowała na intruza. Widocznie zdjął ich z takiej odległości, że nie zdążyli uprzedzić ataku. Jeżeli to tylko kołki z kuszy, ich egzystencji nie zagrażało niebezpieczeństwo, jeśli jednak odciął im głowy, nie było dla nich ratunku. Ciekawe, do jakiego stopnia wyedukowany w kwestii wampirów jest ten mały? – zastanawiał się Bogusław. I ile miał czasu
na tę swoją krucjatę? Utkwił wzrok w napastniku i dotknął jego świadomości. W ułamku sekundy już panował nad zniewolonym umysłem.
– Kim jesteś?
– Brat Paweł. – Chłopak miał szklisty wzrok; odpowiedział beznamiętnie niczym w transie.
– Co zrobiłeś moim ludziom?
– Uśmierciłem ich. Na zawsze.
– Jak?
– Strzałą z kuszy.
Cholera! Ten brak wylewności szczeniaka zaczynał go wkurzać. Zwykle zauroczeni ludzie robili się gadatliwi. Starczyło jedno pytanie, by resztę wyklepali jak na spowiedzi. Ten taki nie był. Z niego informacje należało wyciągać krok po kroku. Oczywiście Bogusław mógł zagłębić się w jego świadomość i sam dokopać do odpowiedzi, ale nie było na to czasu, miał więc nadzieję, że dzieciak się rozkręci. Zasadniczo metoda „pytanie-odpowiedź” była wystarczająco skuteczna.
– Tylko kusza? – dopytywał zniecierpliwiony.
– Tylko.
Kamień spadł mu z serca. Być może to nie jest członek bractwa – główkował. Ale skąd, do cholery, ten młokos wiedział o tym miejscu
i o jego mieszkańcach?
– Skąd się tu wziąłeś?
– Z klasztoru.
– Z którego?! Gadaj, do cholery! – Potrząsnął chłopakiem zniecierpliwiony.
– Od franciszkanów.
Fuck! Wyciągnięcie z tego dzieciaka istotnych informacji będzie w cholerę czasochłonne.
Nie mogli jednak przetrzymywać go w nieskończoność. Wcześniej czy później ktoś zacznie go szukać. Tak więc należało sprawnie go przesłuchać i przeczyściwszy świadomość, wypuścić. Ale nie tu i nie teraz skoro mieli rannego Stanisława i złowieszczy oddech świtu na plecach.
– Kirył! Bierz Stanisława i ładujcie się do samochodu – po raz kolejny Bogusław wydał polecenie tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Leon! Zabieraj młokosa i ładuj go do bagażnika. Piotr! Ze mną! – Nie czkał na odpowiedź. Nikt też się nie sprzeciwiał. Obrócił się i ruszył w stronę chaty.
Teresa z Jankiem nie odmówili pomocy, przeczesywali więc we czworo okolicę, szukając zakołkowanych ochroniarzy. Po odkołkowaniu mieli tu zostać na czas kardiorewitalizacji. Na szczęście z ich zdolnością do regeneracji nie powinno to zająć więcej niż dwie, trzy doby.
Świat pomału szarzał, kiedy w końcu ich odnaleźli. Gnojek był naprawdę dobry – groty bezbłędnie tkwiły w samym środku wampirzych serc. Jak to możliwe, że chłopak chybił, strzelając do Stanisława? – zastanawiał się Bogusław. Co prawda od serca dzieliły strzałę zaledwie milimetry, ale mimo wszystko... Nie było jednak czasu na dogłębną analizę. Świt ponaglał; musieli niezwłocznie przetransportować rannych do chaty. Ledwie jednym wprawnym szarpnięciem Sławek uwolnił drętwe ciało od bełta, a już Piotr poderwał je z ziemi i pędził do chaty. Teresa z Jankiem zajęli się drugim odrętwiałym mężczyzną.
– Podeślemy wam nową ochronę jeszcze dziś – odezwał się Piotr, gdy tylko weszli do środka. – Ale zdajecie sobie sprawę, że to już nie jest bezpieczne miejsce?
– Tak. – Ton głosu Teresy był spokojny, acz zdecydowany; Janek tylko kiwnął głową.
– Jak tylko ci dwaj – Piotr kiwnął głową w stronę dwóch sztywnych ciał leżących na drewnianych ławach przy stole – się zregenerują i będzie można ich ruszyć, musicie się przenieść. Wrócę tu za dwa dni, wtedy zdecydujemy, co dalej.
Bogusław dostrzegł udrękę w oczach zgnębionej pary. Coś absolutnie niewyobrażalnego zakłóciło ich wieloletni spokój, zmuszając, by porzucili swój dom – jedyne bezpieczne miejsce, jakie dotąd znali. Ta chata chroniła ich przed światem, uchroniła przed okrucieństwami minionej wojny, a teraz okazywała się niewystarczająca. Czuli się z tym źle, ale nic poza wyprowadzką nie wchodziło już w grę. Żadne inne rozwiązanie nie gwarantowało im bezpieczeństwa. Ich i tę chatkę ktoś wpisał na czarną listę i było tylko kwestią czasu, kiedy znów się pojawi, by ostatecznie odebrać im ich szczęście. Szczęście, które właśnie rozszarpano na godne ubolewania strzępy.
Gdy przekraczali bramę konstancińskiego dworu, świt rozjaśniał już stalowe niebo. I cóż z tego, że wątły strzęp światła pojawiający się listopadowym świtem trudno było nazwać słońcem? To promieniowanie UV, a nie słoneczny blask, krzywdziły nieumarłych. Na szczęście ich bezpieczeństwa strzegły czarne szyby Toyoty i szczelnie zamknięty garaż. Dalej wewnętrznymi korytarzami dotarli do głównego budynku.
Jeden treściwy telefon Piotra starczył, by cały Dwór był przygotowany na ich awaryjny powrót. Pieprzone kołki nie zabijały, jednak siały zdecydowanie większe spustoszenie niż jakakolwiek inna broń.
Dotarłszy do holu, Kirył z Piotrem, niosący swego rannego druha, nie zważając na gości, ruszyli w stronę prywatnych apartamentów. Trzeba było ułożyć Stanisława w łóżku i zostawić w spokoju na najbliższych kilkanaście godzin, by przebite płuco mogło się zregenerować.
Tymczasem Bogusław i Leon, niczym wierne cienie kamerdynera, powędrowali wymyślnym labiryntem do swoich kwater.
W pokoju Sławek opadł na fotel, wyciągnął przed siebie nogi, krzyżując je w kostkach i sięgnął po szklankę, która, nieskazitelnie czysta, stała na stole ozdobiona wykwintną serwetką. Odwrócił się nieznacznie i sięgnął do mini barku w toaletce. Zimna krew otrzeźwiła jego spięte ciało. Wreszcie mógł się rozluźnić. W zaciemnionym pokoju, gdzie zaledwie nocna lampka sączyła nikłe światło, wolno spijał chłodną krwawą Mary. Przez jakiś czas trwał tak, odpuszczając napięciu, po czym wstał, poszedł do łazienki i wziął relaksujący prysznic.
Sen przyszedł jak zwykle nagle, pochłaniając go całkowicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz