sobota, 6 stycznia 2018

W końcu jest... "Szepty" WYDANE !!!



Kochani!
Po długich miesiącach okołowydawniczych prac ostatni tom trylogii W mroku miasta wreszcie ujrzał światło dzienne :) Przyznam szczerze, że już zaczynałam się niepokoić, iż utknął w wydawniczej gmatwaninie technicznych obróbek na zawsze, bo pierwotnie miał zostać wydany na Mikołajki, potem liczyłam, że może na Boże Narodzenie, a w końcu, że zrobię Wam sylwestrową niespodziankę, ale się nie udało. Niemniej w końcu jest i nareszcie możecie go kupić. A co w kilku słowach mogę Wam powiedzieć o Szeptach... tak dla zachęty? Chyba tylko tyle, że...


  Szepty zamykają historię Kaśki i Bogusława, Gośki i Leona oraz reszty bohaterów, a wszystko przez pryzmat nieschematycznej relacji między najpotężniejszym z wampirów, królem królów i protektorem słowiańskiego Rodzaju – Chwalimirem z Toporów, a Zuzką – małym trzpiotem, Niesforną Zuzią i Pchłą Szachrajką w jednym. Na stronach Szeptów traficie do mglistego świata pogrążonego w drętwej stagnacji starego wampira, oraz do barwnego świata rezolutnej dziewczyny z artystyczną duszą, ognistym temperamentem i szalonymi pomysłami na rozwiązanie trudnych sytuacji, która w Mrocznym Świecie odnajdzie miejsce nie tylko dla siebie.

Szczerze polecam, wystarczy kliknąć tutaj

P.S.
Przy okazji muszę się pochwalić, że okładkę wykonałam absolutnie sama, z czego oczywiście jestem diabelnie dumna, bo to iście karkołomne zadanie, zwłaszcza dla kogoś tak niewprawionego, jak ja :)

No i jeszcze jedno - książka znów ma ponad 600 stron, ale to już chyba nikogo nie zdziwi :))

Na zachętę podsyłam 2 i 3 rozdział.


Rozdział 2
Szarobrunatne niebo kładło się nad Poznaniem smutne i nieprzyjazne, jak gdyby ciemne chmury wiszące nad Mrocznym Światem dotarły i tu. Choć z drugiej strony trudno uznać, by tak nie było – jeśli wojna z IN NOMINE PATRIS przybierze na sile, świat ludzi legnie w gruzach. Wprawdzie mistrz bractwa, Olaf, niczym szczur krył się gdzieś w zakamarkach Szkocji, ale rozkręcona przez niego spirala nienawiści była jak niezawodne perpetuum mobile. Jego krucjata niby zaraza roznosiła się po Europie, a trup ścielił regularnie co rusz w innym miejscu. Z Rosji i Czech spływało najwięcej doniesień o krwawych mordach i dziesiątkach ofiar, a wraz z nimi rozpaczliwe wołanie o wsparcie. Wyglądało tak, jak gdyby IN NOMINE PATRIS rozsiało po Europie swoje agendy, które prześcigały się w czystkach. Rodzaj zdawał się bezradny, sprawa z każdym dniem bardziej wymykała się spod kontroli, a wizja rychłej wojny wisiała na coraz cieńszym włosku. Królowie, wodzowie, mistrzowie klanów zwoływali narady, zespoły jednoczyły się ponad narodami, a mieszane pary, których, jak czas pokazał, było nadspodziewanie wiele, kryły się w zamkniętych ośrodkach pod ścisłą ochroną przez dzień i noc.

Słowiański król Chwalimir i germański wódz Arnulf negocjowali z władcami, a ich szpiedzy od kilku miesięcy niejawnie przeczesywali Szkocję. Szukali Olafa i wiekowych ksiąg, w których kryła się cała wiedza o Rodzaju. Bezskutecznie, bo Olaf do perfekcji opanował techniki kamuflażu i zaszywania się w najgłębsze dziury. Również bez skutku szperano w głowach stronników Mistrza, ponieważ mentalne kłódki zamykały dostęp do ich świadomości nawet bardzo starym wampirom. Oczywiście poddawano ich też wymyślnym torturom, w czym oprawcy Germanina wiedli dumny prym, ale zawsze z tym samym skutkiem – Olaf w Edynburgu, a manuskrypty… Bóg wie gdzie. Ostatecznie nawet łowcy włączyli się do poszukiwań. Inwigilowali kręgi klerykalne i środowiska ksenofobicznej młodzieży, ale i oni, poza tym, że Olaf uciekł do Edynburga, nie dowiedzieli się więcej. W tej sytuacji należało włączyć w sprawę szkockie klany, do czego Chwalimir chciał przekonać ich wodza.
Chwalimir z Toporów – od wieków władca Królestwa Ziem Zachodnich, dziś też protektor klanów ościennych Królestw Ziem – wysoki, barczysty mężczyzna o słowiańskich rysach i niewzruszonym obliczu, którego cielesność nie zdradzała prawdziwego wieku, stąd mimo tysiąca dwustu lat z okładem sprawiał wrażenie nader atrakcyjnego trzydziestolatka. Urodziwy tak z urodzenia, jak i za sprawą specyficznej natury Rodzaju; niezwykle błyskotliwy, inteligentny, ale i niebezpieczny, o bystrym spojrzeniu zielonych oczu, w których niekiedy tliła się dzikości drapieżnika. Jego rządy charakteryzowała sprawiedliwość i mądrość, ale i niezachwiana surowość. Prawdopodobnie dlatego dotąd nie znalazł się nikt, kto rzuciłby mu skuteczne wyzwanie. Był istotą potężną i charyzmatyczną, której w chwili kryzysu klany oddały się pod protekcję, uznając, że władza tak silnej osobowości będzie najlepszym gwarantem względnej stabilności w niestabilnym dziś Mrocznym Świecie. Teraz więc Chwalimir, jako król królów, protektor słowiańskich klanów i filar walki z bractwem, leciał do Edynburga, by tam szukać sojuszników, zawrzeć przymierze i uzyskać prawo ochrony dla nie-Szkotów, prowadzących na szkockiej ziemi działania. Jeśli przy okazji udałoby się obrać skuteczną strategię, byłby to ważny krok w walce z IN NOMINE PATRIS.
Dla tej przyczyny w grudniowy wieczór, śnieżno-deszczowy i chłodny, Falcon 2000 grzał silniki na pasie startowym poznańskiego lotniska Ławica. Na szczycie trapu stał szczupły szpakowaty mężczyzna w uniformie pilota i uśmiechał się do eleganckiego pasażera, który wysiadał ze złotego Jaguara XJ.
– Dziękuję – rzucił król do kierowcy trzymającego otwarte tylne drzwiczki auta.
Z przedniego siedzenia pasażera wysiadał łowca.
Czy z Gavenem uda się porozumieć jak z Arnulfem? – zastanawiał się Chwalimir, idąc w stronę trapu. Bo choć rokowania z germańskim wodzem zdawały się orką na ugorze, to jednak w świetle norm Mrocznego Świata przebiegły nad wyraz sprawnie. Ale czy Szkot będzie równie przychylny? Wprawdzie sprawa zdawała się bezsporna, jednak w hermetycznym świecie Rodzaju nie wszystko było oczywiste. Zwłaszcza jeśli od ostatniego spotkania z wodzem szkockich klanów minął szmat czasu. Chwalimir jednak nie tracił nadziei, dlatego wyczarterował samolot i za kilka godzin miał stanąć twarzą w twarz z Gavenem Szkotem.
Do Edynburga miał lecieć też Arnulf. Jako sojusznik na równych prawach, ale i dla podkreślenia ciężaru sytuacji, bo dziś potrzebny był wspólny front, a wraz z nim rozstrzygające decyzje i silne zaplecze. Należało powstrzymać szaleńczy marsz bractwa, zaś Edynburg uczynić ostatnim przystankiem Olafa.
Chwalimir zatrzymał się i spojrzał przez ramię na płytę lotniska. Bogusław i Leon wysiadali z Audi. Za kierownicą Otto rzucił lapidarne „no to cześć” i zaczął wycofywać samochód. Od teraz Dwór i sprawy królestwa spoczęły w jego rękach.
Król lubił Leona i szczerze mu brakowało tego zuchwalca, odkąd wyprowadził się on z rezydencji. Młody miał w sobie coś nietuzinkowego. Coś, co sprawiało, że przy nim gwiazdy świeciły jaśniej, troski chowały się w kąt, a świat stawał się lepszy. Był pogodny i pełen optymizmu, a przez to bardzo człowieczy – cecha u Rodzaju wyjątkowa. Może właśnie przez tę wyjątkowość zawsze znalazł się pretekst, by przymknąć oko na jego przewiny – nieważne jak wielkich narobiłby głupot. A że Młody nabroił ostatnio solidnie, nie sposób było zaprzeczyć. Fakt – miał po temu powody, ale mimo to żaden król nie okazałby łaski wobec tak poważnych win, jak jego. Chwalimir jednak miał do Leona słabość. Skąd się brała? Trudno powiedzieć. Być może tajemnica tej dziwnej słabości tkwiła w nieodpartym uroku Młodego? Uroku samorodka silniejszym od naturalnej aury Rodzaju. Jakkolwiek o tym, że jest samorodkiem, Leon wiedział od niedawna. Odkrycie tej prawdy rozpętało burzę pomiędzy nim a monarchą i choć spory w relacji władca-poddany to rzecz niesłychana, całe zajście rozmyło się jak niebyłe, a burza owa zdawała się równa tej w szklance wody. Natomiast przyjęcie Leona pod swój dach Chwalimir wciąż uznawał za jedną z lepszych decyzji, jakie podjął, będąc królem.
Ową listopadową, mglisto-deszczową noc tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, gdy Leon Adamski zjawił się w jego rezydencji, król pamiętał, jakby to było wczoraj. Noc, gdy wylękniony, znękany chłopaczek o ciemnych włosach i szafirowych oczach stanął przed nim gotów przyjąć każdy wyrok. Wychudzony, zszarzały, w sfatygowanym garniturze z kiepskiego samodziału i z piętnem życiowego doświadczenia, jakie bywa udziałem niewielu, skrywał się w cieniu pięknej brunetki o arystokratycznej wyniosłości. I w niczym nie przypominał pewnego siebie, urodziwego mężczyzny, który sprężystym krokiem szedł teraz w stronę trapu. Tamtej nocy korzył się przed Chwalimirem nieświadom drzemiącej w nim mocy. Mocy, która budziła lęk w królu Ziem wschodnich tak wielki, że postanowił wygnać Leona ze swego królestwa pod karą ostatecznej śmierci. Chwalimir też czuł respekt przed drzemiącym w Leonie potencjałem. Trudno, by było inaczej wobec nieprzewidywalnej mocy samorodka. A mimo to pragmatyzm nie pozwolił mu przekreślić chłopaka. Nieważne czy była to pierwotna dzikość Rodzaju i realne zło, czy może jednak geniusz i wyjątkowa iskra, właściwa nielicznym. Rzucił wyzwanie niewiadomej, przygarnął go pod swój dach, otoczył opieką, dyskretnie kształtował i obserwował. Jak widać słusznie – chłopak okazał się błyskotliwy, miał smykałkę do interesów, łatwość obcowania z innymi, poczucie humoru i choćby nie wiedzieć jak przewrotne były jego losy, zawsze spadał na cztery łapy. Rzadki dar. Dlatego dziś Leon Adamski – wampir piękniejszy niż marzenie – był odnoszącym sukcesy biznesmenem, błyskotliwym dyplomatą i świetnym kompanem. Miał jeszcze jeden niepodważalny talent – do kobiet – ale o tym sza, bo od kilku miesięcy Młody trwał w stałym związku, aczkolwiek dość niekonwencjonalnym, a perturbacje z Gośką nie przeszkadzały mu być niezmiennie pogodnym.
Inaczej rzecz miała się z Bogusławem – starym wampirem, który wiekiem też sięgnął milenium, z bagażem trudnych doświadczeń kilkusetletniej egzystencji i wyjątkowym statusem, który w Mrocznym Świecie zwano Wolnym. Wolnych wampirów był niewielu, a każdy zapracował na swe miano czymś naprawdę wielkim – niemal nieosiągalnym. Bogusław, w zemście za Jagienkę, zabił ostatniego Zabójcę dawnego IN NOMINE PATRIS i tak zyskał splendor wśród Rodzaju. Dziś był jednak nieustająco markotny i zły na los, który kolejny raz traktował go po macoszemu. A przecież nie chciał od losu zbyt wiele – ot, kobiety, którą mógłby dozgonnie wielbić i odrobiny świętego spokoju na dokładkę. Niestety… Bezwzględność bractwa sprawiła, że dręczony zazdrością i trawiony niekonsumowaną więzią wampir sechł w osamotnieniu w gościnnym domku rezydencji, a jego nowa ludzka wybranka też usychała pożerana przez więź, żyjąc pod jednym dachem z łowcą. I tylko szybkie zwycięstwo oraz śmierć Olafa mogły przynieść im wyzwolenie.
Bogusława z Leonem łączyło coś na kształt przyjaźni, co w Mrocznym Świecie było swego rodzaju novum.
Dziś (acz nie tylko) ciemnowłosy Leon promieniał na tle swego markotnego blondwłosego przyjaciela, mimo iż jego dziewczyna dała mu ledwie szansę bez obietnic na przyszłość. Prawda jednak była taka, że Młody na Gośki nieufność pracował naprawdę długo, dlatego teraz musiał się nieźle ćwiczyć, jeśli chciał odkupić winy. Na szczęście się nie zniechęcał.
Chwalimir był dumny, że ma tę dwójkę wśród swych najbliższych druhów, mimo iż na jego ziemiach rezydowało jeszcze kilku Wolnych. Zdawało się nawet, że Zachodnie królestwo było swoistym azylem tak dla wyjątkowych, jaki i dla zagubionych i tych, którym los rzucał kłody pod nogi. Ale wolny wampir, jak samorodek, niósł dla władcy nieprzewidywalne ryzyko. Z jednej strony był zaszczytem i nobilitacją, z drugiej pojawiając się w królestwie, rodził pytanie, jak dalece niezależna to osobowość.
Tak czy siak, właśnie z tą dwójką łączyła Chwalimira osobliwa relacja. No i był jeszcze Marek łowca.
W tej chwili myśli Marka choć niespokojne, nie analizowały sercowych zawiłości w trudnym związku – Marek był singlem i nie narzekał. Czy miało się to zmienić? Być może kiedyś, aczkolwiek kiedy, nie wiedział nawet on. Fakt – wpadła mu w oko pewna wampirzyca, ale szczelnie krył się z tym nawet przed kumplami. Stąd jego myśli krążyły teraz wokół Olafa i edynburskiej narady, bo choć mieszkał z uroczą Kaśką, partnerką Bogusława, która oficjalnie od jakiegoś czasu była jego kobietą, nie zaprzątał sobie głowy tą farsą.
Kiedy weszli do niewielkiej kabiny Falcona, obsługa podała drinki. Wampiry spojrzały po sobie, krzywiąc się niejasno, Marek zaś z ochotą wyciągnął rękę po szklankę. Mieli międzylądowanie w Berlinie i czekał ich stosunkowo długi lot, więc kieliszek czegoś mocniejszego nie zawadzi.
– Co ci jest, mały? – spytał Chwalimir, widząc, jak Młody wierci się niecierpliwie, moszcząc się w fotelu vis a vis.
Widzieli się pierwszy raz od dnia, gdy skruszony Leon stanął przed władcą w nadziei na sprawiedliwy osąd i łagodną karę za to, że uczynił Gośkę wampirem i zabił dwóch wyrostków, którzy śmiertelnie ranili dziewczynę (że chcieli zgładzić i jego to marginalny argument).
– Ach, daj spokój. Same problemy z tymi babami.
– Chyba nie jest tak źle? – Twarz Chwalimira pokrył grymas pobłażania.
– Nie jest źle? Czasem ta cała heca wychodzi mi bokiem. Co to za uparta kobieta, ta moja Gośka – sapnął Leon, by zaraz się rozpromienić. – Ale szaleję za nią. Z każdym dniem coraz bardziej załazi mi za skórę, a ja coraz bardziej ją ubóstwiam.
– Kobiety tak już mają.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? Miranda jest posłuszna jak baranek.
– Nie mówię o Mirandzie.
Wymowne spojrzenie Młodego zawisło na królu.
– Miałem kiedyś żonę – wyznał Chwalimir po chwili, ulegając presji pytającego spojrzenia, które nie chciało zniknąć.
Dlaczego wrócił do niej myślami? Przez tysiąc lat nie wracał. Zamknął jej obraz w odmętach serca tak głębokich, że sam nie potrafi się doń dokopać. Nikt w Mrocznym Świecie nie wiedział, jak wyglądało człowiecze życie Chwalimira z Toporów, więc skąd właśnie teraz…?
– Miałeś żonę?! – zachłysną się Leon. – Jaka była? – spytał z dziwną miękkością w głosie.
– Jak rusałka – rzucił zwięźle monarcha. – Podobna do twojej Gośki – dodał chwilę później, widząc po minie Leona, że zwizualizowanie rusałki nie przychodzi mu łatwo. – Długie włosy jasne jak len, oczy błękitne, jasna skóra, wiotka kibić…
Jak to się stało, że do tej pory Leon o tym nie wiedział? Choć z drugiej strony rodziło się pytanie, czy wiedział ktokolwiek inny? Chwalimir był przecież prawdziwie wielką zagadką. Dla wszystkich. A że Rodzaj nie plotkował o życiu, ba, rzadko rozmawiali o czymkolwiek, tym bardziej mało kto wiedział cokolwiek.
– Jasnowłosa rusałka – powtórzył, gdy monarcha zamilkł i teraz patrzył przez okno, jak samolot nabiera wysokości i wyrównuje lot. – To o co chodzi z Michelle Rodriguez? No wiesz… latynoski typ. Mirandę też trudno przyrównać do rusałki.
– Spotkałem kiedyś taką kobietę. Była inna niż znane mi niewiasty. Ale poza nadzwyczajną urodą, miała też silny charakter. Zdobyła mnie i tak już zostało.
Chwalimir mówił o swej krótkiej miłości, jak ojciec opowiada synowi, z nostalgią cofając się do szkolnych wspomnień. Naturalnie kobietę, która wróciła w jego wspomnieniu, trudno by nazwać latynoskim kociakiem, skoro w tamten czas zamorskie ziemie zamieszkiwały jedynie rdzenne plemiona, a iberyjscy odkrywcy dotarli do ich brzegów całe wieki później. Niemniej kobiety z Iberoameryki, które dziś przyciągały jego uwagę, miały w sobie ten wyjątkowy rys rdzennych ludów. Rys, którego tak stary wampir o nad wyraz wyostrzonych zmysłach nie mógł przeoczyć.
– Była twoją kobietą?
– Młody, odpuść – nakazał Chwalimir i spojrzał na Leona wymownie, ale że ten świdrował go niedającym się zbyć wzrokiem, odpowiedział: – Nie była. Trwała wojna. Cienie Nocy pożerały świat. To nie był czas na miłość. Do tego byliśmy inni… Ja wampir, ona wiedźma.
– Wiedźma?! Czyli była człowiekiem?! – Leon drążył temat.
– Nie pytaj, dziś nie ma to już znaczenia.
– Nieee? A godziny przed ekranem i filmy z Michelle Rodriguez? A Zuzka?
– Co Zuzka? Zuzannę sam mi podsunąłeś.
– Bo myślałem, że to właśnie to.
– Bo to jest właśnie to. – Król skrzywił się nieczytelnie; jeśli jego twarz miała wyrażać uśmiech, był on zaprawdę szalenie enigmatyczny.
– To co będzie dalej? No… z Zuzką?
– Nic nie będzie. W istocie, jak podsunąłeś mi tę małą, zrobiło się poważnie… przez chwilę – uściślił król pospiesznie, by sprawa była jasna.
– A rusałka?
– Rusałka jest ledwie wspomnieniem, a wspomnienia, cóż… z każdą chwilą tracą ostrość – dodał z powagą i znów odwrócił wzrok w stronę okna, tym razem wyraźnie dając znać, że kończy rozmowę.
Ale co by nie powiedział, prawda była taka, że Zuzka poruszyła jego serce. Może dlatego obraz żony powracał?
Chwalimir milczał ze wzrokiem utkwionym w granatowej otchłani za niewielką szybką, a jego myśli poszybowały do zamierzchłych lat. Znów był w Toporach i znów był z Mojmirą. Tysiąc dwieście lat i nagle czasy człowiecze rozbłysły we wspomnieniach, jakby przeżywał je wczoraj. Czy to za sprawą rozmowy z Leonem? A może jednak coś się z nim działo? Nie chciał tych myśli, choć one uparcie wracały. Więc przymknął powieki i kolejny raz podążył wspomnieniem przez nieznośny okres samotności i żebraczej tułaczki w najmroczniejszy czas – czas niewoli u Gejzy od dnia, gdy przerażony siedział skulony pod ścianą celi.

*

I cóż po tym, że dał kobiecie przeżyć, skoro dwa nowo narodzone wąpierze rozszarpały ją, a potem zbezcześciły zdrenowane do ostatniej kropli ciało? Czy wkroczenie do Mrocznego Świata zapowiadało dla Chwalimira los okrutniejszy niż ten, który wiódł samotnie od śmierci bliskich?
Następne posiłki były równie krwawe i równie plugawe, a ofiarą mógł być każdy bez wyjątku – kobiety, mężczyźni i dzieci. Zaś między bestialskimi posiłkami, które garściami wyrywały z nich człowieczeństwo, toczyli walki przy wtórze niekończącej się indoktrynacji. Wracał z tych potyczek o świcie pokiereszowany i okaleczony. Leczył rozszarpane ciało krwią wylęknionych ofiar, by po zachodzie słońca znów stanąć do morderczych treningów, gdzie sam ranił, kaleczył i odrąbywał głowy współbraciom, ponieważ musiał być twardy i bezlitosny. Mało kto wychodził z tych walk cało, bo Gejzie los ginących był obojętny. W każdej chwili mógł wyhodować kolejnych potomków, więc… Jeśli nie ty ich, oni dopadną ciebie – taka maksyma przyświecała w wylęgarni potworów bez zasad, którą stworzył Gejza.
Chwalimir rozumiał, że walki musi toczyć, inaczej sam zginie, ale indoktrynacji stwórcy nie zamierzał się poddać, bo jeśli ulegnie, stanie się tylko bezwolnym, poczłowieczym ochłapem jak reszta potomstwa obleczonego w chłopięce ciało demona. Gejza miał bowiem mroczną wizję rzeczywistości, na drodze której stanęły Cienie Nocy – czarna plaga pogańskiego Mrocznego Świata. Jak wieść niosła – potężne istoty będące w równej mierze ciemnością co absolutnym złem. Jeśli więc chciał te istoty pokonać, porywcze, skore do zabijania potwory były jedynym, czego potrzebował.
Czy może istnieć czyste, bezosobowe zło? – zastanawiał się Chwalimir. Dotąd wierzył, że wąpierz jest najokrutniejszym stworzeniem nocy, jakie zesłali na Ziemię bogowie. Dziś wiedział jednak, że są istoty bardziej bezwzględne i bestialskie. Te okrutne maszkary-zjawy niczym mgła spływały na ludzkie siedliska pod osłoną nocy i wysysały ze śpiących nie tylko życie, ale i duszę, pozostawiając zszarzałe, wysuszone, bez mała spopielone powłoki.
Pierwszy raz miał stawić im czoła po stu latach niewoli. Sto lat w podziemnym lochu, gdzie stawał się bronią przeciw mitycznemu wrogowi, który, podobnie jak jego stwórca, chciał pochłonąć świat. Od wieków toczyła się krwawa rzeź o być albo nie być ludzi, a w konsekwencji także Rodzaju. Armia Gejzy wyrzynała zastępy Cieni, ale i wampiry ginęły na potęgę. Wojna kształtowała Mroczny Świat od wieków, teraz jednak zdawało się, że wampir-okrutnik ma wreszcie doskonale predysponowanych do walki wodzów, którzy porwą za sobą niewolnicze zastępy. Miał swoją Piątkę, jak zawały ich oddziały, a szala zwycięstwa zdawała się przechylać na jego stronę. Tym zacieklej parł więc do celu, którym było wyrżnąć Cienie Nocy do przysłowiowej nogi i niepodzielnie władać światami. Oboma.
– Na miłość bogów! Powiedz mi wreszcie, czym naprawdę są Cienie Nocy? – zażądał Chwalimir, stojąc w obliczu swej pierwszej walki.
– Nie wzywaj bogów. Oni z Cieniami nie mają nic wspólnego. Z nami zresztą też nie, bo jesteśmy jeno marami, które krążą między światem bóstw a światem śmiertelnych – odpowiedział Gejza w swym pogmatwanym języku; po trosze była to mowa Słowian, po trosze Galów, Prusów, ludów brytyjskich, a nawet dalekich ludów wschodu, w której każdy z jego potomków mógł pojąć sens, mimo iż często nie rozumiał słów.
– Mają czy nie, muszę przecież wiedzieć, przeciwko komu staję. Jak mam skutecznie walczyć, skoro nie wiem z kim? Toczysz tę wojnę, Gejzo, od stuleci… bez powodzenia. Jak chcesz ją wygrać, skoro twoja armia nie wie, na jakiego wroga się porywa? Ledwie wytrenujesz nowe oddziały, a już padają. Niedobitki wracają nieodwracalnie okaleczone, ale przede wszystkim twoje dzieci giną! Giną, bo nie znają wroga.
– Jak? Nie bądź śmieszny – syknął podły nikczemnik. – Liczebnością. Mało to ludzi na świecie? Moja armia z każdym miesiącem rośnie w siłę. Cienie Nocy nie mnożą się tak łatwo.
– Liczebnością? To nie jest rozwiązanie. Armię trzeba wyżywić. Kim, skoro z każdym miesiącem, jak mówisz, jest nas więcej? Za chwilę nie stanie ci ludzi ani do przemiany, ani na żer.
– To nie jest twój problem, niewolniku – warknął niedorostek, który tylko powłoką miał ledwie piętnaście lat; tak naprawdę Gejza był prastarym wampirem wywodzącym się z madziarskich plemion, za którymi wędrował aż z poduralskich stepów.
– Nie. Masz rację, wyżywić armię, to nie mój problem. Moim problemem są Cienie Nocy. Jak mam skutecznie prowadzić oddziały do walki, skoro nie znam możliwości wroga? Muszę wiedzieć, kim jest, jeśli chcesz, bym zwyciężał.
– Roztropnie myślisz – przyznał stary okrutnik o twarzy dziecka. – Mało który niewolnik zadaje pytania przed walką. Wystarczy krew i rozpusta, a pytania przestają się rodzić.
I tak właśnie było – hordy wampirów, tresowane i zaszczuwane, zaspokoiwszy swe chucie, gotowe były ruszyć do walki choćby zaraz, a w ich głowach nie rodziła się żadna wątpliwość. Ale Chwalimir był inny. Wciąż roztropny i powściągliwy, choć od stu lat przechodził tę samą tresurę, nie zatracił ludzkich cech.
– No dobrze – sarknął łaskawie Gejza, uginając się pod jego dociekliwym wzrokiem. – Chcesz wiedzieć, czym są Cienie? To ludzko-podobne, bezwłose i ślisko-gładkie istoty, które zrodziła czarna magia pradawnych wierzeń. To przemierzająca mrok groza, która czyha w ciemnościach, nadlatuje niepostrzeżenie i spływa bezszelestnie na ofiary jak śmiercionośna zaraza. To stwory bez płci o potężnych ramionach i długich szponach wysączające z ludzi życie, a z nieludzi moc. Te wiecznie nienasycone stworzenia pożywią się każdą istotą. Jeśli ty posilisz się tylko ludzką krwią, Cień posili się ludzką krwią i duszą, i twoją mocą. Dlatego ich może być niewielu, przeciwko wielu nam. Otacza je aura niegodziwości – powiedział z przekąsem okrutnik nad okrutnikami. – Jedynie nieumarli mogą przetrwać żarłoczny atak, choć rany zadane przez Cienie pozostawiają blizny, bo czarna magia pozostawia piętno nawet na naszych pięknych ciałach. Stworzenia te rozumieją każdy język, każdą formę komunikacji i są telepatami. I, co ważne, nie walczą bronią, tylko kłami i pazurami, ale też nie zniszczy ich żadna broń wykuta przez człowieka.
– To jak mam ich pokonać?!! – ryknął Chwalimir. – Wysyłasz swych potomków na pewną zagładę! Cienie machają potężnymi łapskami, ścinają nas sączącymi czarną magię pazurami, wampirze głowy zaściełają Ziemię i żadnej broni przeciw takiemu wrogowi?! Na bogów! Toż równie dobrze mogę na nich pójść z gołymi rękami skoro miecz, który dzierżę w dłoni, na nic się zda. Od stu lat uczę się władać mieczem, by zabijać Cienie i po co?!
– Cienie nie są niezniszczalne. – odpowiedział spokojnie Gejza, lekceważąc wybuch swego niewolnika. – Myślisz, że walczyłbym z nimi, nie mając żadnych szans?
Chwalimir spojrzał na swego stwórcę „znając ciebie, i to jest możliwe” spojrzeniem. Ten wyzbyty wszelkiej logiki pra-Węgier był dość nieobliczalny, by posunąć się i do tego.
– Ogień magicznego kręgu może je zniszczyć – mówił dalej Gejza. – Szamani i druidzi mają w sobie siłę, by zwalczyć te istoty, ale trudno ściągnąć je do magicznego kręgu, a potem w nim utrzymać. Dlatego szkolę armię. Na cóż byliby magowie i szamani, na cóż ognisty krąg magii, skoro nie byłoby nikogo, kto potrafiłby te stworzenia do niego zagnać, a potem w nim utrzymać? – spytał, by zaraz ciągnąć dalej. – Jak inne stworzenia, Cienie czują ból, dlatego masz miecz. A poza tym to dość prymitywne stwory. Więc nie dyskutuj ze mną, niewolniku! Przestań jęczeć! Inni dawali sobie radę, to i ty dasz.
– Tylko jakim kosztem? Wyginęli – mruknął Chwalimir pod nosem.
– To wojna! – fuknął zirytowany Gejza. – Ofiary to chleb powszedni. Wiesz więcej niż każdy inny dowódca, więc bierz swoje oddziały i ruszaj do walki. To twoje zadanie!
Chwalimir skłonił się i odszedł, tłumiąc w sobie irytację i sceptycyzm zarazem. Ale czy poza uległością miał jakiekolwiek wyjście? Pozycja niewolnika nie dawała mu alternatywy.
Od tego momentu co bitwę wracał z niedobitkami, sam naznaczony ranami, które już zawsze miały znaczyć jego ciało. Co bitwę też, wraz z czterema innymi wodzami, toczył spory z Gejzą o strategię. Ale Gejza był niewzruszony, upatrując zwycięstwa w rosnącej liczebności.
– Jeśli pędzone do kręgu ognia Cienie – mówił – …wyrżną po drodze nawet połowę naszej hordy, to druga połowa i tak dotrze do celu. A tam już szamani zrobią, co do nich należy.
– W otwartym boju nie mamy szans – trzydzieści lat później przekonywał Gaven, gdy straciwszy kolejne zastępy, znów stanęli przed stwórcą.
Byli wymęczeni, zrezygnowani, bez cienia nadziei na sukces, bo lata walk jasno kreśliły scenariusz, w którym nie było zwycięzcy.
Wilgotne ściany groty zionęły stęchlizną, pośrodku w kamiennym kręgu płonęło ognisko, a przy nim stał Gejza ze wściekłym obliczem. Zewsząd słychać było odgłosy mlaskania i jęki zaspokajania, gdy wygłodniałe strzępy wampirzej armii dogadzały po walce swym prymitywnym potrzebom.
– Zetrą nas na proch. Pożrą – dopowiedział Eryk.
– W otwartym boju nie mamy szans? – wątpił wampir-okrutnik, sycząc przez zaciśnięte zęby i powolnym krokiem ruszył wokół ogniska.
– A jakżeby? Od zawsze stosujemy tę strategię, bez skutku. Wyłapiemy kilka Cieni, zagnamy do kręgu ognia, ale co z tego, skoro po drodze giną dziesiątki naszych, a ich uchodzą cało? Jeśli chcesz ostatecznego zwycięstwa, panie, musisz zmienić taktykę – stwierdził stanowczo Arnulf, który będąc hardym Germaninem, nie raz narażał się stwórcy swoją śmiałością.
Tym razem Gejza nie zamierzał go jednak karać – ponosząc klęskę za klęską, i to na własne życzenie, nie mógł wyeliminować z walk tak dobrego stratega, bo między innymi dzięki sprytowi Arnulfa odnosił choć te częściowe zwycięstwa. Spiorunował go tylko wzrokiem i dalej krążąc w powolnym obchodzie wokół strzelających płomieni, dokończył.
– Rozproszymy się. Okryjemy się cieniem i będziemy warować. To mój plan. I każdy zrobi dokładnie to, co mu każę – dodał złowrogim tonem, wbijając w Arnulfa upiorne spojrzenie. – I tylko to.
Pięciu wodzów-strategów spojrzało po sobie – kolejny pomysł Gejzy na ostateczne zwycięstwo. Bezsensowny i niedopracowany, a więc znów oddający wampirzą brać na pastwę maszkar, bo Cienie Nocy czuły moc. W tej sytuacji użycie cienistej okrywy było jak zapalenie pochodni, a wampir okryty cieniem był dla bestii jak podsunięty pod pysk poczęstunek.
Następny dzień spędzali w grotach cuchnących padliną, wilgocią i śmiercią, szykując się do walki, na własną rękę dopracowując nową strategię. Wyglądało na to, że wojna chyli się ku końcowi i od najbliższych bitew miało zależeć, na czyją pastwę los wyda gatunek ludzki. Jeżeli zwyciężą Cienie, wampiry zostaną wycięte do nogi – to pewne. Nie miało więc znaczenia, co stanie się z ludźmi. Jakkolwiek był też cień szansy na zwycięstwo Rodzaju – dobra strategia i ich żołnierze niewymęczeni do granic ostateczności. Lecz by to przeprowadzić, musieli zignorować rozkazy Gejzy. Z drugiej strony, jeśli zwycięży Gejza… Lepiej było nie fantazjować – Chwalimir wiedział, że ten wątło wyglądający despota będzie dla ludzi równie bezlitosny. Jednym słowem… zagłada – to czekało śmiertelnych, niezależnie od wyniku wojny, która od wieków toczyła się w Mrocznym Świecie.
Słowianin się zamyślił; miał wyniszczone ciało i duszę, a jego inteligencja wciąż ostrzegała, że pewnej nocy w końcu go to zabije. Bo jeśli nawet nie zgładzą go Cienie, Gejza skróci go o głowę za brak skuteczności. Jakby nie patrzeć, nie miał przed sobą dłuższych perspektyw. Musiał więc działać, póki wciąż tliła się w nim wola przetrwania. Jeśli dobrze rozegra tę rundę, mogą odzyskać wolność i zdobyć władzę nad światem – nad obydwoma światami. Chwalimir miał bowiem w sobie wyjątkową iskrę, która przyciągała innych. Ludzie (a teraz i nieludzie) szli za nim jak zauroczeni. Nie na darmo był wodzem słowiańskich zastępów, wśród których opowiadano o nim dziwy. Pokryty runami poddaństwa i bliznami z licznych walk jak inni, a jednak nie był jak oni – zamiast złości i okrucieństwa miał w sobie rozwagę i wewnętrzną dyscyplinę. Nie wyładowywał na podkomendnych frustracji, nie krzyczał, nie groził i nie torturował. Kiedy sprawy nie szły po jego myśli, szukał rozwiązania. Był charyzmatyczny, dlatego szybko stał się wybrańcem – jednym z Pięciu i, jak mawiano, tylko Gejza mógł się teraz z nim mierzyć. A Gejza, mimo zastępów potomków, był sam. Hordy wampirów hodował w klatkach i trzymał na krótkich łańcuchach zaszczute niczym zdziczałe bestie, nie rozumiejąc, że strach to wątpliwy doradca zniewolonych.
Płomień w ognisku dogasał, noc chyliła się ku świtowi, Piątka rozlokowała się na posłaniach. Już blisko dwadzieścia lat jak umieszczano ich w jednej jaskini. Obszernej i suchej – prawdziwy luksus w tej uwłaczającej niedoli. Nie skuwano ich tu łańcuchami i tylko solidne kraty określały niewolniczy status Piątki.
– Nie wierzysz w zwycięstwo – bardziej powiedział, niż spytał Chwalimir Arnulfa, siadając na swoim barłogu.
– A oni wierzą? – Germanin wskazał trzech wampirów leżących na posłaniach. – A ty? Ty wierzysz? Wątpię. Jesteś zabawką w rękach Madziara jak my wszyscy, ot cała prawda.
– No właśnie, wierzysz, Słowianinie? – spytał zadziornie Gaven, unosząc się na łokciu. – Zwycięstwo to mrzonka – dodał.
Właśnie wysączył do nieprzytomności brzydką kilkunastolatkę, która dojdzie do siebie za jakiś czas, ale co było jej pisane? Poza uzależnieniem od żywicielstwa nie czekało na nią nic więcej. Nieprzytomna dziewczyna leżała w kącie jego posłania, tymczasem Gaven obserwował druhów, licząc, że skoczą sobie do gardeł. Ale Chwalimir daleki był od utarczek. W jego głowie kiełkował plan, który gdyby zyskał sprzymierzeńców, prowadził do wolności.
– Wierzę. Zwycięstwo nie morze być mrzonką, bo to dla nas jedyna szansa – odpowiedział spokojnie.
– Szansa na co? – spytał Eryk sceptycznie. – Co za różnica czy niewoli nas Gejza, czy Cienie Nocy wysączą z nas dusze? Cienie przynajmniej załatwią to szybko, a ten zwyrodnialec będzie nas gnębił, niewolił i wykorzystywał przez wieczność. Jestem jego niewolnikiem dwieście lat dłużej niż ty, Słowianinie, i wierz mi, nie zależy mi już na tym parszywym żywocie.
– Dlatego przegrywamy – odpowiedział Chwalimir, wciąż nie tracąc spokoju. – To nie moce Cieni Nocy dają im zwycięstwo, a nasza niewiara. I żadne rozkazy Gejzy nie zmienią losów tej wojny.
– A po co mi wiara? – prychnął Eryk.
– Pomyśl… – Chwalimir zawiesił głos i spojrzał na Wikinga wnikliwie.
– Co ci chodzi po głowie, Słowianinie? – spytał Arnulf podejrzliwie.
Chwalimir dawno pojął, że jego imię to nie lada problem dla tej wampirzej zbieraniny, która łamała sobie na nim języki, dlatego już zawsze będą go zwać Słowianinem.
– No właśnie… co ci chodzi po głowie? – dopytywał Gaven, krzywiąc się zaczepnie.
– Nawet mnie zaciekawiłeś, Słowianinie – odezwał się Muunokhoi, stary Mongoł, którego zapał do walki był równy zeru, odkąd sięgali pamięcią.
Nie obchodziły go losy wojny. Niewolony przez Gejzę od pięciu wieków, pokryty bliznami od czubka głowy po bose stopy, był krzyczącym dowodem na barbarzyńską taktykę stwórcy. Ale miał wolę przetrwania i zmysł wodzowski, dlatego był Gejzie niezbędny. I dlatego, miast z perwersyjną lubością ściąć mu głowę, swą nienawiść do Muunokhoia pokrętny okrutnik zawęził do wymyślnych tortur.
– Jakie prawo ma do nas Gejza? – spytał Chwalimir, wciąż zachowując przesadny spokój. – Kto mu dał nad nami władzę?
– Jest stwórcą – oburzył się Muunokhoi. – To mu daje władzę.
– Zniewolenie… to jego władza nad nami. Nie ma między nami więzi. Nic nas z nim nie wiąże. Tylko strach.
– Nie rozumiem cię, Słowianinie – przyznał Gaven.
– Każdy z nas miał kiedyś własne plemię, każde z naszych plemion ma własne bóstwa. Nie potrzebujemy kolejnego boga. A czy nie tego chce od nas Gejza? Czy nie mamy czcić go, poddańczo ubóstwiać i składać swe istnienie w ofierze na ołtarzu jego despotyzmu? – mówił Chwalimir. – Może reszta pochyliła przed nim głowy, ja ugiąłem kark i stałem się potworem, jakiego chciał ze mnie uczynić, to pewne, ale nie biłem mu pokłonów… I nie zamierzam bić.
– To wszystko piękne, ale to tylko słowa. A słowa, to nic – rzucił Arnulf z pogardą.
– Może dla ciebie, dla mnie to znak, że przyszedł czas na opamiętanie. Dlatego chcę odebrać, co mi należne. Stanę do kolejnej walki z Cieniami, ale na własnych warunkach. I albo jesteście ze mną, albo zginę, ale nie będę więcej niewolnikiem. Nie będę więcej potworem Gejzy.
Cztery wampiry zastygły oniemiałe, wodząc niepewnie wzrokiem po celi. Jeśli Gejza ich słyszy? Jeśli czai się gdzieś, a potem sromotnie ukarze za podstępne knowania? Ale wampirze zmysły nie wysyłały ostrzeżenia. Ich Pana nie było w pobliżu. To może warto wysłuchać szalonego Słowianina? – kombinowali naprędce.
– Niech będzie. Jestem z tobą. – Arnulf przytaknął głową. – Cokolwiek zamyślasz, jestem z tobą – zapewnił, mimo iż zamysł Słowianina wciąż nie był sprecyzowany.
– Jak możesz mieć nadzieję? – powątpiewał Eryk.
– Mogę, bo za mną idą hordy. To ja wydaję rozkazy.
– A Gejza? – chciał wiedzieć Gaven, choć z pewnością zadał pytanie za całą czwórkę.
– W tym rzecz… najpierw trzeba pozbyć się Gejzy. Potem stoczymy wojnę z Cieniami na własnych zasadach.
– Pozbyć się Gejzy?! – ryknął przerażony Muunokhoi. – Głupcze, chcesz pozbyć się stwórcy?!
– Tak – padło krótko, acz stanowczo.
– I porywać się na wojnę z Cieniami Nocy w pojedynkę? Bez wodza?
– Nie w pojedynkę. Z wami. I spróbuj mi w tym przeszkodzić, a sam zetnę ci głowę.
– Jesteś szalony! To stwórca! Nigdy nie będziesz równy mu mocą! Żaden z nas nie będzie – wieszczył wzburzony Mongoł.
– Sam nie będę, więc nawet nie zamierzam. I żaden z nas nie będzie, to prawda – przyznał Chwalimir. – Ale my? My możemy być. I będziemy. Dlatego musimy być jednym… jedną myślą, jedną wiarą, jednym wodzem. Od ponad stu lat morduję ludzi i dostarczam kolejnych nieszczęśników, by Gejza mógł ich zniewalać na własną chwałę. Świat śmiertelnych niedługo nie nastarczy nam z pożywieniem. Ludzie po prostu wyginą. Jeśli zwyciężą Cienie Nocy, niech i tak będzie. Ale jeśli zwyciężyć miałby Rodzaj? W końcu zginiemy z głodu albo będziemy wytrzebiać siebie nawzajem, żeby zagarnąć tę garstkę śmiertelnych, która przetrwa. Dlatego, jeśli ma się coś zmienić, musimy wziąć sprawy w swoje ręce. Ja wezmę je w swoje ręce. A wy musicie mi w tym pomóc.
– Jestem z tobą – powtórzył z powagą Arnulf, wstając.
– I ja – zdeklarował się z równą powagą Szkot, stając ramię w ramię z Germaninem.
– I ja. – Poszedł za ciosem Wiking, przystając obok nich i jak oni szczędząc na słowach.
Ale też poza gorąca deklaracją, Chwalimirowi nie trzeba było nic więcej. Że dość mają Gejzowej władzy, dość niewoli, że pragną wolności, nikt nie musiał mówić, wystarczyło spojrzeć im w oczy.
– Więc i ja – widząc zapał reszty, powiedział Mongoł, aczkolwiek bez przekonania. – I nie musisz mi grozić. Stanę przy tobie, Słowianinie. Wiesz dlaczego? Bo zawsze podziwiałem twoją bitność i prawość, bo widzę w tobie zapał i wiarę, więc może z tobą czeka mnie lepszy los. – To powiedziawszy, podszedł do Chwalimira i po ludzku uścisnął go, prawie szczerze.
O tym, że ma asa w rękawie, Chwalimir nie zamierzał jeszcze wspominać, bo tylko za swoją szczerą deklarację mógł tego ranka brać odpowiedzialność, zaś o jego potajemnych rokowaniach z pozostającym w ukryciu sojusznikiem nikt jak dotąd nie wiedział. Ale też skąd mieli wiedzieć, skoro wsparcie nadeszło nieoczekiwanie i ze szczególnej strony?
Cienie Nocy były niezwyciężonym przeciwnikiem – tę pewność Chwalimir zyskiwał z każdą przegraną bitwą, z każdym wybitym oddziałem, z każdym rokiem, gdy do zwycięstwa nie zbliżali się ani o krok. Oni polowali, Cienie zaś wytrwale ich tępiły, jakby czuły, że Gejza rzuca do walki całą swoją armię. I rzucał. Wciąż werbował nowych żołnierzy, a ci wciąż ginęli z nieuchronną pewnością, że nie ma przed nimi innej przyszłości, jak ginąć. Pewnej nocy nawet Chwalimir, wyczerpany i pognębiony, zaczął skłaniać się do owej nieuchronnej pewności, gotów wydać swój byt w bezlitosne szpony Cieni. I właśnie wtedy dostrzegł wampiry, które nie angażując się w walkę, bacznie się jej przyglądały. Kim byli? Bo że nie były to bestie Gejzy, mógł obstawiać w ciemno.
Od tego momentu widywał je nie raz. Wolne i dumne przemykały z jednego skrzydła walk na drugie, obserwując rzeź. Jego wojska ginęły, a ci obcy patrzyli pustym wzrokiem nieskorzy, by pomóc. Ale też zdawało się, że to nie ich walka. Niemniej, co by nie myśleć, ich obecność rodziła nadzieję, bo oto, w obliczu strasznej wojny, on i reszta zniewolonych nie byli sami. A to oznaczało, że poza hordami Gejzy istnieje inny, być może lepszy, świat dla takich jak on. Walczył więc dalej, czekając. Na co? Nie wiedział, ale czuł, że obce wampiry nie są tu bez przyczyny.
Czekał blisko dwa lata, aż pewnej nocy coś się zmieniło.
Wracał po walce do leża, ciągnąc za sobą niedobitki, kiedy usłyszał szelest w zaroślach. Inni pewnie też usłyszeli. Niemniej wlokąc się noga za nogą, zmęczeni i poharatani, nie byli go ciekawi. Bo który z nich w tym momencie, nie czując kuszącego zapachu ciepłej krwi, skinąłby choćby palcem? Żaden. Tym bardziej że nie ich powinnością było reagować, skoro na czele szedł dowódca. Wlekli się więc wyczerpani, ranni, głodni, z brzemieniem porażki, jak snujące się bez życia zombie. Ale że szelest nie ustawał, Chwalimir wszedł w zarośla i wtedy stanął oko w oko z tym obcym.
– Nie pokonacie ich – powiedział mężczyzna z ogorzałą twarzą, kalecząc słowiańską mowę. – Nigdy – dodał z naciskiem. – Cienie Nocy przybyły tu z zamorskiej ziemi. A wy nie macie na nie broni.
Jakim prawem nieznajomy zabierał głos w sprawie wojny, do której nie przykładał ręki?
– Cienie giną w magicznym kręgu – odparł wyniośle Chwalimir.
Był wyczerpany i słaby, nie zamierzał wdawać się w dyskusje, ale z drugiej strony może ten odmieniec wie co nieco, więc cóż wadziło poświęcić mu chwilę?
– Jest łatwiejszy sposób i skuteczniejsza broń – odpowiedział tamten.
– Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Wiem dużo. Od dawna z nimi walczę. Ja i mnie podobni. Podążamy za nimi, przemierzamy świat. Dotarliśmy aż tu.
– Tak? To powiedz mi, znawco Cieni Nocy z odległej krainy, jakiej broni nam trzeba?
– Potrzeba wam śmiertelnych.
Też mi odkrycie – zżymał się w duchu Chwalimir wyczerpany do granic, pragnąc już tylko paść na legowisko w ciemnej grocie lochów. Że Cienie giną za sprawą ludzi, Gejza wiedział od zawsze, toteż druidzi i inni szamani byli na jego usługach. Szczerym złotem płacił im krocie i tym kupował ich pomoc. A i lęk przed zagładą kroczącą śladem Cieni nie był tu bez znaczenia.
– Mamy szamanów – odpowiedział więc pewnie.
– Wasi szamani są słabi. Czerpią z innej magii. Za słabej na bestie – mówił spokojnie obcy, a wokół niego zaczęli gromadzić się inni, ogorzali jak on.
Zdawało się, że menażeria Gejzy to zbieranina wszystkich ludów, jakie nosi Ziemia. A jednak ci obcy byli z innych plemion – nieznanych Chwalimirowi. Co dziwne, u boku wampirów stali ludzie – bez wątpienia tej samej nacji. A wśród tych ludzi kobieta. Bajecznej urody – z bujnym biustem i równie bujnymi biodrami, o śniadej skórze, włosach lśniących jak czarny jedwab i oczach brązowych w kształcie migdałów. Pełne koralowe usta wydymała zmysłowo, gdy mówiła w nieznanym mu, śpiewnym języku. Ani była wylękniona jak bywają ofiary, ani zamroczona jak żywiciele. Zdawała się równa wampirom, gdy stała wyprostowana i dumna niczym bogini wojny i miłości w jednym.
Kobieta mówiła, wszyscy zaś słuchali. Obce wampiry zdawały się jej podległe, a jeśli tak nie było, z pewnością otaczały ją czcią, jakby kryła w sobie potęgę. Bo kryła, o czym Chwalimir przekonał się z czasem.
Kiedy skończyła, mężczyzna, który rozmawiał z nim wcześniej, w kilku zdaniach nakreślił obraz ich wojny. Zamorskie wampiry, zwarta drużyna, niewielka, acz sprawna i operatywna, ścigały Cienie Nocy wraz z ludźmi zwanymi łowcami. Co dziwne, ba – niesłychane, byli sobie równi. Czerpali z magii ziemi, a ich siłą była moc bogini o karmelowej karnacji – kobiety-wiedźmy, za sprawą której posiedli broń unicestwiającą czarną plagę.
Tamtej nocy nie było negocjacji, bo świt dyszał im za plecami, Chwalimir trwał więc w niepewności do następnego spotkania. Gdy jednak zaczęli, negocjowali długo – układali się, toczyli spory, aż dobili godziwego targu, w myśl którego on dawał armię, a obcy broń i wiedzę wiedźmy. Od teraz mieli walczyć razem, wszelako był jeden warunek – nie było w tym planie Gejzy.
Unicestwić stwórcę zdawało się niemożliwym, a jednak to dzięki tej decyzji, w zatęchłej celi skalnych lochów, za ciężkimi kratami, pod rytymi wizerunkami Świętowita i Odyna, na styku nocy z dniem zrodził się plan, który zastępy Geizy poprowadził do wolności, Rodzaj do zwycięstwa, a Chwalimira i czterech jego druhów na sam szczyt prawdzie potężnej władzy.
A wiedźma? Była pod urokiem mężczyzny Rodzaju o słowiańskich rysach. Ale i ona mąciła jego myśli – wybujała w kształtach, o niespotykanej karnacji zdawała się ogniem przy lodzie jego jasnej powłoki. Odmienność ich przyciągała. Przyciągała tak bardzo, że na krótki czas połączył ich seks – gorący jak egzotyczny temperament kobiety i dziki jak drapieżna natura wampira. Seks, który sprawił, że przez kolejne stulecia żadna inna nie poruszyła serca ni pasji Chwalimira. Nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety, a i długo potem nie było na to widoków – do czasu.

*

Samolot zaczął zniżać lot, za oknami pojawiły się światła miasta – schodzili do lądowania na berlińskim Tegel.
Stary wampir wyostrzył wzrok, wracając z retrospekcji. Po dziś dzień jego ciało pokrywały wytatuowane przez oprawców Gejzy runiczne znaki i blizny – smętne pamiątki tamtych walk, które po tysiącu lat wciąż ryły ślad w niezniszczalnym ciele wampira.
Cienie nocy… Dziś to tylko gusła – przemknęło przez myśl Chwalimira. Ale wtedy… Milcząc, pokręcił głową – Jak to się stało, że świat zmienił się tak bardzo? Jak?... Długo by tłumaczyć. Ale że pogański świat był inny – tajemniczy i niezgłębiony, pełen magicznych stworzeń, a wszystkie żyły naprawdę – to pewne.

Rozdział 3
W Berlinie w małym odrzutowcu zrobiło się ciasno. Na pokład wszedł Arnulf ze swoją świtą i wielki Szkot Gerard z drobniutką dziewczyną-łowcą, która od razu rzuciła się, by przybić piątkę z Leonem.
Germański wódz skinął głową w stronę Chwalimira, chmurnym spojrzeniem omiatając przy tym Marka. Mrukowaty Udo, jego prawa ręka, burknął pod nosem coś, co pewnie miało być powitaniem, przyjazny Mikael zaś, ledwie przekroczył próg kabiny, wyszczerzył się, mówiąc „halo”, unosząc dłoń w powitalnym geście. Chwilę potem znów większość pasażerów podziękowała za drinki, Marek też odmówił, tym razem uznając, iż dewiza „trzeba pić, by przetrwać lot”, jest przereklamowana, i tylko Karina – zwana Kruszyną drobniutka dziewczyna-łowca, trzymając za rękę swego wampirzego chłopaka, drugą wyciągnęła po szklankę z alkoholem.
– To już zaczyna być u was plaga – rzucił Arnulf mało konkretnie, pochylając się ze swego siedzenia w stronę Chwalimira, gdy samolot wzbijał się w powietrze.
Szyderczy uśmieszek przemknął mu przez usta. Przewiercał Słowianina lodowatym spojrzeniem wodnisto-jasnych oczu, jakby oczekiwał, że każdy nerw, każda komórka w ciele Chwalimira ulegnie mocy tego spojrzenia. Przeliczył się. Zapomniał, że ma przed sobą równego mu mocą, potężnego wampira, który zna te sztuczki od podszewki.
– A co dokładnie? – spytał Chwalimir nieczuły na jego gierki.
– Ekstrawaganckie związki – wyjaśnił Germanin, głową wskazując Gerarda i Karinę.
– Takie czasy. Trzeba iść z ich duchem, jeżeli chcemy przetrwać – odparł Słowianin z miną znudzonego gracza.
Dlaczego wampiry prowadziły zaczepną grę we wszystkich niemal rozmowach, z godną podziwu pogardą sprowadzając je na granicę farsy, trudno powiedzieć. Być może ten specyficzny proceder zrodził się w czasach samotnych łowów i wędrówek przez świat, w którym każdy a priori był wrogiem? A może rzecz miała podłoże w pierwotnie drapieżnej naturze Rodzaju? Bóg raczy wiedzieć. Tak czy owak, tu rozmowa wodzów się urwała i do końca lotu nie zamienili ze sobą już słowa.
Bogusław i Udo też milczeli, śledząc mrok za oknem, reszta zaś prowadziła luźną rozmowę bez konkretnego tematu. Szkot nie przestawał bawić się dłonią dziewczyny, ta zaś co rusz odwdzięczała się przymilnym uśmiechem. W końcu Falcon wylądował na zachodniej rubieży Edynburga i wszyscy przesiedli się do dwóch czarnych limuzyn z kierowcami w czarnych uniformach i czarnych czapkach z daszkiem. Ta tocząca się po płycie lotniska mini kawalkada wyglądała jak mini żałobny kondukt, ale z drugiej strony, dlaczego by nie, skoro jej pasażerowie mieli w sobie pierwiastek śmierci.
Za ogrodzeniem lotniska auta energicznie odbiły w kierunku zachodnim, pozostawiając za sobą rozlokowane wokół Holyrood Park miasto.
– Co to są asygnacyjne stawki rodzaju? No i ile tego będzie? Wiesz… muszę wreszcie zamknąć tę sprawę – powiedział jakby mimochodem Leon, odrywając wzrok od pejzażu za oknem, koncentrując go na twarzy Chwalimira.
– Grzywna? A za co? – spytał Gerard.
– Jak za co? Przecież miałem dwa trupy w ogródku.
– Aaaa, rzeczywiście. W tym całym zamieszaniu wyleciało mi to z głowy.
– Więc? – Młody znów spojrzał na króla.
– Jak wrócimy, pogadaj z Otto.
– Z nim mam to załatwiać?
– Tak jakby. Ja wydaję wyrok, Otto nalicza stawkę, płacisz łowcom.
– Co?
– Mały, nie udawaj zdziwionego. A myślisz, że po co wymyślono grzywny za śmierć człowieka? Żeby udobruchać łowców – wyjaśnił Chwalimir. – A skąd określenie stawki asygnacyjne? Bo jak tysiąc lat temu zawieraliśmy pakt z łowcami, sygnowaliśmy porozumienie określające między innymi zapłaty, nazwijmy to, za zło. Za szaleństwo degenerata zapłatą jest śmierć degenerata, a za inne przewiny, grzywny. Tak więc, mój drogi… – Król zamyślił się na chwilę. – O ile dobrze pamiętam, ty podchodzisz pod paragraf „śmierć niekonieczna w działaniach wojennych”.
– To porąbane. Pod to można podciągnąć wszystko – obruszył się Młody, sceptycznie patrząc na swego monarchę.
– Może nie wszystko, ale wiele, więc się ciesz, że mamy taki elastyczny pakt. – Chwalimir wzruszył ramionami. – Chyba nie myślałeś, że damy się zamknąć w sztywnych ramach narzuconych przez ludzi? Mamy dwa światy, a między nimi nieustannie toczą się spory i wojny…
– Dobra. – Leon machnął ręką. – To ile ta grzywna?
– Myślisz, że pamiętam? Od tego jest Otto… Chyba pięć procent majątku w pieniądzu za każdego zabitego, ale nie jestem pewien.
– Ile?! To rozbój w biały dzień! Pięć procent?! Ty wiesz, jaka to kasa, jak z mojego majątku sypnę im dziesięć procent?! – burzył się Młody.
– Cóż, to w końcu śmierć. Stan nieodwracalny, jakby na sprawę nie patrzeć – stwierdził król bezceremonialnie.
– I to wszędzie tak jest? Czy tylko my dajemy się tak ograbiać?
– Pakt zawarły wszystkie klany. Opowiadałem ci przecież… Najpierw szaleństwo wojny z Cieniami Nocy, a potem rzeź ludzi, która ogarnęła świat. Do paktu siadła garstka, ale podporządkować musieli się wszyscy, jeżeli chcieli przetrwać.
– Taaa, to jakim cudem Arnulf i jego banda mogą sobie urządzać dzikie łowy? Nie wierzę, że germańscy łowcy tego nie widzą.
– Widzą. Pewnie, że widzą. A myślisz, że skąd mają te luksusowe wozy i garniturki od Armatniego? Z forsy Arnulfa.
– Że niby przymykają na to oko?! – Leon aż się zachłysnął, nie dowierzając.
– Tak. Są skorumpowani. Przecież to ludzie.
– Nasi też będą teraz mogli pozamieniać te swoje trychiny na Mercedesy, jak im taką kasę sypnę – mruczał cierpko Leon.
– Nie marudź, synu, nawet nie zauważysz uszczerbku w budżecie. I ciesz się, że liczą tylko od tego, co masz w pieniądzu, a nie od wartości całego majątku, który posiadasz – skwitował król w chwili, gdy Karina otwierała usta.
– Uważaj, co mówisz, pijawko! – żachnęła się z hardą miną. – Jakie trychiny, co?
– Okruszku, nie zaczynaj… – uspokajał ją Ger, śląc przy tym Leonowi „błagam, odpuść” spojrzenie.
– Sorki, Kruszyna, tak jakoś mi się wymsknęło – powiedział więc Młody, by zażegnać ewentualny spór i nie dyskutował więcej.
Zwłaszcza że z tą małą trudno było wygrać (chyba że szli na noże), a jego sprawa i tak była już przesądzona. Co najwyżej mógł się narazić na wyższą stawkę, jeśli wyprowadziłby Chwalimira z równowagi. Tymczasem Leon powinien dziękować losowi za pakt z łowcami i asygnacyjne stawki Rodzaju, dzięki którym zachował głowę.
Dalej jechali, milcząc – zasępiony Leon, nieczytelny Chwalimir i Ger z Kariną wpleceni w siebie tak, że nie sposób było bardziej. By zawarli więź, nikt nie słyszał, ale patrząc na przesadną bliskość, której nieustannie szukali, mało kto poszedłby o zakład, że tak nie było.
Ładny szmat drogi później limuzyny wjechały na żwirowy trakt, a z niego na ogromny dziedziniec przed domostwem Gavena.
W pierwszych przebłyskach jaśniejącego świtem nieba powitał ich Angus – brat i prawa ręka Gavena – rudy Szkot w czerwono-zielonym kilcie, który na tle pokrytego patyną czasu ponurego zamczyska zaskakująco współgrał z wiszącym nad nim zimnym, ołowiowano-szarym niebem.
– Nooo, druhowie moi! – zawołał tubalnym głosem Gaven, gdy tylko weszli do wielkiego holu.
W kraciastym kilcie, białych kolanówkach z wielkimi pomponami i w szarym wełnianym golfie ucieleśniał wizerunek seksownego Szkota, jaki raz po raz pojawia się na rozkładówkach tabloidów. W otoczeniu kamiennych ścian gęsto pokrytych starymi portretami oraz rycerskich zbroi, z których żadna nie była repliką, emanował dostojeństwem.
– Wyglądacie świetnie. Jakby czas się was nie imał – żartował, a na jego młodzieńczej twarzy igrał figlarny uśmieszek.
Rozłożył szeroko ramiona i rzucił się do uścisków uśmiechnięty i szczerze szczęśliwy, tryskający radością daleką obiegowemu wizerunkowi wampira.
Brak oficjalnych powitań i chłodnej etykiety sprawił, że Chwalimirowi spadł kamień z serca – owo serdeczne powitanie zdawało się wróżyć pomyślne rokowania.
Arnulf przystanął w pół kroku. Zawsze zdystansowany, teraz był ostrożny wobec tej wylewności, lecz nim uczynił czytelniejszy sygnał, już tonął w silnym uścisku Gavena.
Chwalimir się nie opierał. Więcej – sam przygarnął starego kompana i uścisnął go mocno porwany słowiańską serdecznością.
– Dobrze cię znowu widzieć – powiedział, zdejmując wierzchnie okrycie.
Sięgając pamięcią do wspólnej przeszłości, mógł przyznać, że z całej Piątki jedynie tego Szkota darzył swego rodzaju przywiązaniem, bo mimo wszawego położenia tylko Gaven wydawał się szczery i nie tracił pogody ducha. Naturalnie wierzyli, że ścieżki ich losów będą toczyć się razem po kres, ale przeznaczenie zrządziło inaczej i wraz ze zwycięstwem każdy wrócił na własne ziemie. Ostatni raz widzieli się więc jeszcze jako poganie. Dziś po wiekach religijnych zawirowań świat, który znali, był chrześcijańsko-laicki, a dawni bogowie w niełasce i zapomnieniu. Ale czy ważnym było, w co wierzy świat? Chwalimir wciąż był poganinem. A Gaven czy Arnulf…? Bez znaczenia. Szmat czasu przemknął, a oni znów stali razem, jakby rozeszli się ledwie wczoraj.
Pachołkowie wnosili bagaże i krzątali się wokół gości, ale Gaven miał własne plany. Mimo iż świt muskał już wierzchołki szczytów, nie zamierzał myśleć o śnie.
– Chodźcie, chodźcie… – Ciągnął ich za sobą mrocznym korytarzem; echo kroków na kamiennej posadzce niosło się po zamczysku. – Szkoda czasu na sen. Teraz trzeba być razem. Łykniemy po kielichu, powspominamy stare dzieje – tłumaczył, resztę gości powierzając Angusowi.
Gaven i Angus – podobni byli do siebie hartem ducha i brawurą, ale urodą i charakterem różnili się bardzo. Gaven, stateczny i odpowiedzialny, był nieco smuklejszy od brata, twarz miał delikatniejszą z rzymskim nosem, a ruchy lżejsze. Bez wątpienia był bardzo urodziwy, ale najpiękniejsze miał włosy – faliste pukle o jedwabistym brązowym połysku w blasku świec lśniły, nabierając miedzianego odcienia i spadały mu na ramiona, okalając wyraziste policzki. Angus natomiast, porywczy i nieustępliwy, miał przysadzistą sylwetkę, szeroką twarz i płomiennie rude włosy. A jednak tak różni, ci dwaj byli braćmi – nie tylko braćmi krwi w Mrocznym Świecie, ale też braćmi z krwi i kości, i ze śmiertelnych rodziców. Mimo swego ciężkiego losu Gaven przemieniwszy Angusa, otoczył go opieką i niewyjaśnionym cudem zdołał ukryć go przed Gejzą. A gdy przyszedł czas zwycięstwa, młodszy brat stanął u jego boku.
– Ależ tęskniłem za tym spotkaniem – mówił Szkot, obejmując ich ciepłym spojrzeniem. – Tyle mam wam do powiedzenia i tyle pytań ciśnie się na usta.
Otworzył ciężkie wysklepione łukiem odrzwia i weszli do gabinetu. Wśród okładzin z dębowego drewna pokrywających mury, wśród ciężkich dębowych mebli, skórzanych kanap, grubych dywanów i nawału zdobień z kraty w klanowych barwach sięgnęli po krwawą Mary w kielichach z lanego szkła. W blasku płomieni i cieple kamiennego kominka odradzała się dawna zażyłość, jak gdyby od spotkania minęła ledwie chwila.
– Ale, ale! – krzyknął nagle Gaven i klasnął w dłonie, niczym ucieszone dziecko; odstawił na stół kielich i wprawnym ruchem zerwał się z kanapy, zrzucając przy tym kraciastą poduchę na podłogę. – Mam niespodziankę! No dalej chłopaki, wstawajcie!
Wziąwszy ich pod ramiona, dziarsko ruszył w stronę drzwi i dalej korytarzem, po którym znów niosło się echo kroków. Gdy zaczęli schodzić do zamkowych podziemi, cień niepokoju przemknął ciarkami przez ciało Chwalimira. Gaven ciągnął ich do lochów. Po co? Germanin też bił się z myślami, a jednak szli za Szkotem, nie dociekając.
– Oto moja niespodzianka – powiedział gospodarz rozpromieniony, uchylając drzwi, za którymi kryła się archaiczna łaźnia.
Drewniane ławy i palenisko; rozgrzane kamienie zlewane wodą skwierczały przyjemnie, buchało gorąco, kłębiła się para. Ostatni raz chlusnąwszy wodę na kamienie, słudzy rozłożyli ręczniki na ławach i wymknęli się bezgłośnie.
Chwalimir i Arnulf stali w progu kamiennej groty, a ich niepokój odpłynął jak fala. Wróciło wspomnienie dawnych chwil, kiedy po kaźni Gejzy toczyli walki z Cieniami. Każdego świtu wracali do jaskiń i do skleconej naprędce łaźni, gdzie zwyczajem ludzi relaksowali ciało. Nie byli sami – ci obcy też byli, a z nimi kobieta, natenczas wybranka Chwalimira.
– Rewelacja! Najlepsza niespodzianka – powiedział Arnulf szczerze i, jak nie on, po kumplowsku klepnął Szkota w ramię.
Błyskawicznie zdjął ubranie i stanął golusieńki, jak go bogowie stworzyli. Chwalimir i Gaven poszli jego śladem.
To, co się działo potem, było doprawdy niezwykłym widowiskiem – trzej wiekowi mężowie porzucili powagę i majestat, i goniąc się po łaźni jak niedorostki, smagali rózgami i chlustali strugami zimnej wody. Zatracali się w beztrosce, pozostawiając zło świata poza murami łaźni. Ich mokre, muskularne ciała, choć naznaczone śladem ciężkich czasów, były warte grzechu, a twarze w otoczce mokrych włosów prawdziwie piękne. Każdy był inny, lecz wszyscy równie zniewalający. Byli nadzy, a jednak wciąż potężni tak posturą, jak i mocą.
Świadomość tej mocy w obliczu rubasznej nagości obudziła czujność w sercu Gavena. Po co tu zjechali? – myślał, mimo iż sprawa zdawał się jasna. Bo z drugiej strony wampir, to wampir. Czy więc za troską o los Mrocznego Świata krył się jakiś zamysł? Ale był tu Słowianin, a Gaven mu ufał. Nie wierzył, by chciał odebrać mu władzę i przejąć szkockie klany. Arnulf, to co innego – był podstępny i wyrachowany nawet wobec druhów, niemniej Słowianin… Nieee – upewniał Gaven samego siebie.
Przysiadł na ławie, westchnął ledwie słyszalnie i pomknął myślą do tej niebywałej nocy, gdy Gejza był martwy, niewolnicza dzicz okiełznana, a w rękach Piątki los całego świata. Dosłownie.
Przejęli władzę, skalne lochy zamienili w wojenną kwaterę zapewniającą bodaj minimum wygód, a to, plus charyzma Piątki, pozwoliło poskromić dziką, wampirzą brać. Mieli więc jako taką stabilność. Wciąż jednak stali w obliczu wojny z Cieniami i jeśli chcieli ją wygrać, musieli sygnować pakt z ludźmi. Pozornie śmieszny, niedorzeczny pomysł, ale tylko tą drogą mogli sięgnąć celu. Opracowali więc plan, zawarli pakt i ustalili granice, a wszystkiemu przewodził Słowianin. Potem były strategie, dyskusje i spory, a na końcu walka i podział świata. O co szły spory, nikt dziś nie pamiętał, dość, że dyskusje ich połączyły – budowały więź.
Tak było – przyznał w duchu Gaven, patrząc jak Chwalimir i Arnulf kładą się na ławach i wyciągają wysmagane ciała, oddając się przyjemności. Szalona obawa, która zrodziła się w jego sercu, zawisła nagle w próżni, a pewność prawości Słowianina pozwoliła ulecieć płochym myślom.
Co dziwne i Chwalimir pomknął wspomnieniem do tamtej nocy. Ale nie lęk go tam wiódł, lecz radość i zabawa. Powrócił do chwil, gdy pijana wizją rychłej wolności Piątka świętowała, skacząc wokół wielkiego ogniska, w którym skwierczało poćwiartowane truchło Gejzy, śmierdząc ohydnie. Jakkolwiek ów smród nie studził ich zapału. Obyci z ohydą zbywali go obojętnością i bawili się ochoczo, jak potrafili najlepiej – to Azjata wygrywał trele na wystruganej przez siebie piszczałce, to Eryk na wikińską modłę dmuchał w nią mało melodyjnie, to znów któryś z zamorskich łowców gwizdał na niej tak, że nogi same rwały się do tańca. A i wampirza brać, dotąd niewolona, traktowana gorzej niż padlina, zachłystywała się swobodą, gdy zdjęto z nich kajdany. To była szczególna noc – noc smakująca wolnością i pachnąca nadzieją. Dla Chwalimira szczególna tym bardziej, że to wtedy zasmakował rozkoszy w ramionach ognistej kobiety. Dotąd znał tylko małżeńską uległość Mojmiry i poddańczą żywicielek, ale zamorska wiedźma umiała kochać inaczej – żywiołowo i z pasją, oczekując spełnienia. Zachłysnął się takim żarem i tak już miało pozostać. Wciąż wystarczyło, by przymknął powieki, a już widział obraz pięknej, ciemnowłosej kobiety o śniadej skórze – kołysząc biodrami, podchodzi do niego, gdy on tańczy wokół ogniska, a potem wyciąga rękę, by przejąć kontrolę nad wszystkim, co potem. Tamtej nocy pojął, czym jest ogień namiętności.
– To było wybitne. – Słowa Arnulfa wyrywały go z marzeń; i należało się z nimi zgodzić – to było wybitne.
Germanin leżał na ławie nagi, piękny i wydawał się szczęśliwy. Jakże inna była szkocka gościna od zimnego przyjęcia w Poczdamie.
Kiedy Chwalimir bawił się tak dobrze i mówił tak wiele? Nie pamiętał. Nawet na balu przebierańców, gdzie poznał Zuzannę, nie wykrzesał z siebie tyle życia. Przeciwnie – bliskość pełnej wdzięku i ekspresji, zjawiskowej dziewczyny wyostrzyła tylko jego dystans.
Gaven, a nawet cyniczny Arnulf, też nie szczędzili sobie na gadulstwie. Tego świtu połączyły ich wspomnienia i braterska wspólnota, a na poważne sprawy czas miał nadejść o zmierzchu.
Chwalimir kład się do snu w jaskrawym świetle dnia. Szczęściem grube mury zamczyska i ciężkie kotary na wąskich oknach nie dały mu wniknąć do komnat. Leżał w masywnym łożu z baldachimem i błądząc myślami w odległych wspomnieniach, wpatrywał się w równe linie wiszącego nad jego głową tartanu (1). Niedające spokoju obrazy znów powróciły, rozdzierając serce. Ale to nie był czas na udrękę. Jeśli miał dalej dzierżyć władzę i zapewnić klanom bezpieczeństwo, musiał ostro wziąć się do pracy, a zamierzchły żywot znów skryć w odmętach niepamięci.
__________
(1) Tartan klanowy – tkanina z wełny owczej, o kraciastym wzorze utworzonym z krzyżujących się różnej szerokości i barwy pasów. W klasycznej szkockiej kracie pasy są w sposób lustrzany odwzorowane w pionie i poziomie. Tartany były początkowo używane przez szkockich górali i mieszkańców wysp, z czasem przybrały je również szkockie rody z nizin i pogranicza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz