czwartek, 13 listopada 2014

Tajemnice - rozdział 5



Zgodnie z obietnicą czwartkowa dostawa kolejnej porcji Tajemnic. 
Zapraszam do czytania :)   

Rozdział 5


Poniedziałkowy wieczór w gościnnym domku zaczął się rutynowo – lodówka, woreczek, szklaneczka, mikrofalówka – czynności od lat powielane tyle razy, że nikt już nie przykładał do nich wagi. Zawsze po przebudzeniu trzeba się było pokrzepić, by nie czuć dzikiego, wampirzego głodu. Codzienne, małe dawki utrzymywały stały poziom zaspokojenia, a to dawało odprężenie, nawet jeżeli nie dawało satysfakcji. W tej sytuacji można było tylko tęsknie wzdychać do dawnych, dobrych czasów, w których posiłek był celebracją. Czasów, kiedy ludzie w swej naiwności i niewiedzy byli jak smakowicie pachnące, kolorowe bufeciki, przyciągające wzrok i biegające luzem po świecie niczym kucyki Pony z barwnych kreskówek dla dzieci. Czasy, kiedy upatrzenie i upolowanie ofiary dostarczało dreszczyku emocji, a potem gorące tętno pulsujące pod językiem wzmagało bukiet zapachów człowieczego ciała. Nic. Teraz posiłek był jak szczelnie zafoliowane mrożonki z supermarketu. Wyjmowało się to z opakowania i mełło w kulinarnym zapale, by w końcowym efekcie uzyskać namiastkę pobudzającą wspomnienie dawnych rozkoszy, które czuło podniebienie.


Zmierzch zapadł jakiś czas temu. Dwaj mężczyźni Rodzaju siedzieli na wzorzystej kanapie w „dziennej” części gościnnego domku i milcząc, sączyli ciepłą, czerwoną ciecz ze swoich kryształowych szklanek. Jak długo tu pozostaną? Nie wiedzieli. Bogusław zamierzał wynieść się stąd najszybciej, jak się da. Może nawet jeszcze dziś, jeżeli tylko ustalą niezbędne szczegóły dotyczące śledztwa. Leon zamieszkiwał tu częściej, więc należało zakładać, że nie będzie się spieszył z powrotem do swojego domu.
O co chodzi w tych jego relacjach z Chwalimirem? – stary wampir znowu zaczął się zastanawiać nad rodzajem więzi łączącej młodego z królem. Nie wyglądało jednak, by ukrywali jakąś wstydliwą zażyłość. Widocznie monarcha miał względem Leona własne plany, a póki ten nie buntował się przeciw tej zależności, korzystał z oferowanych mu przywilejów.
– Czytałem ostatnio w którejś z tych nowomodnych książek o wampirach, że pili tam krew mieszaną z alkoholem. Może to niegłupie? Wiesz… piwo, szampan i coś mocniejszego, wreszcie byłaby jakaś odmiana, bo już mi to trochę bokiem wychodzi. – Młody uniósł rękę ze szklanką i pokiwał naczyniem na boki tak, że znajdująca się wewnątrz krew zabarwiła ścianki po same brzegi. – Czasem ogarnia mnie chęć, by zapolować.
Sławek słuchał i patrzył, jak Leon mówi bardziej do trzymanej przez siebie szklanki, w którą zawzięcie się wpatrywał niż do niego. Też miał czasami dość przefiltrowanej, czystej krwi. Marzył, by, jak dawniej, poczuć w niej smaki, które spożywali ludzie. Żywa krew prosto ze źródła zawsze czymś smakowała. Były czasy, że głównie alkoholem, ale to nie sprawiało problemu – wampira nie można było nią upić. Procenty szły w czub człowiekowi, a posmak zostawał, zabarwiając krew jak delikatny nektar.
– Chcesz spróbować? Nie ma sprawy, jak wrócimy z narady możemy poeksperymentować. Przynajmniej, jeżeli się potrujemy, to nas tu odratują.
– Czym się chcesz potruć? Skoro woda nam nie szkodzi, to może wóda też nie będzie – zażartował Leon.
– Masz rację, młody. Woda, wóda… jeden pies.
Roześmiali się. Rzadkość wśród nieumarłych? Z pewnością, ale ich relacje były inne – niestandardowe, bardziej ludzkie. Może za sprawą Leona? Kto wie? Niemniej odkąd ten młokos pojawił się w Zachodnich Ziemiach i napatoczył na Bogusława, już nic nie było takie samo. Stary wampir uczepił się tej znajomości równie mocno jak zagubiony, szukający swego miejsca w Mrocznym Świecie noworodek. Może to tylko przypadek, że, tak dalece odmienni, trafili akurat na siebie? Tak czy siak, każdy z nich miał coś do zaoferowania; młody – człowieczeństwo i ludzką brawurę, stary – doświadczenie i tysiącletnią mądrość. Jak nie skorzystać z takiej hojności przypadku? Właśnie niespożyte pokłady człowieczeństwa tak bardzo przyciągały Bogusława. Odkąd stracił Jagienkę, przestał je w sobie pielęgnować. I nagle, po dwustu latach, ten młokos… Nie mógł zaprzepaścić takiej okazji, więc uchwycił się jej i trzymał po dziś dzień.
Wyszli w kolejny przyjemny wieczór tej jesieni. Na zewnątrz nie było już śladu po wczorajszym zgromadzeniu – zniknęli nie tylko wierni poddani manifestujący swe oddanie władcy, ale i wypasione bryki, które skrzętnie wypełniały każdy zakamarek podjazdu. Dookoła panowała zwyczajowa cisza, a świat pachniał miękkim, słonecznym światłem, którego najwidoczniej było sporo w mijającym dniu, a którego nie mieli szansy zobaczyć. Zapach słonecznych promieni to wszystko, czego mogli zakosztować.
– Myślałeś kiedyś o zmianie trybu życia? – Niespodziewane pytanie Leona zaskoczyło starego wampira.
– Dlaczego pytasz?
– No wiesz. Czasem marzy mi się słońce.
– Też je czujesz?
– Jak my wszyscy.
– Nie wiem. Nie zastanawiałem się. Setki lat przyzwyczajenia robią swoje.
– No właśnie, a przecież obecne technologie umożliwiają nam wiele.
– Właśnie. – Sławek pokiwał głową. – Kto by kiedyś przypuszczał, że nadejdą czasy, gdy wyjdziemy z trumien i będziemy mogli mieszkać jak normalni ludzie?
– Nie do końca. Ciągle egzystujemy w ciemności.
– No tak, ale teraz chcemy porwać się na życie w blasku słonecznego światła.
– W tyłkach nam się po prostu poprzewracało – zaśmiał się Leon.
– A żebyś chciał wiedzieć. Nie znasz legend, młody? Przyzwoity wampir straszy nocą, a w dzień, jak Bóg przykazał, leży martwy w swoim grobowcu. Pamiętaj o tym.
– Tak jest, proszę pana! – Leon zasalutował z filuternym grymasem na pięknej twarzy.
– A tak na poważnie – Bogusław miał zamyślone oblicze – gdybym był w związku z człowiekiem jak te nieszczęsne wampiry z wczorajszych raportów, to pewnie rozważyłbym możliwość przestawienia się na tryb dzienny, ale na razie jest mi dobrze, tak jak jest. To musiałaby być naprawdę silna motywacja, żebym dał się uwieść słońcu.
– Wiesz…? – Młody zawahał się. – Nieraz mnie kusiło, żeby poumawiać się z jakąś soczystą, ludzką babką. Może nawet mały gryz od czasu do czasu, ale nigdy nie zdobyłem się na odwagę, żeby tego spróbować. Tylko dziwki – dodał z dziwnym grymasem.
– Może jeszcze nie spotkałeś odpowiedniej kobiety.
Leon spojrzał na kumpla zaskoczony.
– Stary, ty tak na poważnie? Myślałem, że mnie opieprzysz. Że powiesz, że nie spotykamy się z ludźmi i te inne dyrdymały o Rodzaju i podgatunkach. No wiesz... – Znów się zawahał. – A ty mi mówisz, że nie spotkałem odpowiedniej kobiety?
Bogusław spojrzał na niego z ciepłym, serdecznym uśmiechem.
– A kimże ja jestem, żeby ci morały prawić? – Serdeczny uśmiech nie schodził z jego twarzy, gdy po przyjacielsku klepnął Leona w ramię. – Poza tym… soczysta babka… mówisz? No, no, to brzmi perwersyjnie.
– No wiesz, nasze panie, w większości są jakieś takie… podsuszone, nie uważasz?
Bogusław uniósł brwi zaskoczony i roześmiał się, spoglądając na zdegustowanego Leona.
– Nie wszystkie. Poza tym to jest teraz trendy – odpowiedział, spokojnie zmierzając w stronę głównego budynku, gdzie czekała ich pierwsza narada związana ze śledztwem.
– A ja wolę ciepłe, kobiece krągłości. Jak za dawnych, dobrych czasów – przekomarzał się Leon, dotrzymując mu kroku. Był zdecydowany, nie dać szans kościstym, bladym niewiastom.
Bogusław doskonale go rozumiał. Kobieta, która ostatnio tak cholernie zalazła mu za skórę, też miała krągłości, którymi szczerze go urzekła.
– Zobacz, co wzorce z młodości robią z naszą świadomością – rzekł. – Mody się zmieniają, mężczyźni co dekadę szaleją za innym ideałem piękna, a my, stare dziadki, rozczulamy się nad krągłościami. Czy to zdrowe?
– Jak diabli, stary. Jak diabli. – Leon pokręcił głową z zadowoloną miną. Niezależnie od tego jak bardzo i jak często będzie ulegać modom kanon kobiecego piękna, on już dawno wybrał swój ideał i choćby świat wywracał się do góry nogami, tego ideału nigdy nie podda modyfikacjom.
Kiedy podchodzili do drzwi głównego budynku, te rozwarły się szeroko, a w ich świetle stanął Otto i wyglądając na zniecierpliwionego, gestem ponaglił ich do wejścia. Krótkie „cześć” było wszystkim, czym ich uraczył, a potem odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył wzdłuż korytarza. Nagrzane słonecznymi promieniami posadzki oddawały teraz swoje ciepło, tworząc w tej zbyt dużej przestrzeni mimo wszystko przytulny klimat.
Kolejne drzwi po otwarciu ukazały im obszerny gabinet-bibliotekę. Bez wątpienia był to prywatny pokój przyjęć, coś na kształt kancelarii, w której Jego Wysokość przyjmował gości z pominięciem otoczki dyplomatycznej, ale nie całkiem na prywatnym gruncie. Pokój był duży i kosztownie urządzony. Oczywiście! Takie gabinety spotykano w zamożnych, brytyjskich posiadłościach i właśnie w tym klimacie utrzymany był jego wystrój. Ściany w całości wyłożono panelami z dębowego drewna. Na dwóch mieściły się imponujące, sięgające od podłogi po sufit, regały na książki wypełnione wolumenami po same brzegi. To zrozumiałe, że przez lata długiej egzystencji Chwalimir zdołał zebrać tak okazały księgozbiór, zatem jego rozmiar nie powinien budzić zaskoczenia. A jednak taki ogrom książek w prywatnych zbiorach mógł przyprawić o zawrót głowy. Pokój wysoki na dwie kondygnacje miał w jednym z narożników kręcone schody, prowadzące na wewnętrzną antresolę, zdobne w kutą balustradę wykończoną dębowym pochwytem. Antresola ułatwiała korzystanie z pozostałej części księgozbioru, zajmującego na piętrze wszystkie cztery ściany. Na środku gabinetu rozciągał się ręcznie tkany, wełniany dywan, a na nim oryginalne skórzane Chesterfieldy w kolorze butelkowej zieleni. Dwie trzyosobowe kanapy i dwa pojedyncze fotele ustawione na szczytach, plus obszerny klubowy stolik pomiędzy nimi tworzyły zamknięty krąg. Stojący pomiędzy jedną z kanap, a fotelem okrągły dębowy barek ze szklanymi ściankami i mosiężną tacą jako wiekiem wypełniony był butelkami z luksusowymi trunkami. Na tacy stały duże kryształowe szklanki i koniakówki. Po co? – zastanawiał się Bogusław. Przecież wiadomo, że cokolwiek poza wodą jest dla nas toksyczne. A może to tylko stare przesądy? Może trzeba to sprawdzić? – kusiła podświadomość. Później – upomniał się.
Wystroju dopełniało antyczne biurko iście królewskich rozmiarów, skórzany fotel na kółkach, dwuskrzydłowe drzwi tarasowe prowadzące bezpośrednio do ogrodu i ogromny kominek, w którym radośnie figlowały żółto-czerwone płomienie. Na ścianach rozwieszono subtelne grafiki w prostych, kosztownych ramach, których piękno podkreślało odpowiednie oświetlenie.
Bogusław od lat żył w tym królestwie, od dawna też obracał się w kręgach zbliżonych do Dworu, a jednak dopiero dziś zawitał do pałacowych wnętrz dostępnych nielicznym. Mimo paskudnych okoliczności czuł się wyróżniony.
Kiedy weszli, na dębowym stoliku leżały już skórzane teczki z okuciami, a siedzący za swoim biurkiem Chwalimir czekał na nich, wyraźnie zniecierpliwiony. Duża mosiężno-alabastrowa lampa oświetlała nie tylko blat biurka, ale i dostojne oblicze monarchy, które w tym momencie odzwierciedlało jego rozdrażnienie, mimo iż przyszli o wyznaczonej porze. Władca energicznie zerwał się z miejsca i wyciągając dłoń, powitał ich banalnym ludzkim uściskiem.
– Witajcie, panowie. Witajcie – rzucił pospiesznie i wskazując gestem klubowe kanapy, zaprosił, by siedli. – Już najwyższa pora. Mamy za mało czasu, żeby tracić choćby minutę. Siadajcie i otwórzcie swoje teczki. Ruszamy.
Jego zapał zaskakiwał. Do tej pory znali go z niemalże chorobliwego opanowania i żelaznej zdolności ukrywania emocji. Uzewnętrznianie niepokoju było w przypadku Chwalimira równie nieprawdopodobne jak wygrana w totka. Najwyraźniej jednak sprawa IN NOMINE PATRIS wstrząsnęła monarchą na tyle, że postanowił nie przejmować się zachowywaniem ugruntowanych pozorów i puścił swoje emocje na wzbierający żywioł, jakim było rodzące się dla Rodzaju zagrożenie.
Bogusław chwycił leżącą przed nim teczkę i otworzył. Wyjąwszy zawartość, rozłożył dokumenty na stole. Leon i Otto poszli w jego ślady i teraz siedzieli, przyglądając się siedmiu raportom policyjnym, siedmiu raportom posekcyjnym i siedmiu zestawom fotografii z miejsc zbrodni.
– Przejrzyjcie, bardzo proszę, dokładnie raporty policyjne i raporty z sądówki – zasugerował Chwalimir, siadając na jednym z foteli u szczytu stołu.
– Pierwszy raport jest sprzed dwóch lat – zauważył Bogusław.
– No właśnie! – Król energicznie wycelował palec wskazujący w stronę Wolnego. – Dwa lata temu ktoś zabił w oczywisty sposób jednego z nas i nikt nie zaalarmował pozostałych. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– W sumie… o metodach bractwa wiedzą tylko osoby z kręgu władzy. Ktoś mógł po prostu nie skojarzyć okoliczności – zasugerował Bogusław.
– Każda taka sprawa przechodzi przez ręce baronów i monarchów. Dobrze o tym wiesz – zaperzył się król.
– W takim razie, może to przeoczenie.
– Może – stwierdził Chwalimir sugestywnie wolno. – A może… nie tylko ludzie biorą udział w tej krucjacie?
– Ale wczoraj… nie… w ogóle nie było mowy o takiej ewentualności. – Otto pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Wczoraj nie chciałem tego mówić głośno. Wiesz, jakie piekło by się rozpętało?
– Masz na myśli, Wasza Wysokość, że ktoś z naszych macza w tym palce?
– Mam na myśli, że… jak zapewne już wczoraj zauważyliście, wielu z nas nie podobają się związki międzyrasowe. Kto wie, jak daleko są w stanie się posunąć, by im zapobiec?
– Nie. Nie wierzę, żeby ktoś z Rodzaju reaktywował bractwo. – Bogusław zachowywał zdroworozsądkowy spokój.
– Obyś miał rację. Świat się zmienia, Bogusławie, ale wielu z naszych zostało ze swą mentalnością w wiekach średnich i nie są w stanie pojąć, jak bardzo ich świadomość nie przystaje do czasów, w których żyją.
– A przez to stają się niebezpieczni – dodał Leon, puentując myśl władcy.
– Tak. Przez to stają się niebezpieczni. Mogą chcieć zachować status quo za wszelką cenę. Nawet cenę życia swych braci.
– No dobrze. Rozważmy tę opcję – zaproponował Otto. – Załóżmy, że ktoś z naszych napotyka taką parę, no to przecież wiadomo, że nie może działać na własną rękę. A który król zdecydowałby o takiej formie rozwiązania problemu?
– Otto ma rację – zauważył Sławek. – Król po prostu zawezwałby takiego poddanego do siebie i nakazał mu zakończyć związek.
– A jeśli to nie związek tylko więź? – Leon wzruszył ramionami niepewny czy się nie ośmiesza, a jednak zaskoczył ich swoim pytaniem.
– Co masz na myśli? – dociekał Otto.
– Wiemy, że nie stosuje się teraz pełnej więzi z wymianą krwi obojga partnerów, ale może jest jakaś forma pośrednia. Forma, która jednak wiąże ich ze sobą na tyle, że nie potrafią z tej więzi zrezygnować.
– Wielokrotne pożywianie – wypalił Bogusław jakby automatycznie, nim zdążył się nad tym zastanowić.
– Kurczę! To może być myśl! – zawołał Otto. – Coś przecież musiało te pary łączyć, że zdecydowali się trwać w tych trudnych związkach.
– A z takiej więzi nikt dobrowolnie nie zrezygnuje.
– Chociaż… wielokrotnego pożywiania zaprzestaliśmy setki lat temu – stwierdził Sławek jakby na usprawiedliwienie swojej wcześniejszej, być może zbyt pochopnej sugestii.
– Zgadza się – odpowiedział mu Chwalimir. – Jak zorientowaliśmy się, że związuje nas to z ludźmi podobnie jak rytuał z partnerami Rodzaju.
– Cholera! – W tym momencie był to szczyt elokwencji Leona, ale pozostali nie okazali się lotniejsi; pokiwali zgodnie głowami, dając do zrozumienia, że właśnie wyjął im to z ust.
– Nie będziemy zatem skupiać się tylko na problemie IN NOMINE PATRIS. Poprowadzimy śledztwo trzytorowo – zaproponował Otto.
– Tak. Po pierwsze: IN NOMINE PATRIS, po drugie: rodzaj więzi i rytuał z nią związany, po trzecie: ewentualny, ale dość prawdopodobny udział wampirów w tym procederze – podsumował władca. – I pamiętajcie jeszcze o jednym – dramatycznie zawiesił głos – to wcale nie musi zahaczać o kręgi władzy.
– Jakiś niepozorny, przeciętny wampir spiskuje z bractwem przeciwko swojej rasie? Nie wierzę. Nikt by się nie odważył.
– Mój drogi Otto. – Protekcjonalny ton Chwalimira był rozbrajający. – Czasy ślepej pokory, to czasy cholernie zamierzchłe. Teraz nawet posłuszne wampiry sądzą, że mają prawo do własnego zdania. Oburzające, ale takich niestety doczekaliśmy czasów. Zatem… nie można wykluczyć żadnej ewentualności.
Zasępili się. Obmyślając własną wersją sposobu rozwiązania problemu, każdy w milczeniu wertował dokumenty.
Bogusław znów przyglądał się półnagim zwłokom na fotografiach. Zdziwiło go, że ludzkie ciało było za każdym razem tak mocno okaleczone. Dlaczego? Przecież człowieka można tak łatwo pozbawić życia. W istocie ludzkiego ciała nie trzeba było masakrować, by zabić, chyba że sprawca był pieprzonym dewiantem. Tymczasem zwłoki na fotografiach przypominały odrażające truchła – z licznymi ranami, z ramionami porozrzucanymi w bezładnym geście oraz wielką, krwawą plamą na nagiej, rozerwanej klatce piersiowej, gdzie w miejscu serca była widoczna ogromna czarna jama z resztkami pozostałych wnętrzności. Dookoła tego rozlewała się potężna kałuża krwi. Twarze denatów wyrażały różne emocje – od skrajnego zaskoczenia, poprzez nieświadomość, do bezgranicznego przerażenia. U jednych oczy były otwarte, u innych zamknięte, to samo tyczyło się ust – jedne zdawały się bezgłośnie krzyczeć, gdy tymczasem inne milczały szczelnie zwarte. Aczkolwiek jedno było zbieżne – wszystkie ludzkie ofiary były osobami stosunkowo młodymi. Wieku wampirów ze zrozumiałych względów nie można było określić. Nieumarli z czysto ewidencyjnych uwarunkowań musieli wyrobić sobie prawdziwe dokumenty, zawierając w nich nieprawdziwe dane. Na ich podstawie mogli swobodnie funkcjonować w śmiertelnym świecie. Zatem teraz należało rozpoznać poszczególnych osobników Rodzaju i własnymi kanałami dotrzeć do ich prawdziwych danych, które w policyjnych raportach były z oczywistych przyczyn przekłamane.
– Za mało jest tych danych, Chwalimirze. – Bogusław wciąż wertował papiery. – Mam nadzieję, że w swoich dokumentach masz zebranych więcej informacji.
– Tak. Mam.
Monarcha podszedł do swojego biurka i zabrał z niego opasłą teczkę. Mimo daleko posuniętej techniki informatycznej wielu nieumarłych nadal najlepiej odnajdywało się w obszarach papierowej, nie zaś elektronicznej, biurowości. Dlatego też miast małego pliku zebranego na pendrivie, z którego można by zrobić zwięzłą prezentację komputerową, na stole wylądował stos papierów z dużo obszerniejszą dokumentacją fotograficzną.
– Zacznijmy od lokalizacji – zaproponował Bogusław, który, mianowany dowódcą grupy śledczej, czuł się w obowiązku kierować dochodzeniem od pierwszej chwili pełnienia swej funkcji.
– Ataki miały miejsce w każdym z królestw – przypomniał Chwalimir. – Przypatrzcie się zdjęciom. – Rozłożył je na stoliku tak, by były dobrze widoczne dla wszystkich. – Ciała na asfalcie przy stacji benzynowej, ciała w ciemnym pokoju, tak dla waszej informacji… to pokój z zielonymi ścianami, i ciała w parku przy ławce, gdzie w tle widać szpaler niskich krzewów, to ofiary z Ziem Wschodnich. Ofiary z Ziem Południowych to te, które leżą w parku i w przydomowym ogrodzie. Ziemie Północne to te z ofiarami w lesie, a ten ostatni, w jasnym pokoju, to ofiary spod mojej jurysdykcji.
– Dlaczego, do cholery, dopiero teraz zebrano te sprawy? – Leon nie ukrywał oburzenia.
– Bo dopiero ja zdecydowałem się je nagłośnić. Ja pierwszy, gdy zdarzył się u nas ten incydent, zwróciłem się do pozostałych monarchów z zapytaniem, czy u nich nie miały miejsca takie zbrodnie i wtedy okazało się, że właśnie otworzyliśmy puszkę Pandory. – Chwalimir pokręcił głową, ale oblicze miał nieczytelne, jakby wszelkie emocje odpłynęły z niego bezpowrotnie. – Gdy zobaczyłem na zdjęciach parę mieszaną – kontynuował – a do tego rytualne ścięcie i piętno, wiedziałem, że to nie będzie odosobniony przypadek. Ale na moim terenie w żadnym okręgu nie było innych zgłoszeń, zacząłem więc drążyć dalej. No i znalazłem.
– A królowie przekazali ci prawo decydowania, panie? – upewniał się Bogusław.
– Absolutnie. – Żelazne zdecydowanie w głosie monarchy było jak lśniący, rycerski miecz – niebezpieczne i majestatyczne.
Trzy wampiry spojrzały na swego króla z niemym pytaniem w oczach. Wiadomo było, że w tak krytycznej sytuacji ktoś musi odgórnie sterować dochodzeniem, ale przecież nie zwołano zwyczajowego Konwentu Monarchów, by obierać reprezentanta, zaś zadufani w sobie wampirzy wodzowie nie byli skorzy do dobrowolnego umniejszania własnych kompetencji. Jak, do choinki, Chwalimir to załatwił?
– Nie mamy czasu na procedury – jakby czytając w ich myślach, niemal od razu rzucił odpowiedź. – Załatwiłem sprawę trzema telefonami, a że właśnie mnie przekazali zwierzchnictwo? Cóż, jestem z nich najpotężniejszy.
Po prostu – zaśmiał się w duchu Bogusław – nic dodać, nic ująć.
W rzeczy samej, to nie były przechwałki. Chwalimir był najpotężniejszym władcą ze wszystkich monarchów na ziemiach polskich. Jego potęgę kształtowało nie tylko wielowiekowe doświadczenie, ale i skrajna bezwzględność. Nie było sprawy, której nie doprowadziłby do końca i z korzyścią dla swego ludu, choćby miał wypowiedzieć wojnę samemu władcy piekieł. Żaden z pozostałych królów nie cechował się taką stanowczością i charyzmą jak on. Żaden też, nie zdecydowałby się toczyć z nim sporów, czy rzucać mu otwartego wyzwania. Byli na tyle światli, by zdawać sobie sprawę, że w najlepiej pojętym interesie ich i podległych im klanów jest mieć Chwalimira z Toporów po swojej stronie. Mimo upływu dekad wszyscy mieli w pamięci czas, kiedy zdarzył się zuchwalec, którego klany północne obrały na swego władcę i któremu, najwyraźniej, ciągle krążyły w głowie echa dawno przebrzmiałej chwały walk plemiennych. Robert Knotte – stary wampir z rycerskim doświadczeniem, któremu mało było jego terytorium. W swym pokrętnym umyśle postanowił podbić królestwo Ziem Zachodnich i pokonać Chwalimira, upatrując w tym drogi do nieograniczonej władzy. Wierzył, że pozostali królowie uznając wówczas jego zwierzchnictwo, bez walki oddadzą władzę w jego ręce. Niestety zuchwalec ów był absolutnie wyzuty z wyobraźni. Rzucenie wyzwania Chwalimirowi skończyło się dla niego szybką i cóż… śmiertelną nauczką. Pozbawione wodza ościenne królestwo tylko dzięki wielkoduszności zwycięskiego monarchy mogło ponownie obrać króla. Wedle wszelkich prawideł Rodzaju bowiem, Chwalimir miał pełne prawo zaanektować podbity land.
Było to wieki temu, ale na stulecia ugruntowało jego pozycję. Od tego momentu nikt już nie próbował wejść mu w drogę i każdy poczytywał sobie za zaszczyt możliwość wyświadczenia mu przysługi. Dlatego też żaden z obecnych tu mężczyzn nie dziwił się, iż za sprawą trzech rozmów telefonicznych ich król mógł na czas kryzysu przejąć zwierzchnią władzę nad wszystkimi klanami. Mężczyźni oderwali wzrok od monarszego oblicza i wrócili do przeglądania zdjęć.
Było sporo bardzo szczegółowych fotografii. Denaci znajdowali się na metalowych pryczach prosektoryjnych lodówek, a każda zadana rana była dokładnie obfotografowana i opisana. Na prawych ramionach napiętnowanych wampirzych ciał znajdował się wycięty sztyletem znak równoramiennego krzyża z groteskową, sześcioramienną gwiazdką na szczycie piętna. Symbol ten był graficznym znakiem hasła – idei bractwa i głosił: „W imię wiary! We wszystkie strony Świata!”.
Nie było wątpliwości – ktoś, kto zabrał się za tę robotę, doskonale poznał wszystkie szczegóły związane z rytuałem i do perfekcji opanował technikę znaku. Bez wątpienia nowy wróg Rodzaju przygotował się do tej walki, zgłębił wiedzę i metodycznie krok po kroku posuwał się ku ostatecznemu celowi – zwalczeniu wampirów.
Najśmieszniejsze w tej absolutnie nie śmiesznej sytuacji było to, że zaczęli zwalczać nieumarłych w momencie, kiedy stali się oni całkowicie niegroźni dla śmiertelnych. Osiągnięcia ludzkiego postępu wypracowały bowiem możliwość pominięcia bezpośredniego kontaktu dawca-biorca, zapewniając w ten sposób spokój i bezpieczeństwo obu stronom.
– Nakazałem, by w każdym królestwie powołano trzyosobowe zespoły do badania sprawy – oznajmił Chwalimir, przerywając długą chwilę ciszy, która zapanowała, gdy reszta studiowała dokumenty.
– Pierwsze morderstwa pojawiły się na Ziemiach Wschodnich, tak? – upewniał się Bogusław.
– Tak.
– Zatem uważam, że z tamtym zespołem powinniśmy spotkać się w pierwszej kolejności. Czy zwierzchnictwo nadrzędne obejmuje tylko szczebel najwyższej władzy, czy dotyczy całych klanów wszystkich Ziem?
– Dotyczy wszystkiego. Nie ma co się rozdrabniać. Na czas kryzysu Królestwo Ziem Zachodnich obejmuje swym protektoratem pozostałe Ziemie.
– Świetnie. Zatem mamy władzę nadrzędną nad pozostałymi zespołami.
– W tym momencie teoretycznie. Ja mam władzę nad wszystkim jako protektor, ale to nie znaczy, że zespoły podporządkują się wyznaczonemu przeze mnie dowódcy naszego zespołu. Ty jednak masz szanse zdobyć nad nimi władzę. Jesteś Wolny.
– Zapomniałeś? – zdziwił się Otto, gdyż Sławek zdawał się nie pamiętać o swojej nadrzędnej pozycji w Mrocznym Świecie.
– Bywa, że o tym zapominam. – Stary wampir podrapał się po karku, a twarz wykrzywił mu dziwny grymas. – Od tak dawna mieszkam na Ziemiach Zachodnich, nigdzie się nie przemieszczając, że nie było okazji, by sobie o tym przypominać.
– Miło mi – odezwał się monarcha, zdając sobie sprawę, iż słowa Bogusława były pośrednio hołdem dla jego rządów.
Żaden wolny wampir nie pozostawałby na terenach, na których rządy sprawował słaby, nieporadny władca. Chociaż słowa „słaby” i „nieporadny” nie funkcjonowały w języku Rodzaju, to jednak oddawały sedno sprawy. Wolny wampir miał wybór i mógł obrać na swój dom najlepsze miejsce w całym Mrocznym Świecie. Każdy monarcha niezależnie od narodowości i kontynentu poczytywał sobie za zaszczyt gościć taką osobę na własnym terenie.
– Ale myślę, że musisz sobie to z nimi wywalczyć. Wiesz jakie są wampiry – dodał król, gdy zdawało się, że wszystko jest jasne – trudno znoszą jakąkolwiek formę nadzoru. Zawsze pojawiają się indywidua, chcące być panami samych siebie.
Dwie godziny później, nie przeciągając narady ponad czas konieczny do ustalenia strategii działania, wszystko zdawało się klarowne. Określono wątki prowadzonego śledztwa, jego logistykę i priorytety. Kluczową kwestią stała się też konieczność połączenia zespołów Ziem pod niekwestionowanym zwierzchnictwem Bogusława. Chwalimir natomiast, jako król protektor, miał być informowany o wszystkim co istotne i o postępach w dochodzeniu. Ustalono też, że miejscem bazy operacyjnej stanie się królewska posiadłość, ponieważ Otto zamieszkiwał na stałe w gościnnych apartamentach dworu, a i Leon często zajmował domek dla gości. Bogusław grzecznie, acz kategorycznie odmówił zamieszkania w rezydencji, bezsprzecznie woląc mieszkać u siebie. Chwalimir szanując wolę Wolnego, nie narzucał mu konieczności pozostania w rezydencji, zaoferował natomiast swoją bibliotekę jako biuro-bazę, oddając ją do całkowitej dyspozycji zespołu. Sprawny podział funkcji uczynił z Bogusława i Leona śledczych operacyjnych pracujących w terenie, Otto zaś jako koordynator miał pozostawać na miejscu.
Teraz należało już tylko wykonać kilka niezbędnych telefonów, porozumieć się z zespołami pozostałych królestw, przekazać im  aktualne ustalenia protektoratu, narzucić zwierzchnictwo grupy zachodniej i umówić terminy spotkań na ich terytoriach. Cholera! Nic bardziej karkołomnego – zaśmiał się w duchu Bogusław, szczerze współczując Ottonowi, na którego spadło to bolesne zadanie. Ale czyż Otto nie był od takich właśnie spraw – trudnych, zdawałoby się niemożliwych do załatwienia? Patrząc na niego, można było z czystym sumieniem przyznać, że sprawy niemożliwe, to przysłowiowa woda na jego młyn.
Otto siedział za monarszym biurkiem i pohukując groźnie do telefonu, usilnie próbował dograć odpowiedni termin, w którym Bogusław z Leonem mieliby zjawić się w Ziemiach Wschodnich na pierwszej rozmowie z tamtejszym zespołem. Zgodnie z przewidywaniami negocjacje szły opornie i dopiero wzmianka o protektoracie odniosła zamierzony efekt. Ostatecznie ustalono, że spotkanie nastąpi po pierwszym listopada, a Stanisław – dowódca tamtejszej grupy – udostępni wszystkie materiały, z którymi będą mogli się zapoznać.
– Dobre i to – westchnął Sławek, przeczesując włosy palcami. – Pierwsze lody przełamane, teraz trzeba będzie zaprzęgnąć solidny pług, żeby przebrnąć przez czekającą nas orkę na ugorze.
Ale to problem na później. W tym momencie chciał jak najszybciej skończyć naradę, która nic nowego nie mogła już wnieść, i ruszyć w miasto. Dokąd? Na szczęście nikt nie pytał, a odpowiedź była jasna jak słońce, którego blasku nie widział już od stuleci.
Leniwie prowadził Mercedesa, kierując się do zjazdu w ulicę Dąbrowskiego. Ciemne zakamarki podpoznańskich siedlisk zostały za jego plecami, a rozświetlone latarniami miasto jaśniało w nadciągającej oddali. Opustoszała droga prowadziła go na Jeżyce jak po przysłowiowym sznurku. I mimo że była już czwarta nad ranem, a więc prawdopodobieństwo spotkania jej zerowe, i tak pojechał. Choćby dla zaspokojenia poczucia konieczności. Wymarłe miejskie ulice były zimne i z upływem kolejnych dni coraz bardziej czarno-białe, ale zaślepiony swoim celem Bogusław zdawał się tego nie dostrzegać. Pokręci się trochę po pobliskich uliczkach i niespiesznie wróci do City Parku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz