poniedziałek, 29 grudnia 2014

Tajemnice - rozdział 6 i 7




Ponieważ ostatnio mało się działo na blogu, postanowiłam zamieścić dziś dwa rozdziały Tajemnic. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu :)
Zapraszam !!!

Rozdział 6

1 listopada – Dzień Zmarłych był zawsze osobliwym świętem. Dla Rodzaju szczególnie, gdyż tak naprawdę byli przecież nieumarłymi martwymi. W ten dzień, podobnie jak reszta społeczeństwa, gromadzili się na cmentarzach i wspominali tych, którzy odeszli, wciąż żywych w ich pamięci. 
Nie mieli grobów, nie chowali ciał na ludzką modłę. Szczątki swych prawdziwie zmarłych braci palili, a prochy rozsypywali z wiatrem, oddając je Matce Naturze. Niemniej brak grobów nie przeszkadzał im w tym szczególnym dniu odwiedzać miejsca pochówków i obcować z ich duchami wśród duchów innych zmarłych.
1 listopada 2011 roku był absolutnie wyjątkowy – ciepły, słoneczny, bezwietrzny, można by rzec: radośnie pogodny. Dlatego, gdy po zapadnięciu zmroku Bogusław rozchylił mięsiste zasłony w swoim salonie i stanął w otwartych drzwiach okna balkonowego, czuł słoneczne ciepło, które jeszcze tliło się w wieczornym powietrzu. Trzymał w ręce szklankę z podgrzaną krwią i przyglądał się światu na zewnątrz. Takiej jesieni nie było już od wielu lat, aż chciało się wyjść z domu i wybrać na spacer.

Wyjechał w miasto w pogodnym nastroju. Od setek lat odwiedzał w tę noc cmentarze, niezależnie od tego w jaki kraniec Europy rzucił go los. Jednakowoż polski obrządek lubił najbardziej. Tu święto zmarłych, z uwagi na dostojeństwo i poszanowanie powagi śmierci, było świętem godnym, nie zaś groteskowo radosnym i krzykliwym, napadającym na ludzi w marketach, mediach i na ulicach. Tu 1 listopada był czasem, w którym każdy we własnej duszy spotykał się z przeszłością.
Skręcił w stronę ulicy Reymonta, a dalej do Ściegiennego. Nie zastanawiał się, który cmentarz odwiedzi w tym roku, skoro jednak górczyński był najbliżej, postanowił zacząć od niego. Niestety, jak co roku, nie sposób było znaleźć tu miejsce parkingowe. Nie szukając więc zbyt nachalnie, ruszył w stronę Junikowa. Niespiesznie jechał Grunwaldzką, która, ku jego zaskoczeniu, nie była wcale tak zakorkowana, jak się obawiał.
Stale remontowane miasto nie ominęło w swych innowacyjnych zapędach tego rejonu, co było oczywiste, skoro w pobliżu znajdował się stadion miejski. Mistrzostwa EURO 2012 wprawiały w modernizacyjny amok wszystkich włodarzy miast-organizatorów. Zatem i Poznań przechodził swoisty face lifting, który większość mieszkańców odczuwała raczej jak operację na otwartym sercu niż szeroko zakrojone zabiegi upiększające. Tak więc wchłonięta w plan przebudowy ulica Grunwaldzka, mimo remontowego chaosu w mieście, okazała się dość płynna komunikacyjnie i całkiem sprawnie można było przedostać się nią do cmentarza. Oczywiście był już wieczór, a kompletne ciemności skutecznie zniechęcały do cmentarnych spacerów, choć niezaprzeczalnie z roku na rok coraz więcej osób decydowało się właśnie wieczorem zapalić świeczkę ku pamięci najbliższych.
Cmentarz Junikowski był największą nekropolią w mieście. Obszar przeznaczony na parkingi zajmował ogromne połacie przyległych terenów, podzielonych w tym dniu na sektory, do których wjazdy znajdowały się w bezpośredniej bliskości poszczególnych bram.
Bogusław skierował Mercedesa do ostatniego sektora parkingowego. Chciał wejść bramą prowadzącą wprost do dużego placu, przy którym znajdowała się cmentarna kaplica i pomnik ku czci Ofiar Katyńskich. Mimo późnej pory, parking był jak zawsze po brzegi zastawiony autami. Musiał więc kilka razy objechać wewnętrzne drogi, nim tuż pod lasem znalazł wolne miejsce.
Wysiadłszy z samochodu, od razu poczuł swoiste ciepło płynące zza cmentarnego ogrodzenia. Jasna poświata brodząca po czarnym niebie tworzyła niecodzienną łunę, tak charakterystyczną dla miejsc pochówków w tym szczególnym dniu. Niezliczone tysiące lampek jaśniały i wydzielały ciepło, stwarzając specyficzny, acz przyjemny klimat. Być może ludzie nie wyczuwali tego tak bardzo jak on, ale dla wampira różnica w temperaturach pomiędzy nekropolią, a okalającą ją przestrzenią była wyraźnie odczuwalna.
Podszedł do kłębiącej się przed bramą masy ludzkiej i przy którymś z licznie tego dnia porozstawianych stoisk z ozdobami kupił paradny lampion z długą żywotnością płomienia.
Bogusław szedł szeroką aleją wśród wielu podobnych jemu miłośników wieczornego celebrowania święta zmarłych i napawał się swoistym urokiem miejsca. Wszędzie migotały kolorowe lampki, które odbijając swe światło w błyszczących pomnikach, powielały drgający w nich blask. Szpalery mieniących się nagrobków tworzyły zaskakujące wrażenie baśniowości, albowiem obfitość światełek oraz rozmaitość ich kształtów i barw tłumiły naturalną posępność cmentarza.
Setki lampek paliły się wokół pomnika Ofiar Katyńskich, a na obrzeżach tej świetlnej manifestacji licznie gromadzili się ludzie. Rokrocznie ci, którzy stracili tam kogoś bliskiego, zapalali tu lampkę, oddając hołd jego pamięci. Tu palili lampki również ci, których zmarli nie mieli namacalnych grobów, nad którymi można by pochylić głowę i na chwilę oddać się zadumie. Bogusław był wśród nich. Wszyscy jego bliscy – ci ludzcy, których już nawet nie pamiętał, i ci z Rodzaju jak Jagienka, nie mieli miejsc, nad którymi mógłby się zatrzymać. Zapalił swój znicz i postawił wśród ogromu pozostałych.
– Ku waszej pamięci – wyszeptał.
Ludzie dookoła szeptali, modląc się lub rozmawiając. Ci, którzy stali tu po raz pierwszy wysłuchiwali opowieści o tym miejscu z ust tych, dla których zapalanie tu znicza było już tradycją. Rodzice w szeptanych słowach przekazywali dzieciom historyczno -rodzinne fakty, wyjaśniając cel, dla którego tu stali. Ale niezależnie od tego, jak bardzo różniły się te opowieści i jak różne losy toczyli zebrani wokół ludzie, wszystkim, bez wyjątku, przyświecała jedna idea – we własnym sumieniu, we własnej duszy zjednoczyć się z tymi, których już nie było. Każdy na swój sposób przeżywał stratę i rozłąkę i modlił się, by tym, którzy odeszli, było dobrze w świecie, do którego trafili.
Bogusław stał tak przez chwilę, po czym odwrócił się i wszedł na plac. Czuł obecność swoich pobratymców. Wiedział, że, tak jak on, są tu dla wspomnień.
Z daleka rozpoznał Chwalimira, Ottona, Karla… i Leona. Można było się spodziewać, że młody znajdzie się przy królewskim boku, gdy ten wychodził poza bezpieczne schronienie swojej rezydencji. Jeśli nawet gdzieś w pobliżu przebywali członkowie królewskiej ochrony, to należało im przyznać, że byli niedostrzegalni. Tego wieczora na cmentarzu wyczuwało się obecność wielu nieumarłych, więc skąd wiadomo, który jest ten z obstawy? Bogusław nie widział ochroniarzy, zauważył natomiast wieloletnią przyjaciółkę Ottona, Wandę – dojrzałą, na pierwszy rzut oka około czterdziestoletnią kobietę. Otto Obermann, zgodnie z preferencjami swego gatunku, nie był związany z żadną kobietą Rodzaju, ale z Wandą łączyła go osobliwa zażyłość, która w świecie samotników stanowiła szczególne zjawisko.
Wampirzyca, idąc pod rękę z młodziutką, niespełna siedemnastoletnią w dniu przemiany Karoliną, wyglądała jak matka z córką. Kierowały się w stronę kaplicy.
– Witam, Wasza Wysokość. – Bogusław skłonił się lekko, jak zwykli się kłaniać śmiertelni mężczyźni przy okolicznościowych spotkaniach, po czym równie delikatnie skinął głową, witając pozostałych. Jako wolny wampir nie musiał tytułować Chwalimira, ale dlaczego niemiałby okazać mu należnego szacunku, skoro ten faktycznie był królem?
– Witaj, Bogusławie. Miło cię znowu spotkać.
Pozostali powitali go krótkim „cześć” i serdecznym uśmiechem w tym samym momencie, w którym kobiety podeszły, by pokłonić się swemu monarsze. Chwalimir odwzajemnił powitanie. Ruszyli w stronę pobliskiej alejki. Wyglądając jak jedna z mnóstwa rodzin tego wieczora, bez pośpiechu szli cmentarzem, co jakiś czas przystając nad czyimś grobem.
Układ tego skromnego orszaku był oczywisty, choć nikt z postronnych obserwatorów nie domyśliłby się, że oto obok niego przechodzi król w otoczeniu świty i poddanych. Na samym przedzie, mając po bokach Karla i Ottona, szedł Chwalimir, za nim kobiety, nadal trzymając się pod rękę, a idący z tyłu Bogusław z Leonem zamykali korowód. Zewnętrzna ochrona wciąż była niedostrzegalna.
– Jak zwykle przy królu – Sławek zagadnął młodego wampira.
– Tak bywa.
– Co jest grane, młody? Jesteś jak jego papużka nierozłączka.
– Noo, niekiedy może to tak wyglądać – Leon cicho zachichotał. – Po prostu lubi mnie mieć czasami przy sobie.
– Coś was łączy? No wiesz… – W głosie Bogusława słychać było zmieszanie.
– O kurczę! Stary! – Leon stłumił śmiech w zaciśniętej w pięść dłoni. – Coś ty! Ale cię ponosi wyobraźnia. Nie! On traktuje mnie raczej jak syna, chociaż kompletnie nie mam pojęcia dlaczego – wyjaśnił już spokojnie.
– Książę Leon? – Teraz stary wampir tłumił chichot.
– A żebyś, kurna, wiedział.
Obaj roześmiali się najciszej jak potrafili, by nie rozpraszać powagi sytuacji. Ale przecież nie byli jedynymi, którzy znaleźli w tym miejscu i w tym czasie sposobność do rodzinnego spotkania i gawędzenia wśród cmentarnych alejek. Szli więc tak, podziwiając urok mieniących się, grobowych kwater, wyglądających niczym polany pokryte rojami barwnych świetlików i rozmawiali jak zwyczajni ludzie.
Taki to był wieczór, w którym bratali się ludzie z nieludźmi, nie mając o tym pojęcia, a jednoczyła ich potrzeba wspominania.


Rozdział 7

Dzieciaki od jakiegoś czasu spały w najlepsze w swoich łóżeczkach, a zmęczona oczekiwaniem na męża ich matka wyciągnęła nogi wzdłuż wygodnej kanapy, usadawiając się przed telewizorem ze spóźnioną kolacją w ręce.
Wieczór był taki, jakich wiele od kilku miesięcy, ale dzisiaj nie będzie udawała naiwnej i nie pójdzie do łóżka, by znowu dać Jackowi możliwość lawirowania na pograniczu półprawd. O nie, w końcu trzeba będzie określić to dziwaczne targowisko, które niepostrzeżenie zakradło się do ich domu, rozwalając się ze swoim niechcianym towarem po wszystkich kątach ich prywatności. Wreszcie trzeba to zakończyć. Nieważne, w którą stronę, byle wyrwać się z tego obłędu – postanowiła stanowczo.
Kaśka odłożyła talerzyk z kanapką na stojący przed nią stolik i ściszyła telewizor. Z głośników nie dochodził żaden dźwięk, pojawiające się na ekranie postacie odgrywały niezamierzoną pantomimę, a ona nasłuchiwała. Tak, nie pomyliła się, to klucz w zamku przekręcał się delikatnie, by ukradkiem otwarte drzwi mogły wpuścić do środka skradającego się za nimi przybysza.
Powoli opuściła rękę i odłożyła pilota na kanapę. Wyszła do korytarza i od razu natknęła się na Jacka, który powoli i delikatnie zdejmował wierzchnie okrycie, usiłując nie narobić hałasu. Niewierny mąż, wsparty doświadczeniem wielu poprzednich wieczorów, był przekonany, że żona już śpi w najlepsze. Zamierzał, jak zawsze, wemknąć się niepostrzeżenie, udając, że wszystko jest w porządku. Nie przewidział tylko, że uległa do tej pory małżonka, może mieć już tego po dziurki w nosie i najzwyczajniej w świecie zbuntować się przeciw jego obłudzie. Gdy przed nim stanęła, nie potrafił ukryć zaskoczenia.
– Ooo. Nie śpisz jeszcze?
– Jak widać… nie. – Nie chciała być niegrzeczna. Nie chciała też, by w jej głosie zagościł sarkazm, ale trudno było ukryć rozdrażnienie.
– Czekasz z kolacją?
To zaczynało sięgać szczytu bezczelności. Chcesz ostro pogrywać, gnojku? Dobra. Zobaczymy, jak sobie z tym dasz radę? – pomyślała, rozdrażniona jego zuchwałością, postanowiła jednak nie okazywać targających nią emocji. Na razie. Odpowiedziała więc spokojnie, acz zdecydowanie.
– Jestem przekonana, że właśnie wracasz z kolacji. Dwie w jeden wieczór mogłyby zaburzyć twoją nienaganną sylwetkę.
Jacek spojrzał na nią z powagą, która nie wróżyła niczego dobrego. Odwiesił płaszcz i w milczeniu poszedł do łazienki. Kaśka słyszała, jak odkręca wodę, myje i wyciera ręce. A potem wyszedł i przeszedł do kuchni. Ona cały czas stała w korytarzu, czekając na to, co musiało wreszcie nastąpić. Nie wiedziała tylko, kto pierwszy rzuci kamieniem – on, czy może ona będzie musiała to zrobić. W tej chwili zdała sobie sprawę, że dobrnęli do momentu, w którym już nie ma odwrotu. Każdy kolejny gest, każde kolejne słowo coraz bardziej będzie spychać ich w tę przepaść wyłaniającą się spoza krawędzi, na której się znajdowali. Nagle przeszył ją lodowaty dreszcz, jeżąc jej włoski na karku, a żołądek skręcił się, uderzając w nią nieprzyjemnym gorzkim posmakiem.
Tymczasem Jacek ze spokojem robił sobie herbatę, zachowując kamienną twarz pokerzysty. Nie oszukasz mnie, cwaniaczku – szydziła jej podświadomośćKaśka znała swojego męża wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to tylko pozory i że za chwilę ten iluzoryczny bąbel spokoju pryśnie. Patrzyła, jak trzyma w dłoniach duży, kamionkowy kubek w śmietankowym kolorze tak idealnie pasujący do wystroju kuchni, co w tym momencie było cholernie bez znaczenia. Patrzyła, w jaki sposób miesza cukier z taką samą manierą staranności, jak we wszystkim do czego się zabierał. Czasami ta jego akuratność doprowadzała ją do białej gorączki. Oczywiście staranność i precyzja to wspaniałe cechy, ale czasem człowiek musi pozwolić sobie na odrobinę spontaniczności, na oddech wolności. Każdy, tylko nie on. Niewielka łyżeczka w jego dłoni delikatnie zataczała idealne okręgi, bezgłośnie wirując w parującym płynie i nigdy nie uderzając o ścianki kubka. Kaśka czuła, jak z każdym kolejnym perfekcyjnym gestem męża narasta w niej irytacja, a lodowata fala złączonych w dziwnej mieszance niesmaku, odrazy i niechęci zalewa ją gwałtownie, nie pozostawiając miejsca na żadne ciepłe emocje. Złościła ją jego nonszalancja i gdy już miała wybuchnąć, on odsunął krzesło, zasiadł za kuchennym stołem i jakby nigdy nic zapytał:
– Wiedziałaś, że wykonywanie drobnych, jednostajnych ruchów, takich jak na przykład mieszanie herbaty, uspakaja?
Kompletnie ją zatkało. Ale nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, on odsunął drugie krzesło.
– Usiądź – zaproponował chłodno. – Pogadamy.
Nie spierała się. Czekała na tę rozmowę od jakiegoś czasu i teraz chciała mieć to już za sobą. Wiedziała, że wściekłość i rozdrażnienie nie są im akurat najpotrzebniejsze. Jeżeli mieli dziś dojść do porozumienia, musiała zachować stoicki spokój. Tylko co to znaczy porozumienie? Czym będzie porozumienie? Rozstaniem? Separacją? Rozwodem? Poczuła, jak strach i przerażenie uderzają w nią niczym złowieszcze tsunami.
Podeszła do lodówki i wyjęła butelkę z napisem Lech Premium. Teraz nie potrzebowała nic na rozgrzewkę, żadna kawa czy herbata nie byłyby w stanie utrzymać w ryzach szalejących w niej emocji. Tylko gorzkie, zimne piwo, spływając kaskadą po przełyku, mogło zmrozić ją na tyle, by nie pękła i rozsypała się w drobny mak. Choćby nie wiem co, dziś dociągną do końca to, co właśnie zaczęli. Usiadła przy stole i zaczęła słuchać.
Jacek był niebywale opanowany. No cóż, prawnik – pomyślała. Lata praktyki zewnętrznie wypruły z niego wszelkie emocje, pozostawiając tylko maskę neutralności, gdy zaczynał negocjacje. Mówił powoli, jakby ważył każde słowo i pewnie tak właśnie było, gdyż wszystko, co mówił o ich wspólnych latach, było do bólu prawdziwe, ale przemyślane i bez zbędnych uszczypliwości.
Nigdy nie przypuszczała, że on tak postrzega ich małżeństwo. Że dusi go słodycz rodzinnej sielanki i miażdżą kleszcze małżeńskiej więzi.Powinni prowadzić jakieś warsztaty z logiki małżeństwa – w duchu uśmiechnęła się do siebie. „Logika małżeństwa” – matka wszystkich oksymoronów. Ze wszystkich matek wszystkich oksymoronów ta zdecydowanie była na szczycie listy.
Kaśka beznamiętnie przyglądała się kropli wody, leniwie spływającej po zimnej ściance butelki, a on mówił, co jakiś czas pocierając ręką brodę w geście zastanowienia. Zalała ją fala wspomnień, w których ich małżeństwo było diametralnie inne od tego, które właśnie kreował przed nią Jacek. Jakby dotyczyło zupełnie innych ludzi.
– To nie dla mnie – powiedział w końcu, patrząc na nią tymi ciemnoniebieskimi oczami, którym wyraz szczerego udręczenia nadawał w tej chwili cholernie irytującej powagi.
– Małżeństwo? – spytała.
– Nasze małżeństwo – uściślił.
Auć… – zabolało.
– Zauważyłaś, że każda chwila, którą razem spędzaliśmy, paradoksalnie oddalała nas od siebie? – Miał monotonny głos i dalekie spojrzenie, jakby patrzył przez ściany, dostrzegając rzeczy gdzieś poza odległym horyzontem. – Czułem, jak mnie pochłaniasz, przytłaczając związkiem, który odbierał mi osobowość. Jakbym się kurczył, jakby coś mnie pożerało. Wiedziałem, że muszę się od tego uwolnić, inaczej pochłonie mnie całkowicie.
Długo mówił o tym, jak mu w tym związku ciasno i źle, a Kaśka patrzyła na niego, zastanawiając się kim jest facet siedzący naprzeciwko.To nie może być Jacek, którego pokochałam – pokręciła głową z niedowierzaniem. Co go tak cholernie zmieniło? W przyćmionym świetle kuchennej lampy jej mąż wydawał się jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Piękny i elegancki siedział naprzeciw niej zadumany, z miną ofiary, której jedynym ratunkiem jest szczera, oczyszczająca spowiedź. Boże, jak nienawidziła go w tym momencie. Musiała to przerwać.
– Ty pieprzony draniu – powiedziała cicho i pozornie spokojnie, ale wewnątrz niej szalały demony wściekłości. – Prędzej piekło porośnie kwiecistymi łąkami, niż wrobisz mnie w poczucie winy. – Teraz patrzyła mu prosto w oczy, nie zamierzając ugiąć się pod jego spojrzeniem. – To nie ja od miesięcy kombinowałam na boku. To nie ja zaniedbywałam żonę i dzieci. To nie ja robiłam wszystko, by zniszczyć to, co budowaliśmy latami. Więc również nie ja będę teraz sprzątać to gówno.
Jacek spojrzał na nią kompletnie zbity z tropu. Nie spodziewał się po swojej żonie takiego wybuchu. Przyzwyczajony, przez ostatnich kilka lat, do jej uległości i postawy szarej myszki, miał pełne prawo przypuszczać, że tak pokierowana rozmowa doprowadzi do zamierzonego finału – jej skruchy i wyegzekwowania wszystkiego, na czym mu zależało. Teraz jednak stał, a raczej siedział przed nim równy jemu przeciwnik, który nie dał się nabrać na prawniczy bełkot i wypracowane sztuczki, i domaga się należnych mu praw.
– Proszę cię, Kaśka, postaraj się na chwilę nie myśleć o tym w kategoriach winy i wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
– A co twoim zdaniem robiłam do tej pory? Słucham cię odkąd tu usiedliśmy i na razie nic konkretnego nie usłyszałam. Opowiadasz jakieś głupoty, najwyraźniej chcąc zamydlić mi oczy. Co chcesz mi właściwie powiedzieć?
– To, co chcę powiedzieć, jest naprawdę ważne. I nie denerwuj się. – Zdawał się nienaturalnie opanowany. – Nie chciałem, żebyś poczuła się dotknięta, a najwyraźniej tak się stało. To nie jest tak, że lekceważę twoje uczucia, czy upraszczam nasze relacje. – Zrobił pauzę, znów przywdziewając maskę cierpiętnika. – Po prostu do siebie nie pasujemy, ale niestety trzeba było tych lat, żeby się o tym przekonać.
– Jacek – warknęła. – Nie obrażaj mojej inteligencji. Przestań bredzić i przejdź do konkretów. Masz kogoś na stałe, czy to dorywcze przygody?
Zaskoczyła go tą bezpośredniością. Oczywiście był przygotowany na rozmowę o jego romansie, ale sądził, że uda mu się to jakoś opakować w otoczkę bajeru, by Kaśce łatwiej było przełknąć prawdę. Patrzył na nią, zastanawiając się, na ile może grać z nią w otwarte karty. Nie ma co się oszukiwać – już od jakiegoś czasu myślał, by od niej odejść. Zwłaszcza gdy ponętna Marta opierała swój rozkoszny tyłeczek na jego biurku, zakładając nogę na nogę i unosząc lekko stopę do góry tak, by czółenko zsunęło jej się z pięty. Stary chwyt ćwiczony od lat przez zalotne seksbomby na ich potencjalnych ofiarach. Miał tego pełną świadomość, a jednak zawsze, gdy to robiła, czuł jak narasta w nim chęć, by rzucić ją na biurko i solidnie zerżnąć. Na ostro, tak, by zapamiętała ten szalony seks już na zawsze. Potem, gdy zjawiał się u niej wieczorami, oczywiście uprawiali seks wielokrotnie, ale ani zacisze jej mieszkania, ani swobodny strój, jaki miała na sobie, nie kręciły go tak, jak te szpilki, ten grafitowy kostium z wąską spódnicą i to biurko w biurze, za którego drzwiami czekali umówieni petenci. No tak, rozmarzył się przez ułamek chwili, ale teraz musiał wrócić do rzeczywistości.
– Na stałe – wymamrotał.
– Od jak dawna? – padło oczywiste pytanie.
– Od roku. – To nie była stricte precyzyjna odpowiedź, ale przecież nie o konkretne daty chodziło. – Koleżanka z pracy? – Właściwie, po co zadała to pytanie? Wiedziała, że Jacek był zbyt leniwy, by wysilać się na dalekie zaloty, skoro w pracy miał pod dostatkiem chętnych kobiet.
– Tak.
– Boże, Jacek – jęknęła, patrząc mu prosto w oczy. – Nie sącz tak informacji. Jesteśmy już poza krawędzią. Nasze małżeństwo leci w tę przepaść z zawrotną prędkością i za chwilę roztrzaska się o dno. Nie ma dla niego ratunku, więc chociaż przejdźmy przez tę katastrofę jak dorośli ludzie.
Co właściwie chciała przez to powiedzieć? – zastanawiał się. Nieważne. Chce znać prawdę? Proszę bardzo.
Gdy opowiedział wszystko o swoim romansie z Martą, w kuchni zapanowała długa, dojmująca cisza. Nawet zewnętrzny świat jakby zachłysnął się tymi rewelacjami i teraz nie mógł złapać oddechu, tkwiąc w śmiertelnej, nocnej ciszy. Chyba tylko w nadejściu świtu mogli upatrywać nadzieję na to, że wszystko się jakoś ułoży.
– Kaśka, powiedz coś – bąknął, by przerwać milczenie. Jego słowa wyrwały ją z odrętwienia.
– Nie mam ci nic do powiedzenia. A teraz, czy mógłbyś mi wybaczyć? – zapytała, a raczej rzekła, oficjalnym tonem, po czym wstała, zdecydowana pójść do łazienki i przygotować się do snu.
– Kaśka, poczekaj! – zawołał za nią, zaskoczony jej nagłym odejściem. – Nie możemy tego teraz tak zostawić.
Kaśka uchyliła drzwi łazienki i wyglądając spoza nich, odpowiedziała ze stoickim spokojem: – Ależ możemy. A jutro ustalimy szczegóły rozwodu.
Słowo „rozwód” – nieodłączny element zawodowej codzienności Jacka, w kontekście jego własnego życia brzmiało obco, żeby nie powiedzieć wrogo. Sama myśl o rozstaniu, która od dość dawna krążyła mu po głowie, nigdy nie przybrała tak kategorycznej formy. Co dziwne, zawsze spodziewał się, że gdy już będą mieli tę trudną rozmowę za sobą, piłeczka będzie po jego stronie, a uczucie ulgi zaleje go falą, ponosząc ku brzegom wolności. Pech chciał (jego pech), że w jakimś sensie zdawał się teraz przegrany i nie odczuwał żadnej ulgi.
Kaśka usiadła na zamkniętej klapie sedesowej i wspierając się na łokciach, wsadziła twarz głęboko w dłonie. Westchnęła ciężko, uświadamiając sobie, że rakieta z napisem „stabilna przyszłość” właśnie z hukiem wystartowała w bezkresny kosmos, zostawiając ją na wypalonym pogorzelisku, które jeszcze do niedawna było jej małżeństwem. To bolało. Cholernie. Zdrada, oszustwo, podłość. Gdyby mogła wyładować narastającą w niej frustrację, kopałaby, krzyczała i roznosiła w drobny pył wszystko, co znalazłoby się w zasięgu jej ręki.
– Kurwa! Kurwa mać! – szeptem i przez zaciśnięte zęby wymamrotała pod nosem siarczyste przekleństwo.
Ona i siarczyste przekleństwa? Cóż, czasem człowiek potrzebuje rozładować się w niekonwencjonalny sposób. Nie mogła przecież uzewnętrznić swoich emocji i pokazać Jackowi, jak bardzo ją zranił. Musiała zachować pozorny spokój również ze względu na dzieci. Nie zafunduje im piekła, które często bywa ich udziałem, gdy rodzice się rozwodzą. Nie, jej dzieci nadal będą miały spokojny, stabilny dom, tylko ojciec będzie mieszkał osobno. Ta myśl pozwoliła jej zrównoważyć emocje. Teraz była gotowa stawić czoła codzienności z niewiernym prawie-eksmężem łajdakiem za drzwiami. Wzięła szybki prysznic, zmywając z siebie resztki napięcia, umyła zęby i wyszczotkowała włosy. Wychodząc z łazienki, była zdecydowana, w razie konieczności, stanowczo odeprzeć kolejną zaczepkę Jacka, który ostatnio miewał dziwny pęd do seksualnych podchodów w najmniej odpowiednich momentach. Uff  – jęknęła z ulgą, spostrzegłszy, że nie czeka na nią pod drzwiami. Nie było go też w sypialni. Dzięki ci Boże! – wymamrotała w duchu, niemal słysząc łoskot, z jakim spadł jej kamień z serca.
Obudziła się, niewyspana i z okropnym bólem głowy. Nic dziwnego – miała za sobą koszmarną noc. Na dodatek od dziś zaczynała nowy rozdział w życiu, jak należało przypuszczać, dużo trudniejszy i z pewnością chwiejny finansowo.
Jacek spędził noc w pokoju gościnnym, o czym świadczył złożony w kostkę koc i ułożona na nim poduszka, które wcześniej musiał wyciągnąć z pawlacza w holu. Samego sprawcy nie było w domu. Rzuciła okiem na zegarek – ósma trzydzieści. O tej porze był już w pracy.
W tym momencie hałaśliwy alarm rozdzwonił się w jej głowie, besztając ją za niefrasobliwość. Wiem! – skarciła go mentalnie, świadoma, że już dawno powinna była wyszykować Pawełka do szkoły. Zaspała. Cholerka! – mruknęła w myśli i zdecydowanym krokiem weszła do pokoju dzieci. Rozciągnięty w komicznej pozie synek spał w najlepsze w swoim łóżeczku. Pogrążony we śnie mały brzdąc nie miał bladego pojęcia, że jego szkolni koledzy już od jakiegoś czasu ciężko pracują, nabywając wiedzę niezbędną dla ich dalszej kariery życiowej. Okej! – pomyślała, ignorując denerwujący dzwonek, który wciąż zawzięcie brzęczał w głębi jej świadomości. Odpuść, zrobimy sobie dzisiaj dzień dziecka.
Odpuści czy nie, i tak musiała zadzwonić do szkoły, by zgodnie z warunkami podpisanej umowy, poinformować o niedyspozycji syna. Złapała więc za telefon i niezwłocznie załatwiła sprawę, a potem łyknęła dwa paracetamole, wypowiadając walkę uporczywemu bólowi. Odstawiła szklankę na blat i przeciągnęła się leniwie. W tym momencie poczuła, jak jej ciało bez problemu przekonuje świadomość, że to całkiem dobra pora, by jeszcze na trochę zakopać się w miękkiej pościeli i poleniuchować w odwecie za wczorajsze traumatyczne przeżycia. Dlaczego nie? – uśmiechnęła się do tej kuszącej sugestii, wchodząc do sypialni.
Pół godziny później wciąż leżała w łóżku z przemożnym postanowieniem lenistwa i przewracała się z boku na bok, ale sen już nie chciał wrócić. Być może pod wpływem wrednego bólu, który ciągle nie ustępował. Zwłaszcza że kłębiące się w jej głowie myśli, złośliwie drążyły każdy skrawek umęczonej świadomości, nie dając jej odrobiny wytchnienia. Nieważne jednak jak intensywne mentalne tornado by sobie zafundowała, Kaśka wiedziała, że i tak potrzebuje teraz bratniej duszy, by przejść przez to bagno suchą stopą. Wybór był oczywisty – jedyną osobą będącą tak blisko, by móc jej się wypłakać w rękaw, była Gośka. Nie namyślając się długo, chwyciła za komórkę i wybrała numer. Po trzech sygnałach radosny głos przyjaciółki zaćwierkał słodkie „halo”. Atmosfera euforii otaczająca Gośkę zaczęła rzednąć z każdym wypowiadanym przez Kaśkę słowem, a jej reakcje ograniczały się do zwięzłych wołaczy, wykrzykiwanych za każdym razem, gdy ta robiła pauzę na oddech.
Tak więc Kaśka napełniała płuca, gdy w tym czasie Gośka dawała upust swym emocjom, wykrzykując współczująco: Jezu!, Boże!, O Matko! lub bardziej emocjonalnie: palant!, dupek!, cholerny gnojek! Kiedy po niespełna piętnastu minutach zwięzłej opowieści Kaśka miała oczy pełne, chcących za wszelką cenę wydostać się na wolność, łez, uznała, że już najwyższy czas zakończyć tę rozmowę. Inaczej poryczy się jak bóbr i przez cały dzień nie uda jej się wrócić do równowagi. A przecież musiała stawić czoła codzienności z nic nie wiedzącymi maluchami.
– Wiesz, Gosiu – powiedziała w końcu jakby na podsumowanie swojej opowieści. – Myślę, że kiedy życie niespodziewanie zapędza cię w kozi róg, nie oferując żadnej drogi ucieczki, kiedy mąż okazuje się podłym oszustem, zdrajcą i palantem, czujesz się zawiedziona, rozczarowana, przerażona i samotna i nie widzisz już nic poza wielkim dnem, na które za chwilę spadniesz, rozbijając sobie pysk… wtedy nie pozostaje ci nic innego, jak znaleźć sobie cel, który będzie twoją odskocznią i którego uczepisz się jak kotwicy, która wyciągnie cię na powierzchnię, zanim utoniesz w ohydnym szambie udręki, jakie zaoferowało ci życie. Taki cel plus desperacja, by przetrwać, wyciągnie cię i obdarzy mocą, byś poczuła siłę do walki z wszelkimi przeciwnościami.
Po tych słowach po obu stronach słuchawki zapadło wymowne milczenie. Dosadność Kasinych przemyśleń była równie bolesna, co cięte rany zadane piłą łańcuchową. Ciche „łał” było wszystkim, na co mogła w tym momencie zdobyć się Gośka, porażona zawiłą oracją przyjaciółki. Gdy więc w końcu zdecydowała się ponownie odezwać, nie uraczyła jej już kolejnym wykrzyknikiem, natomiast cicho, niemal szepcząc, spytała:
– A ty, Kaśka, masz taki cel?
– Jeszcze nie, ale coś wymyślę. I wiesz co? Jestem przekonana, że tym celem nie będą dzieci.
– To dobrze. Nie ma nic gorszego, jak szukanie w dzieciach ucieczki od nieudanego związku. To nie ich problemy. One nadal powinny czuć się bezpieczne i szczęśliwe. Dobrze, że nie będziesz ich obarczać swoją samotnością. Boże, Kaśka! – Gośka była zdegustowana. – Nie masz pojęcia ile ja takich matek i takich dzieci spotkałam, gdy uczyłam w przedszkolach. I wiesz co? Zawsze dzieciaki były na przegranej pozycji.
– Wiem, Gosiu. Też już się z tym spotkałam w mojej rodzinie. Wierz mi, nie popełnię tego samego błędu co moja kuzynka Grażyna.
Zapadła niezręczna chwila milczenia.
– I to by było na tyle, jeżeli chodzi o „i żyli długo i szczęśliwie” – podsumowała rychła eksmałżonka, nie ukrywając sarkazmu.
– I co ja mam ci na to odpowiedzieć? – Gośka czuła się przytłoczona.
– Nic, po prostu powiedz mi, co tam u ciebie – poprosiła Kaśka, uznając, że Jacek i jego popieprzone wyskoki były już zbyt długo w centrum ich zainteresowania.
Jakiś czas rozmawiały, zręcznie omijając temat niespodziewanych rewelacji z ostatniej chwili, aż w końcu Kaśka odłożyła słuchawkę, przyrzekłszy uprzednio solennie, że jeśli tylko poczuje potrzebę wsparcia, natychmiast zadzwoni, nie bacząc na porę i okoliczności.
Odłożywszy telefon na nocny stolik, opadła niedbale na wymiętą poduchę i zapatrzyła się w jesienne słońce za sypialnianym oknem. Poczuła, jak niechciane łzy cisną jej się do oczu i nie mogąc ich powstrzymać, uwolniła je, by spokojnie pociekły po policzkach. Cóż z tego, skoro zdradzieckie łzy zaczęły kłębić się w jej oczach tak bardzo, że sypialnia nabrała rozmytych kształtów? Wzrok Kaśki mętniał coraz bardziej, pozwalając, by cichy płacz przerodził się w głośne szlochanie. Ogarniająca ją bezsilność sprawiła, że czuła się podle i straciła wszelką chęć do życia. Cholera! – w duchu ofuknęła samą siebie. Nie mogła sobie na to pozwolić. Za ścianą spały dzieci, które każdej chwili mogły się obudzić, a przecież nie chciała narażać ich na taki widok. Zdecydowanym gestem otarła łzy, zwlokła się z łóżka i poszła do łazienki, by z podniesionym czołem rozpocząć pierwszy dzień nowego życia.

***
Ani październik, ani też listopad nie charakteryzowały się typową dla nich aurą. Żadnych wichur, gradobicia czy plugawych deszczy. Po prostu pogodowa nuda. Wprawdzie zdarzyło się kilka deszczowych dni, ale można by je policzyć na palcach jednej ręki. Być może w innych częściach kraju było inaczej, ale tu – w Poznaniu… nic. Listopad konsekwentnie chylił się ku końcowi, a uparte słońce nadal niezmiennie rozświetlało niebo prawie każdego dnia, jakby zapomniało gdzie jego miejsce. I gdyby nie niestrudzone nocne mgły, świat zapomniałby, że właśnie głęboka jesień trzymała go w swych chłodnych objęciach.
Każdego wieczora stając w otwartych drzwiach balkonowych swojego apartamentu i popijając codzienną porcję krwawej Mary, Bogusław czuł wonny ślad słonecznych promieni, które w ciągu dnia ogrzewały miasto. Ludzki węch tego nie wyczuwał, ale jego wyostrzone zmysły potrafiły odróżnić zapach pieszczonej słońcem ziemi. Oczywiście najintensywniej czuł go latem, kiedy słoneczny aromat pozostawał w każdym kwiatku, listku czy źdźble trawy. Wtedy nawet ludzka skóra pachniała inaczej. Teraz jednak, gdy rzeczywistość z każdym dniem stawała się bardziej szara, a jedyną ozdobę stanowiły łysiejące na potęgę drzewa, zapach był o wiele słabszy, choć nadal wyczuwalny. Bogusław uwielbiał czuć go w powietrzu – jego jedyny kontakt ze słońcem od ponad tysiąca lat. Dlatego chłonął go łakomie każdego wieczora, gdy tylko otworzył oczy i zaspokoił swój pierwszy głód.
Dziś słoneczna nuta w lekkim wietrze była wyjątkowo intensywna, jakby w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin słońca było znacznie więcej niż w poprzednie dni. Zaciągnął się więc sporym haustem świeżego powietrza i od razu nabrał solidnej ochoty do pracy. Nie namyślając się wiele, zarzucił na siebie skórzaną kurtkę, wciągnął adidasy, po czym zbiegł do hali garażowej i ruszył w miasto. Pokręci się trochę to tu, to tam, a potem zajedzie na Jeżyce. Może znowu będzie miał szczęście i ją spotka?
Nie wyjechał jeszcze poza teren kompleksu, gdy odebrał zgłoszenie z pobliskiej ulicy Kossaka.
Para w średnim wieku z dwoma sporymi torbami turystycznymi czekała już pod budynkiem. Stojący przy krawężniku postawny mężczyzna zamachał, widząc nadjeżdżającą taksówkę, jakby obawiał się, że kierowca ich przeoczy. Ledwie Bogusław nacisnął dźwignię bagażnika, mężczyzna załadował do niego torby, po czym oboje wsiedli do środka.
– Na Ławicę – rzucił zdawkowo pasażer, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Na lotnisko?
– Tak. Poproszę.
Ot, cała konwersacja. Po uściśleniu miejsca docelowego mężczyzna natychmiast pogrążył się w rozmowie z towarzyszącą mu małżonką. Właśnie wybierali się na tygodniowy urlop do Hurghady, a z ożywionej rozmowy Bogusław wywnioskował, że nie była to ich pierwsza podróż do Egiptu. Podekscytowani wspomnieniami z wcześniejszego pobytu w Sharm el Sheikh, obiecywali sobie po obecnym wyjeździe równie emocjonujących wrażeń.
Droga na Ławicę przebiegała zaskakująco sprawnie i po kilku minutach taksówka zatrzymała się tuż przed szerokim wejściem do portu lotniczego. Klapa bagażnika ponownie uniosła się prawie bezszelestnie, a krewki mężczyzna ponownie szarpnął walizki, nie czekając na pomoc kierowcy. Pospiesznie rozliczył się za kurs i wraz z małżonką powędrował przez szerokie oszklone wejście do opasłej kolejki oczkujących na wylot pasażerów.
Sławek rzucił okiem na oddalającą się parę i uśmiechnął nieznacznie. Zamknął pokrywę bagażnika i właśnie zamierzał odjechać od krawężnika, gdy zatrzymał go wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna przed trzydziestką. Chłopak był urodziwy, z ciemnym dwudniowym zarostem, czarnymi sięgającymi ramion włosami i okularami na dość wydatnym nosie. Ubrany gustownie w kosztowne ciuchy. Mimo połowy listopada miał ciepłą naturalną opaleniznę.
– Można wolny? – zagadnął z obcym akcentem.
Obcokrajowiec – zawyrokowała Sławkowa podświadomość. Pewnie ćwiczy polski, więc niech będzie po polsku.
– Tak, jestem wolny. Proszę.
Mężczyzna wrzucił na tylne siedzenie niewielką torbę podróżną i umościwszy się obok, zatrzasnął za sobą drzwiczki. Krótka rozmowa ujawniła pochodzenie egzotycznego gościa – Francuz z Lazurowego Wybrzeża odwiedzający swoją dziewczynę, mieszkającą w podpoznańskich Obornikach.
Ponieważ rozmowa w języku polskim sprawiała chłopakowi wyraźne problemy, Bogusław zaproponował, by przeszli na francuski. Przyznał się nawet, że spędził dłuższy czas w Paryżu. Nie zdecydował się jednak uściślić, iż było to w czasach, gdy przez Francję przetaczała się zabójcza machina krwawej rewolucji. Rozmowny pasażer chętnie przystał na propozycję, co Sławek przyjął z ulgą, bo polszczyzna chłopaka pozostawiała naprawdę wiele do życzenia.
Choć pogawędki z pasażerami nie były na szczycie listy ulubionych zajęć Bogusława, to miła powierzchowność chłopaka i możliwość przypomnienia sobie języka mobilizowały go do szczególnej życzliwości. Poza tym mieli przed sobą dość długą jazdę i perspektywa spędzenia jej w milczeniu, z człowiekiem siedzącym za plecami nie nastrajała najlepiej.
Francuz okazał się rozmowny i z zapałem opowiadał o swoim zaangażowaniu w związek z polską dziewczyną, choć nie bez obaw widział ich wspólną przyszłość.
– Nie jest pan zdecydowany, żeby tu zostać? – Bogusław bardziej stwierdził, niż spytał.
– Nie. No wie pan, jak mam utrzymać rodzinę, to wolałbym troszczyć się o nią na własnym, dobrze znanym gruncie.
Nieźle kombinujesz. To ma sens.
– A jeśli dziewczyna się uprze?
– To będę miał problem. – Twarz młodzieńca okrył zbolały uśmiech.
– Nie podoba się panu u nas.
– No wie pan, ja mieszkam w miejscu, o którym inni mogą tylko pomarzyć. – Enigmatyczny grymas satysfakcji przemknął przez urodziwe oblicze pasażera. Trudno było z tym polemizować. Faktycznie niewiele było miejsc równie pięknych, jak francuska riwiera, które na dodatek poza walorami estetycznymi w pakiecie oferowały cywilizację. – Ciężko byłoby się przestawić – kontynuował. – Poza tym nie mam tu zupełnie nikogo. Znajomi, rodzina… wszyscy tam.
– Zawsze mogą pana odwiedzić. – Sławek przybrał pogodny ton, by nie sprawiać wrażenia, że nagabuje chłopaka.
Pasażer zaśmiał się dość żałośnie i pokręcił głową.
– Był pan we Francji, to chyba pan wie, co tam myślą o Polsce.
No był, ale setki lat temu. Od tego czasu nie tylko polityka i gospodarka uległy radykalnej zmianie. Ale przecież nie mógł się do tego przyznać, odpowiedział więc lakonicznie:
– Ja byłem we Francji bardzo dawno temu i wtedy nie interesowałem się tymi sprawami.
Młodzieniec przyjrzał mu się wnikliwie, lustrując go najpierw od tyłu, a potem jego odbicie w lusterku wstecznym.
– W dzieciństwie? – spytał, uznając zapewne, że są z kierowcą w podobnym wieku.
Bogusław wzruszył ramionami i obdarzył go ambiwalentnym uśmiechem.
– Nic dziwnego, że nie miał pan wtedy pojęcia, co się mówi we Francji o waszym kraju – odpowiedział chłopak, uznając wieloznaczny gest kierowcy za potwierdzenie swych przypuszczeń. – Zwięźle rzecz ujmując – zagadnął wyjaśniająco – pogląd jest taki, że jest to kraj ośnieżonych wiosek, do którego słońce zagląda sporadycznie i nawet w środku lata trzeba tu zabierać grube, zimowe ubrania. A w tych wioskach mieszkają zapijaczeni ludzie, którzy między stertami zdezelowanych samochodów, pamiętających czasy głębokiego komunizmu, popędzają kijami wątłe osiołki… To kto zechce mnie tu odwiedzić? – dodał z zamyśleniem po krótkiej pauzie.
Bogusława zatkało. Momentalnie odeszła mu ochota na dalszą rozmowę, a już na pewno na ciepłą, słowiańską otwartość. Dawno nie był nigdzie za granicą, nie miał więc możliwości poznać ze źródła poglądów innych nacji. Oczywiście media cały czas przekazywały niepochlebne opinie, jakie nasz kraj zbierał poza swymi granicami, tylko kto by tak do końca wierzył mediom? Niemniej… żeby coś takiego…?
– Osiołki to głównie Grecja i kraje bałkańskie. Geografia nie jest waszą najmocniejszą stroną, co? – burknął niechętnie. Nie przejmował się, że sarkazm wyciekał z każdego wypowiadanego przez niego słowa. Ten człowiek nie był winien ogólnej opinii, ale miał go pod ręką i to jemu oberwie się za ignorancję całego narodu.
– Cóż, takie jest myślenie większości – powiedział po chwili mężczyzna. – I nic na to nie poradzimy. Chyba będzie trzeba wielu lat, nim ta opinia ulegnie zmianie.
Chwilę zahaczali jeszcze o mało istotne tematy, ale rozmowa już się nie kleiła – chłopakowi ewidentnie było głupio z powodu ignorancji jego ziomków. Dojechawszy do Obornik, francuski przystojniak rozliczył się więc pospiesznie, równie pospiesznie pożegnał i pobiegł wyraźnie zniecierpliwiony do swej „barbarzyńskiej” ukochanej.
Bogusław ruszył leniwie spod wiekowego bloku, wspominając czas spędzony w ogarniętym rewolucyjną pożogą Paryżu.

***
To były okrutne czasy. Cała Europa zatrzęsła się z przerażenia, a najbardziej władcy europejskich monarchii trzęśli się ze strachu przed rozprzestrzenianiem się rewolucyjnej zarazy. Krótko po tym jak pod ostrzem gilotyny, ku uciesze gawiedzi, spadła królewska głowa Ludwika XVI, Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Republice Francuskiej. Niedługo też do Wielkiej Brytanii, Prus, Sardynii i Austrii dołączyła Holandia, Hiszpania, Portugalia i Państwo Kościelne, a po nich Neapol, Toskania i państwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Kraje te, organizując się przeciwko ogarniętemu rewolucyjnym amokiem państwu, zawiązały pierwszą koalicję antyfrancuską.
Prowadzony na szafot Ludwik XVI próbował przed egzekucją przemówić do swego ludu, prosząc Boga, by jego krew nie spadła na wszystkich Francuzów. Jego słowa odbiły się głuchym echem wśród zebranych, którzy podnieceni obietnicą bestialskiego widowiska z udziałem kata, gilotyny i ich monarchy w roli głównej, zakrzyczeli ostatnie przesłanie władcy „Obywatele, umieram niewinny!” skierowane do nich z wysokości szafotu. Tak więc na Placu Rewolucji przy obecności około dwustu tysięcy rozentuzjazmowanych paryżan odbyła się widowiskowa egzekucja człowieka, który do ostatnich chwil nie miał sobie nic do zarzucenia.
Paryż pogrążony w chaosie bratobójczej walki przedstawiał żałosne widowisko, ale bytujący w nim ludzie zdawali się tego nie zauważać. Egzystencja na poziomie niemalże wegetacji sprawiła, iż tak byli pochłonięci walką o własne przetrwanie, że nie zwracali uwagi na
świat, wykraczający poza ramy ich postrzegania.
Ta noc była szczególnie upalna, a gwieździste niebo ułatwiało widzenie wśród śmierdzących, ciemnych i ciasnych uliczek przedmieścia.
Oparty o wilgotną ścianę budynku Bogusław trzymał w ramionach małą, rudowłosą dziewczynę, tuląc ją do siebie w objęciach markujących namiętność. Tak naprawdę obserwowali ludzi, którzy w tym zaułku rozpusty przyszli szukać ucieczki od odrażającej wegetacji i zabawy wśród równie obmierzłej jak oni sami gawiedzi. Wszędobylski smród ludzkiego bytowania mieszał się ze smrodem nieświeżych ludzkich ciał odzianych w brudne łachmany. Nikomu jednak nie przeszło przez myśl, by zaczerpnąć trochę wody i obmyć pokrywającą ich zgniliznę. Tak więc ludzie i miasto tonęli w rozkładzie, a wyostrzone zmysły Rodzaju szalały, pragnąc wytchnienia.
Z baru naprzeciwko zaułka, w którym stali, wytoczył się tłusty mężczyzna z nalaną, spoconą twarzą i daleko posuniętą łysiną, obściskując wielce rozbawioną jego zalotami, równie bujną w swych kształtach kobietę. Jej perlisty śmiech zagłuszał pobliskie rozmowy, ale kobieta zdawała się tym nie przejmować. Świat istniał dla niej tu i teraz w ramionach tego mężczyzny i prawdopodobnie w jego sakiewce, którą miał przytroczoną do pasa.
Tak, to bez wątpienia był ostatni rynsztok tego miasta. Nie można było już bardziej się stoczyć. Poza tym miejscem miasto przestawało istnieć, wypluwając stąd najgorszy ludzki śmieć, który nawet tu nie przystawał.
– To nie jest miejsce dla nas – szepnęła Jagienka w ucho kochanka. – Musimy dostać się w głąb miasta.
Byli w nim zaledwie od kilku godzin i zorientowawszy się w ogólnej sytuacji, postanowili zostać tu na dłużej, niemniej posilanie się z żył tych szumowin było poza poczuciem ich godności. Może byli drapieżni, ale mieli swoją moralność. Nigdy nie doprowadzali do osuszenia ofiary, nigdy też nie wykorzystywali żywicieli dla zaspokojenia fizycznej żądzy. Postępowali wyjątkowo humanitarnie jak na przedstawicieli swojej rasy i czasy, w których wiedli egzystencję. Zwłaszcza teraz i w tym mieście. Czas rewolucji sprawił bowiem, że Paryż stał się idealnym miejscem dla wampira. Wszechobecny chaos, strach jednych przed drugimi, stosy zgilotynowanych ciał i nieodzowny zapach krwi. W takim szambie nikt nie zwracał uwagi na kolejnego trupa, który, wydrenowany do cna, pojawiał się na ulicy. Śmierć była na porządku dziennym, a ofiary ustawiano w kolejkach, by dokonać na nich bezlitosnego
wyroku i ogarnąć ogrom przerażającego procederu. Gdy istniejesz w nieskończoność, a obok twego istnienia przetacza się historia wraz ze swym porażającym okrucieństwem, gdy młodzi ludzie oddają życie za wątpliwej wartości sprawę, a ich wrogowie wyrzynają w pień ich pobratymców, gdy dzieci i niemowlęta umierają w obliczu bezsilności ich nie dość światłych rodziców czy opiekunów, zaczynasz obojętnieć na wszelkie zło i odrazę tego świata. A mimo to tych dwoje nieumarłych było bardziej ludzkich wobec swych żywicieli niż niejeden człowiek wobec swych bliźnich.
Jagienka chwyciła Bogusława za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku jaśniejszej części miasta. W miarę jak podążali w jego głąb stare, rozwalające się rudery zaczęły zamieniać się w nieco okazalsze budowle, wystarczająco dobre, by znaleźli tam schronienie, a jednocześnie nie tak dostatnie, by przykuli swoją obecnością niepożądaną uwagę.
Mała oberża o nazwie „Les petits poneys” zapraszała wędrowców niewielkim, blaszanym szyldem, zwisającym na skrzypiących łańcuchach nad górną framugą masywnych drewnianych drzwi. Gdy weszli do środka, gruby oberżysta ze spoconą, nalaną twarzą i łysiejącą czupryną uwijał się między ławami, dostarczając wino i obskurne zakąski siedzącym przy nich przybyszom.
Widok niechlujnego oberżysty sprawił, że Bogusław zaśmiał się pod nosem – mężczyzna do złudzenia przypominał człowieka, który niedawno wytoczył się z pulchną ladacznicą w śmierdzącym zaułku.
– Mnie też się zdaje, jakbym go już widziała – usłyszał w swojej głowie głos Jagienki.
Obruszył się nerwowo. Nie lubił, gdy grzebała w jego świadomości. Stulecia temu postanowili nie czytać swoich myśli i jedynie moment aktu miłosnego był czasem, który tę umowę wykluczał – trudno było kontrolować spontaniczne odruchy w chwili tak silnych uniesień. Nim jednak zdążył ją skarcić, oberżysta podszedł do nich, zagadując:
– Szanowne państwo sobie życzy…? – Miał szeroki uśmiech, który ujawniał rząd nadgniłych zębów i cuchnący czosnkiem oddech. Jego język był niechlujny, choć o dziwo zrozumiały.
– Macie wolny pokój? – Bogusław zapytał, starając się nie przyglądać odrażającej fizjonomii flejtucha.
– Mamy, panie, mamy – odpowiedział oberżysta, po czym rzuciwszy łakome spojrzenie Jagience, ryknął w przestrzeń, zagłuszając pobliskie rozmowy. – Antoinette!
Antoinette pojawiła się niemal niezwłocznie, wyłaniając się zza wysokiego kontuaru. Otarła dłonie w przypasaną do spódnicy szmatę i podeszła, dygając w niskim ukłonie.
– Zaprowadź państwo na górę. Państwo chce pokój. Daj ten od strony ulicy. To piękny pokój, panie. – Oberżysta ponownie skierował wzrok na Bogusława. – Będzie tam państwu wygodnie.
Dziewczyna znowu dygnęła i bez słowa ruszyła przez środek oberży, słusznie zakładając, że przybyli podążą za nią. Była drobna, raczej chuda z dużymi szarymi oczami w wynędzniałej twarzy. Widać było, że nie dojada. A może trawiła ją jakaś poważna choroba w zaawansowanym stadium? Wszakże prawdopodobieństwo niedożywienia było dużo wyższe niż jakiejkolwiek innej przyczyny złego stanu zdrowia. Dziewięćdziesiąt procent paryżan cierpiało w tym momencie z głodu. To że Antoinette pracowała w oberży, nie musiało gwarantować regularnych posiłków.
Pokój był obskurny ze szczątkowym umeblowaniem. Stało tu szerokie drewniane łoże pokryte cuchnącym siennikiem i spora skrzynia w jego nogach. Pod małym, kwadratowym okienkiem zdezelowany stół z przystawionym krzesłem, a na nim miska, z wnętrza której wystawał blaszany dzbanek z wodą. Przez oparcie krzesła przewieszona była nieokreślonej barwy szmata, prawdopodobnie pełniąca rolę ręcznika.
Dreszcz obrzydzenia przebiegł im po plecach, ale czyż mogli wybrzydzać? Rewolucyjny Paryż był dla nich konsumpcyjnym rajem, a to była cena, jaką musieli za pobyt w tym raju zapłacić.
– Państwo chcą coś do jedzenia? – spytała Antoinette i nim zdążyli odpowiedzieć dodała: – Bo do pokojów nie nosimy. Trzeba zejść do oberży.
– Dziękujemy. Jedliśmy po drodze – odpowiedział Bogusław, na co dziewczyna znowu dygnęła i bez słowa wyszła.
Zniesmaczona tandetnym lokum Jagienka, podeszła do okna i rozwarła je szeroko, ale smród z ulicy był jeszcze dotkliwszy niż zatęchły odór pokoju. Cóż, bolączka wszystkich dużych miast tych czasów – wszelkie odpady i ekskrementy trafiały przez okna na miejskie ulice, a fetor nie dbających o higienę ludzi i zwierzęcych odchodów dopełniał ohydnego wrażenia. Nic dziwnego więc, że jeśli nie krwawe rzezie i wyniszczające wojny, to zamaszyście kroczące przez Europę zarazy i epidemie dziesiątkowały zaniedbanych, wymizerowanych ludzi.
W takich miejscach wampirzy węch przechodził istne katusze, ale trzeba było wybierać pomiędzy zasobnymi w żywicieli i gwarantującymi anonimowość śmierdzącymi miastami, a pachnącymi naturą i świeżością wioskami, gdzie o posiłek było trudno, a anonimowość wcale nie miała racji bytu.
Rozejrzeli się po pokoju, po którym nie warto było się rozglądać i zeszli na dół do głównej sali, gdzie dla pozorów zamówili po szklanicy wina. Po krótkiej chwili spędzonej przy cuchnącej pomyjami ławie Jagienka wstała i ruszyła w stronę wyjścia, a jej dobrze wychowany towarzysz, dotrzymując niewieście kroku, wyszedł za nią w paryską noc.
Nie musieli długo szukać. Posiłek sam wpadł im w ręce, gdy przechodząc obok kościoła Saint Eustache, drobny mnich przemknął obok nich, nawet na nich nie spoglądając. Jagienka obróciła się do duchownego i zagadnęła tym swoim niewinnym głosem dziecka, by przykuć jego uwagę. Mnich obejrzał się w jej kierunku i to był błąd. Kobieta uchwyciła jego ufny wzrok i magnetycznym spojrzeniem zawładnęła jego świadomością. Potem wszystko potoczyło się jak zawsze, gdy wspólnie posilali się na jednym dawcy. Najpierw ona, potem Bogusław; pili spokojnie w załomie budynku, ukryci przez noc pod podcieniami głównego wejścia. Po wszystkim, zaszczepiając mu pozytywne emocje i uspakajającą sugestię, opuścili zakonnika, pewni, że mężczyzna bez przeszkód dotrze do celu, niczego nie pamiętając.
Śmierdzące posłanie w obskurnym pokoju nie zachęcało do miłości. Oni jednak czuli nieodpartą potrzebę spełnienia. Najadając się tak obficie jak dziś, nie musieli szukać dawcy przez kilka następnych dni, ale teraz musieli zaspokoić kolejny głód, nie zwracając uwagi na ohydne warunki. Łącząca ich więź jeszcze bardziej potęgowała tę intymną potrzebę.
Bogusław przyparł Jagienkę do ściany i zdarł z niej stanik sukienki. Szerokie, wielowarstwowe spódnice utrudniały dostęp do jej łona, ale na ten moment zaspakajał swoją potrzebę, delektując się pięknem jej zmysłowych ramion i rozkosznych, delikatnych piersi. Odpowiedziała na tę potrzebę równie energicznie, obnażając jego tors i zrywając z niego niegdyś białą, a teraz mocno sfatygowaną podróżną koszulę. Zatracili się w uściskach, pocałunkach, namiętnych pieszczotach. Gdy dotarł do centrum jej kobiecości, pokonawszy zbyt dużą ilość falbaniastych halek, była już bardzo wilgotna i w pełni na niego gotowa. Kiedy ona obnażyła jego? Nawet się nie zorientował. Po prostu stał przed nią w pełnej gotowości, a potężna erekcja, przy każdym głębszym pocałunku, wprawiała jego członek w nieskoordynowane drgania. Gdy nasadził ją na siebie, oboje jęknęli, a potem szybko, jak wygłodniałe drapieżniki gnali niesieni namiętnością, by osiągnąć cel zaspokojenia. Mieli za sobą stulecia wspólnego seksu, ale każdy kolejny raz był jak pierwszy – ostry, szalony, porywający i do bólu satysfakcjonujący. Bogusław zapamiętale obsypywał kochankę namiętnymi pocałunkami, myśląc, że nigdy nie znudzi się tym szalonym rytuałem, który opanowali do perfekcji i za każdym razem doskonalili ku zadowoleniu obojga.
Opadli na podłogę, nie bacząc na panujący na niej brud. Bogusław leżał na plecach, przy każdym oddechu unosząc na swym masywnym ciele drobne ciało Jagienki. Zasnęli usatysfakcjonowani i szczęśliwi miłością, którą ze sobą dzielili.

***
Wspomnienia pierwszej nocy w Paryżu i owładniętej namiętnością Jagienki zawiodły go do myśli o smutnej kobiecie z ulicy Prusa.
Gdy wrócił do Poznania było już dobrze po północy, ale i tak zajechał na Jeżyce. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans, by o tej porze kobieta krążyła po ulicach, ale sama świadomość, że gdzieś tam, w jednym z tych domów śpi w swoim łóżku, w zupełności go satysfakcjonowała. Oczywiście był jeszcze ten wrzód na tyłku w postaci męża-palanta, ale jego można było wymazać mentalną gumką myszką i nie zawracać sobie nim głowy.
Bogusław pokręcił się trochę po ulicach Jeżyc, a potem pomału, wśród mglistej otoczki, pokierował swoje auto na Grunwald, by jak zawsze zaparkować samochód w podziemnej hali garażowej City Parku, wejść na górę do luksusowego, pustego apartamentu i w samotności zakończyć kolejną dobę swej niekończącej się egzystencji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz