czwartek, 7 maja 2015

Tajemnice - rozdział 10




Choć na korektorskim warsztacie właśnie leżą Cienie, dziś, gwoli przypomnienia albo też na zachętę dla tych, którzy jeszcze nie czytali, podrzucam kolejny rozdział Tajemnic i zapraszam do czytania :)
Rozdział 10
11 listopada – wyjątkowe święto dla poznaniaków, celebrowane świętomarcińskimi rogalami, festynami, koncertami, a na koniec, jak zawsze… fajerwerki. Wszystko to okraszone słoneczną aurą, która najwidoczniej też chciała mieć tego roku swój udział w wielkim świętowaniu. Nazajutrz jednak pogoda przypomniała sobie o swoich powinnościach. Słońce znalazło się w odwrocie, a temperatura oscylowała w granicach zera, często spadając poniżej niego.
Za każdym razem, kiedy Bogusław ruszał w kurs, towarzyszyły mu stalowo-mleczne noce otulane wszechobecną mgłą, która rankiem ustępowała miejsca srebrzystej powłoczce szronu. Teraz listopad zbliżał się ku końcowi, a oni jechali na spotkanie z informatorem. Świat dookoła był dokładnie taki,  jaki w listopadową noc być powinien – mrocznie szary, spowity mgłą. W końcu czas na ważne spotkanie równie dobry jak każdy inny, a przecież nie mogli go odkładać, by czekać na lepszą aurę.
Jechali od niespełna godziny, zadowoleni z niewielkiego ruchu. Napotykane w drodze samochody wlokły się niemiłosiernie, brocząc we mgle niczym snujący się lunatycy. Ograniczone zmysły śmiertelnych kierowców sprawiały, że daleko posunięta ostrożność była w tym momencie jak najbardziej na miejscu. Co innego oni – widoczność, nawet w tak trudnych warunkach, nie nastręczała
najmniejszego problemu, a jazda luksusowym autem Leona czyniła nielichą frajdę. Usportowionej limuzynie, choć może nienajmłodszej, trudno było odmówić klasy, a sportowy duch maszyny nakręcał ich tak jak każdego kierowcę, który dostanie takie cudo w swoje ręce.
Prawdę mówiąc, motoryzacja była konikiem młodego wampira od czasów, gdy automobile stały się dobrem powszechnie dostępnym. Każdy wolny grosz przeznaczał na zakup nowego cacka, choć należałoby spytać, cóż w jego przypadku znaczy „wolny grosz”?

Czarne Audi S8 stało zaparkowane tak, by padało na nie światło latarni. Miało włączony silnik, a siedzący w nim dwaj mężczyźni Rodzaju uważnie przyglądali się okolicy. Czas sączył się ślamazarnie, jak krople wody z nieszczelnego kranu – leniwie, jednostajnie, ale nieubłaganie. Jednak właśnie czas był jedną z tych rzeczy, której mieli w nadmiarze, mogli więc sobie pozwolić na rozrzutne nim dysponowanie. Skoro tak… przyjechali na miejsce długo przed ustaloną porą i teraz czekali, sondując sytuację. Chcieli dobrze przyjrzeć się temu miejscu. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć. Może dlatego, że lubili mieć się na baczności w obcowaniu z nieznanym sobie człowiekiem, który na dodatek chyba zbyt dużo o nich widział? Tak czy siak, musieli poczekać.
Jasno oświetlony, przeszklony budynek, rząd zadaszonych dystrybutorów oraz spory parking dookoła – stacja benzynowa Orlen pod Włocławkiem była równie dobrym miejscem na spotkanie z informatorem jak każdy inny punkt na mapie. A skoro gość chciał się spotkać akurat tu…? Bogusław nie widział powodu, by mu odmówić. Rozumiał obawy człowieka, który na spotkanie z nieumarłymi wybiera publiczne miejsce. Każdy śmiertelnik asekurował się, wiedząc, z kim ma do czynienia.  Zresztą, cóż się dziwić? Oni też się asekurowali.
Wiadomość o spotkaniu przyszła nagle. Facet pojawił się znikąd i nikt nie wiedział, kim jest. Wiedzieli natomiast, że on ich zna i wie wystarczająco dużo o Rodzaju, by zadzwonić bezpośrednio do królewskiej rezydencji w Chybach i zaproponować spotkanie. Szaleniec? – zastanawiał się Bogusław, nie mogąc zrozumieć pobudek kierujących tym śmiertelnikiem.
Zmierzch zapadł już dawno, wszystko wokół spowijała mgła i tylko światła stacji oraz parkingowe latarnie, z godną podziwu determinacją, próbowały się przez nią przebić. Z ich wzrokiem stopień oświetlenia nie miał żadnego znaczenia, ale przecież spotykali się z człowiekiem, a ci zawsze kiepsko widzieli we mgle i w ciemności.
Nie doprecyzowali szczegółów spotkania. Mężczyzna, który w rozmowie przedstawił się jako Marek, był pewien, że ich rozpozna. Zatem czekali. Godzina wyznaczonego spotkania zbliżała się nieubłaganie i za chwilę miało się okazać, co tak naprawdę ma im do zaoferowania ów śmiałek.
Choć po północy ruch na stacji trudno było zaliczyć do intensywnych, to jednak co kilka minut ktoś się pojawiał. Każdy podjeżdżający pod dystrybutor samochód był potencjalnie tym, na który czekali. Niestety to wciąż nie był on. Fakt, gość miał jeszcze około pięciu minut w zapasie, ale rzadko kto bywa aż tak precyzyjnie punktualny. Zobaczymy – dumał Bogusław. Może faktycznie ten człowiek właśnie taki jest?Nim skończył się nad tym zastanawiać, na parking wjechał leciwy, niegdyś srebrny Passat kombi w dość sfatygowanym stanie. Z grata wysiadł średniego wzrostu mężczyzna koło czterdziestki w rozpiętej, mocno wyeksploatowanej, brązowej kurtce ze skóry i czarnych dżinsach, na nogach miał równie wyeksploatowane, brązowe glany. Był szczupły, by nie powiedzieć kościsty. Nienaturalnie ogorzałą, przystojną twarz z wyrazistymi kośćmi policzkowymi zdobiły szaro-niebieskie oczy i raczej wąskie usta, choć postarzał ją kilkudniowy zarost. Gęste, długawe blond włosy sprawiały wrażenie, jakby facet nie zdążył na umówioną wizytę do fryzjera, a na kolejny termin będzie musiał trochę poczekać.
Wysiadłszy, mężczyzna rozejrzał się po terenie stacji, zawieszając skupiony wzrok na ich samochodzie, jakby znał to auto na pamięć. Hałaśliwym kliknięciem zamknął centralny zamek w gruchocie i podszedłszy sprężystym, acz niespiesznym krokiem do Audi, spokojnie zagadnął:
– Cześć, chłopaki. Jak zwykle przed czasem. Jesteście tacy podejrzliwi. – Przybrał rozbawiony wyraz twarzy i filuternie przewrócił oczami. Wiedział, że go słyszą, nawet przez zamknięte okno. – Nie ma się czego obawiać, walczymy po tej samej stronie barykady.
Jego bezpośredniość była zaskakująca. Na ogół ludzie, mając wampira… można by rzec, na widelcu, nie byli w stanie go rozpoznać, a ten gość od razu ich wywęszył. Zastanawiające. Bogusław wysiadł, spoglądając na kuriozalnego śmiertelnika, który, wyciągnąwszy rękę w powitalnym geście, najzwyczajniej po ludzku zamierzał się z nim przywitać. Miał silną, dużą dłoń i wyraźnie umięśnione ciało.
– Marek – rzucił, oczekując przyjęcia jego gestu. – Wiem, że się nie witacie, ale może jednak? To by był dobry początek, nie sądzisz?
– Nam też miło cię poznać – odparł lakonicznie Bogusław, jednak nie odwzajemnił powitalnego gestu.
– No, no, nie przesadzaj, nawet mnie nie znasz. Wiem, że zastanawiasz się na ile możesz mi ufać i do jakiego stopnia mogę ci się przydać.
– Faktycznie.
– Dobra, to może wejdziemy do środka, ja wypiję sobie kawę i w tym czasie zrobimy wstępne rozpoznanie. Pasuje wam?
– Pasuje.
Leon wyłączył silnik i wysiadł z auta.
– Gaduła – Marek wyszeptał jakby do siebie, przyglądając się Sławkowi. – Aaa i… chłopcy! Zostawcie te wszystkie męskie zabawki w aucie. – Znowu zawadiacko się uśmiechnął. – No wiecie, tam na zewnątrz jest zwykły, realny świat. Nikt w nim nie walczy z demonami.
Prawda, byli uzbrojeni – tak na wszelki wypadek. Nigdy wcześniej nie asekurowali się w ten sposób, ale przecież ostatnio polowano na takich jak oni. Nikt jednak nie miał prawa dostrzec broni. Dobrze ukryta przed ludzkim okiem, była zabezpieczeniem w tym burzliwym dla Rodzaju czasie. Nie było wampira, wśród tych znających sytuację, który w publicznym miejscu by się nie zabezpieczał. Na szczęście do tej pory nie nadarzyła się konieczność sięgnięcia po to… zabezpieczenie.
Gdy stanęli przy regale z czasopismami, Marek trzymał w ręce tekturowy kubek z parującą kawą, a dwaj nieumarli przyglądali mu się uważnie. Niby taki zwykły koleś, a jednak sporo wiedział i, jak widać, był bardzo ostrożny.
– Nieufny jesteś. Asekurujesz się? – Leon próbował rozszyfrować gościa.
– Każdy by był na moim miejscu. A czy się asekuruję…? Chyba nie do końca. Trochę was znam, to znaczy Rodzaj i wiem, że… – Przerwał w pół zdania i pokręcił głową. – Nieważne. Faktycznie…
– Skąd wiedziałeś…?
– Że jesteście w tym aucie? – z rozbawieniem dokończył, wchodząc w słowo młodemu wampirowi. – Chłopie! Popatrz na ten parking. – Głową wykonał gest za siebie. – Poza moim wysłużonym Passatem stoi Renault Clio i Skoda Fabia, pewnie pracowników stacji, stary mini van i Opel Vectra. No i… to cudo. – Uśmiechnął się szeroko. – Znam tylko trzy grupy ludzi – tu zrobił palcami gest naśladujący cudzysłów – które jeżdżą takimi wózkami. Jedną z nich są wampiry. Lubicie się pokazać, chłopcy, no nie?
– A kto nie lubi? – burknął pod nosem Bogusław bardziej do siebie niż w odpowiedzi na uwagę nieznajomego.
– Wiem, pod tym względem jesteśmy przewidywalni. Czarne Audi wysokiej klasy. Taka nasza, rodzajowa, przypadłość – przyznał Leon, ignorując ostracyzm Bogusława. Też wykonał gest cudzysłowu, jednocześnie wzruszył ramionami i też uśmiechnął się szeroko, wprowadzając do rozmowy atmosferę porozumienia.
W tym czasie stary wampir patrzył na Marka, starając się wysondować, na ile człowiek jest wobec nich szczery. Jednakowoż w aurze śmiertelnika nie rozpoznał nieszczerości czy jakichkolwiek innych negatywnych wibracji. Należało założyć zatem, że mężczyzna faktycznie ma zamiar w jakiś sposób im pomóc. Być może dzieląc się informacjami?
– Jaki jest twój plan? – spytał, przerywając jego pogawędkę z Leonem. – Chyba już najwyższy czas ruszyć z tym gównem do przodu? Bo jak na razie zabawiasz nas nie wiadomo po co. Do czego zmierzasz?
– Musiałem się wam przyjrzeć, zanim zrobię kolejny krok. Nie ty jeden przed chwilą sondowałeś przeciwnika. – Człowiek spojrzał na Sławka znacząco. – Ale teraz jestem przekonany, że wszystko w porządku i możemy ruszać dalej z tym… gównem, jak to nazwałeś. Z tym, że na moim terenie będziemy działać po mojemu.
– Nie wiedziałem, że to twój teren.
– Od jakiegoś czasu.
– A więc?
– Jakieś piętnaście kilometrów stąd mam metę. Pojedziemy do mnie i tam zajmiemy się wszystkim od podstaw. Zapraszam. – Wyrzucił do kosza pusty kubek po kawie i ruszył w kierunku drzwi. Wampiry podążyły za nim, zaskoczone propozycją. – Jedźcie za mną. Biedne to wasze cudo. – Mężczyzna roześmiał się szczerze. – Zamęczy się na śmierć za tą moją padliną.
Gdy raptownie skręcili w wąską, leśną drogę, mieli już za sobą bite dziesięć kilometrów. Las był wyjątkowo gęsty i zdawał się nie mieć końca. Wysokie, liściaste drzewa w świetle księżyca wyglądały
potężnie, chociaż więcej niż połowa liści opadła już dawno temu. Gęste krzaki i zasnuwająca je nieprzenikniona, mglista ciemność dopełniały atmosferę grozy, okraszoną martwą ciszą. Ale żaden z nich nie zwracał uwagi na upiorną scenerię. Jeśli należało podążać za tym rupieciem w głąb lasu, to podążali. Dobre dwa, trzy kilometry dalej droga znacznie się zwęziła i zaczęła bardziej przypominać wyboisty szlak niż dukt leśny. Chwilę później Passat się zatrzymał, więc i Leon zatrzymał S-ósemkę.
– Teraz musimy iść pieszo, albo przesiądziecie się do mojego auta, bo wasze chyba nie da rady dalej – zawołał Marek, wysiadając ze sfatygowanego samochodu. – Na przyszłość, chłopaki, bierzcie Q7. Macie je przecież na stanie, nieprawdaż? – padło retoryczne pytanie, a facet ze swym rozbawionym spojrzeniem ewidentnie znowu był w radosnym nastroju.
– Jak daleko jeszcze? – dociekał Bogusław.
– Jakieś pół kilometra. – Człowiek dziarsko ruszył w stronę północy, gdy w leśnej głuszy echo poniosło jazgotliwe kliknięcie samochodowego pilota.
– Okej, przejdźmy się. – Kolejny jazgot i dwaj mężczyźni ruszyli w ślad za Markiem. Znowu…? Bogusław dostrzegł w oddali majaczący kształt.
Leśna chata – cel tej kuriozalnej rajzy, prezentowała się wyjątkowo marnie. Drewniana, zszarzała, z dachem w kiepskim stanie, ale o dziwo posiadała prąd, o czym świadczyła mała lampka ścienna oświetlająca całkiem rozległy ganek.
– Zostawiasz zapalone światło w środku głuszy? – Wyraźnie zaskoczony Leon, spojrzał na człowieka, podchodząc do chaty.
– Lubię mieć jasne spojrzenie na sprawę. – Znowu śmiech z nutką szyderstwa.
Marek otworzył drzwi i zaprosił gości szerokim gestem, z którego dwaj mężczyźni Rodzaju skwapliwie skorzystali. Czy potrzebowali specjalnej formy zaproszenia? Absolutnie nie, ale na poły teatralny gest człowieka zdał im się całkiem zabawny.
Wszedłszy, przekonali się, że to, co z zewnątrz zdawało się być marnym domostwem, wewnątrz jest całkiem sporą przestrzenią, zadbaną i utrzymaną w nienagannej czystości. Poza otwartą strefą dzienną na dole, chatka miała jeszcze pięterko, na które wchodziło się po stromych, drabiniastych schodach. Najbardziej zaskakującą rzeczą jednak był wysokiej klasy, profesjonalny sprzęt komputerowy, którego nie powstydziłby się żaden informatyk czy haker. Może gość jest hakerem? – zastanawiał się Sławek, idąc tym tropem. Zwłaszcza że skądś przecież musiał zaczerpnąć wiarygodne informacje o Rodzaju.
To prawda. Jak by na sprawę nie patrzeć, stary wampir słusznie kombinował. Przecież najściślej strzeżone tajemnice są dla hakerów niczym smakowite kąski na sklepowej wystawie. Skoro żaden problem dobić się do super strzeżonych plików CIA, FBI i innych groźnie brzmiących zlepków literowych, co za problem, dla komputerowego speca, znaleźć jakieś pliki, które naprowadzą go na tajemnice Mrocznego Świata? Bogusław miał nadzieje, że za chwilę wszystko się wyjaśni, stał więc i podziwiał techniczne cudeńka gospodarza.
Sześć dużych monitorów i pokaźna konsola, naprzeciw których stał porządny skórzany fotel, stanowiły coś na kształt centrum dowodzenia. Poza tym iście szpiegowskim stanowiskiem, w pomieszczeniu znajdowała się najzwyklejsza kanapa z dwoma fotelami i ławą, stół kuchenny z dwoma krzesłami, który, przystawiony jedną krawędzią do ściany, strzegł iluzorycznej granicy pomiędzy aneksem kuchennym i pseudo-salonem. Dalej imponujących rozmiarów biurko, w całości zapełnione dokumentami, fotografiami i mapami.
Wszystkie sprzęty rozmieszczone logicznie i wyjątkowo ergonomicznie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że osoba zamieszkująca to wnętrze, jest starannie do wszystkiego przygotowana i nie lubi tracić czasu.
– Zaskoczeni? – Marek patrzył, jak ledwie przekroczywszy próg, stoją i przyglądają się wnętrzu.
– Trochę. Właściwie, to… bardzo. Nie spodziewaliśmy się… tego. – Bogusław sugestywnym gestem ręki omiótł pokój.
– A czego się spodziewaliście?
– Sam nie wiem, ale czy to ma teraz znaczenie?
– Ma. Od tego jak mnie postrzegacie, zależy dalsza nasza współpraca. To chyba oczywiste? Musi być jakieś porozumienie miedzy nami, inaczej będzie nam trudno.
Ludzka logika – dziwaczna i mało sensowna, ale skoro mu na tym zależy…
– Okej. Pierwotnie tego – znów jednoznacznym gestem omiótł wnętrze – nie brałem w ogóle pod uwagę. A co do ciebie, to… myślałem, że spotkamy się z człowiekiem, który w publicznym miejscu, trzęsącymi się dłońmi wciśnie mi przez szparę w oknie kopertę i zniknie równie szybko i równie przerażony, jak się pojawił. Nie spodziewałem się pewnego siebie faceta, który droczy się z wampirami, a potem zaprasza je do swojego domu w środku głuszy, w środku nocy. A do tego w domu ma jak w pudełku od za pałek i posiada centrum operacyjne na miarę siatki szpiegowskiej Mossadu, KGB czy innego CIA. Zadowolony?
– Jeszcze jak! – Marek uśmiechnął się szeroko.
– To może, nim przejdziemy do sedna, powiedz nam… coś ty za jeden?
– Chcecie wiedzieć skąd ta moja postawa chojraka wobec was?
– Chociażby.
– Jestem łowcą. – Mężczyzna nagle spoważniał.
Od stuleci sekretną misję łowcy przekazywano jako dziedzictwo. Niezależnie od tego jakiej płci potomek przychodził na świat, łowcy od pokoleń powierzali ją swym dzieciom i szkolili je w radykalnych technikach, zapoznając z tajemnicami Mrocznego Świata.
– Ale łowcy…? – Leon niepewnie spojrzał na przyjaciela, szukając u niego wsparcia. – Wiem, że byli zabójcy...
– Jesteś młodym nieumarłym – odpowiedział mu Marek, znów wchodząc w słowo. – Wiele rzeczy przestało już funkcjonować, gdy narodziłeś się jako wampir.
O cholera! Facet wie naprawdę sporo. Skąd zna Leona? Zapamiętać i rozważyć później – przemknęło Bogusławowi lotem błyskawicy.
– Bogusław…? – Nieco osłupiały Leon wciąż szukał wsparcia.
– Ma rację. Łowcy przestali się pojawiać krótko po zlikwidowaniu ostatniego zabójcy. Tak się wyciszyli, że myśleliśmy, iż wymarli, nie zostawiając spadkobierców idei.
– Błąd. Straciliście czujność? Nie sądziłem… – Łowca pokręcił głową, wyraźnie zdumiony. – Myślałem, że monitorujecie nas tak samo, jak my monitorowaliśmy was. Stary! – rzucił nazbyt afektywnie. - Wiemy o każdym wampirze na terenie kraju chyba wszystko. Znamy was z imienia i z wyglądu, mamy nawet wasze profile psychologiczne.
Fuck! To zaczyna być groźne.
– Masz rację – przyznał Sławek, zachowując pozorny spokój, choć wewnątrz niego szalało emocjonalne tornado. – Zachłysnęliśmy się zwycięstwem nad zabójcami, zapominając o was. Może dlatego, że nie było was widać?
– Nie byliśmy aktywni, to prawda. Nie było takiej potrzeby. Nigdy nie byliśmy krwiożerczą bandą religijnych fanatyków jak oni. Trzeźwo obserwowaliśmy wasze ruchy, a ponieważ nie krzywdziliście naszego gatunku, nie było potrzeby uaktywniać łowców. Odkąd korzystacie z banków krwi jesteśmy czymś w rodzaju… nocnych stróżów – zaśmiał się łowca, wykrzywiając twarz w dziwnym grymasie, jakby naprędce analizował własne słowa. – Ale przez wszystkie te lata idea łowcy była przekazywana. Tak ja stałem się łowcą i tak łowcą stała się moja siostra. – Podszedł do lodówki i wyciągnął z niej puszkę piwa oraz dwa plastikowe woreczki. – Po szklaneczce… koledzy? – Puścił do nich oko.
Prawie jednocześnie kiwnęli głowami potakująco, siadając na kanapie. Gość przygotował się na przyjęcie kainitów? Łał!
– Masz siostrę, która jest łowcą? – spytał znów zaskoczony Leon, biorąc do ręki szklankę z krwią, naprędce podgrzaną przez Marka w mikrofalówce. Ile razy jeszcze tej nocy zaskoczenie odbierze mu rezon? To nie współgrało z jego naturą luzaka i zawadiaki. Oniemiały Leon? – niezły numer.
– Miałem – odpowiedział spokojnie mężczyzna, przysiadając na oparciu fotela. – I tu dochodzimy do sedna sprawy. Znam was, bo jako łowca muszę mieć na wasz temat możliwie najszerszą wiedzę, ale znam was nie tylko z nauk przekazywanych mi jako łowcy. – Zrobił krótką pauzę, jakby zastanawiając się, czy chce dokończyć swoją opowieść. – Znam was, ponieważ moja siostra pokochała jednego z was i była z nim związana przez siedem lat. Oboje zostali zabici dwa lata temu. Byli pierwszymi ofiarami zabójcy – oznajmił i po krótkiej pauzie dodał: – Baśka miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat i była świetną dziewczyną. Nie zasłużyła na taki los. Nikt nie zasłużył – ostatnie słowa wyszeptał niemal niedosłyszalnie.
Cóż można powiedzieć? Jak można skomentować tak przejmującą opowieść, nawet jeśli nad wyraz krótką? Nastała więc długotrwała, dojmująca cisza. Wampiry milczały zaskoczone bolesnymi słowami tego, zdawałoby się, pogodnego człowieka, a on, bo musiał przemyśleć, jak toczyć tę rozmowę dalej, aby przerażające wspomnienia nie odebrały mu, tak ważnej w tym momencie, trzeźwości myślenia. Nie mógł pogrążyć się w rozpaczy. Musiał się skupić, by dorwać zabójcę i dokopać draniowi.
Oczami wyobraźni Bogusław ujrzał obraz uchwycony na czarno-białej fotografii – duży schludnie umeblowany pokój z ciemnymi ścianami i dwa martwe ciała. Zmasakrowana, młoda, ludzka kobieta z wyrazem niedowierzania na martwej twarzy i przystojny wampir o bardzo słowiańskich rysach. Przerażający widok jak wszystkie pozostałe, dokumentujące drastyczne wydarzenia. Marek osunął się z oparcia na fotel i siedząc teraz naprzeciwko gości, postawił na ławie swoją puszkę z zimnym piwem obok szklanek z ciepłą krwią.
– Tak więc, reasumując tę krótką, niewesołą opowieść, od dwóch lat ścigam skurwiela, który to zrobił i z łowcy wampirów stałem się w pewnym sensie ich obrońcą. Ot… ironia losu.
– Pokaż nam, co masz – zaproponował Bogusław, pozostawiając przykry temat bez komentarza i wracając do sprawy.
Marek podszedł do biurka i wyciągając kolejne papiery, omawiał każdy z nich ze szczegółami. Niektóre informacje pokrywały się z tym, co już wiedzieli, inne były dla nich nowością. Łowca też zdemaskował IN NOMINE PATRIS, poza tym zbadał wszelkie dostępne oficjalnie, i nieoficjalnie, dokumenty, wysondował zebranych przez organy ścigania świadków. Na własną rękę też szukał świadków, do których oficjalne służby nie dotarły i przesłuchiwał ich, zdobywając znacznie więcej informacji niż policyjna dochodzeniówka. Miał własne fotografie, nagrania i mapy. Mapy, na których zaznaczono granice królestw Ziem i miejsca dokonania wszystkich siedmiu zbrodni. Miał wiele więcej, niż mogli wstępnie przypuszczać i wiele więcej, niż sami posiadali. Widać było, że przez te dwa lata intensywnie pracował i teraz mógł się z nimi podzielić całkiem pokaźną dokumentacją.
– Zebrałeś niezłe archiwum. – W głosie Bogusława pobrzmiewało uznanie.
– Wiesz, facet z moją spuścizną ma spore umiejętności i sporą wiedzę. Musimy tacy być. Jak się okazuje, nawet w dwudziestym pierwszym wieku archaiczny łowca może się okazać przydatny. Nie sądziłem jednak, że kiedykolwiek zapoluję na człowieka.
– To nie człowiek. To zabójca.
– Nie jeden. Kilku.
– Zdajemy sobie z tego sprawę, ale ten na szczycie jest najistotniejszy. – Bogusław zamyślił się na moment. – Z początku żywiłem nadzieję, że może jakiś niewyżyty mnich dorwał się do starych ksiąg klasztornych i teraz chce sobie zasłużyć na Królestwo Niebieskie, wybijając potomstwo szatana, ale okazuje się, że to było tylko pobożne życzenie.
Marek uniósł znacząco brew.
– Niewyżyty mnich, powiadasz? Tu jesteś blisko. Były Franciszkanin. Obwołał się mistrzem i reaktywował bractwo. Rekrutuje młodych, fanatycznych wyznawców.
– Wiemy, że mnich. Ale że były?
– Tak. Wystąpił ze zgromadzenia, reaktywował IN NOMINE PATRIS i założył Zakon Krzyżowców.
– Zachłanny skurczybyk. Bractwa mu było mało? Jeszcze własny zakon mu się marzy.
– Jak to założył? Chyba też reaktywował? Reaktywator cholerny. – Leon nie mógł powstrzymać oburzenia.
– Nie do końca. – Marek podszedł do konsoli komputerowej i odpalił jeden z monitorów. Po chwili biegłego stukania w klawisze ukazał się na ekranie herb Zakonu Kawalerów Mieczowych – inflanckiego odłamu Krzyżowców powstałego w 1202 roku. I choć trzydzieści pięć lat później został podporządkowany Krzyżakom, to nigdy nie działał na ziemiach polskich.
– Kawalerowie Mieczowi? Ale dlaczego mówisz, że założył? – Bogusław przyglądał się herbowi. – Przecież to wciąż aktywny zakon.Cholera, sporo pytań…
– No właśnie dlatego… – Mężczyzna najechał myszką na obraz. – Herb jest zmieniony, a więc najprawdopodobniej mamy do czynienia z nowym tworem, zwłaszcza że dodał do nazwy dwudziesty pierwszy wiek.
Herb, choć łudząco podobny do oryginalnego, faktycznie posiadał dwie drobne zmiany. Pomiędzy dwa skrzyżowane, czerwone miecze na białym tle ktoś wpisał u dołu miniaturową, czerwoną kroplę na podobieństwo łzy, a u góry równie niewielkie „XXI”. – Kawalerowie Mieczowi Dwudziestego Pierwszego Wieku – wytłumaczył Marek. – Powstali do walki z dziećmi szatana, które odbierają dusze owieczkom pańskim.
– Bez jaj! – Leon wykrzywił się, a irytacja mieszała się w nim z rozbawieniem.
– Bez jaj. Masz rację, też bym tak chciał, może moja siostra by nadal żyła. Ale prawda jest taka, że ten człowiek jest i szerzy swoją chorą ideę, wciągając w to coraz więcej ludzi.
– Kogo rekrutuje? Wiesz?
– Mnichów. Na razie. Nie wiadomo czy nie przyjdzie mu do głowy, wyjść z tym pomysłem poza klerykalne kręgi.
– To by była katastrofa.
– Zgadza się. Na razie to zamknięty krąg, ale gdy staną się otwartą sektą, puszka Pandory wybuchnie.
Chwilę milczeli, trawiąc złowróżbne słowa łowcy.
– Powiedz mi jeszcze, że mają stronę internetową. – W głosie Leona słychać było sarkazm, choć jego myśl wcale nie była taka absurdalna.
– Myślę, że do tego się nie posuną. To w końcu tajne bractwo. Nie mogą się z nim afiszować. Rozumiesz?
– Taka tajna rekrutacja w odpowiednich środowiskach, ale na wielką skalę?
– Coś w ten deseń.
– Czekaj, ale czegoś tu nie rozumiem. – Bogusław zamyślił się, by po krótkiej chwili dodać: – Skoro ma bractwo, to po jakie licho mu jeszcze zakon?
Łowca wygasił monitor i odszedłszy od stanowiska komputerowego, ruszył w stronę mini saloniku. Nieznacznym gestem głowy zaprosił swych gości, by ponownie do niego dołączyli.
– Chcesz wiedzieć, o co mu chodzi? Też nad tym główkowałem, bo to się zdaje na maxa pokręcone, ale w końcu doszedłem do wniosku, że tak… – Marek wystawił kciuk lewej ręki i zahaczając go palcem wskazującym prawej, zaczął wyliczać. – Po pierwsze, mamy bractwo, którego celem jest, krótko mówiąc, zabijanie wampirów. Po drugie – tu zahaczył palec wskazujący – jeżeli chce rekrutować wśród kleru, samo bractwo może trącić sektą, więc zakłada zakon, do którego wabi nowicjuszy, a bractwo dorzuca w pakiecie. Po trzecie – zahaczony palec środkowy, ciasno zbity z dwoma pozostałymi – nie chce się podporządkować żadnym zwierzchnikom i regułom zakonnym, zatem konstytuuje nowy twór, który jest łudząco podobny do już istniejącego, co nie budzi podejrzeń, a reguły jego funkcjonowania ustala jednoosobowo. Po czwarte – kolejny palec – w codziennych modlitwach zakonnych przemyca ważne dla niego treści, powoli piorąc mózgi i tworząc fanatycznych wyznawców. Nie potrzebuje ich wielu, ale za to ślepo oddanych. I po piąte – ostatni palec dołącza do reszty – gdy już mózgi są dostatecznie wyprane z jakiejkolwiek racjonalnej myśli, wprowadza zakon w tajniki bractwa. Ma fanatycznych wyznawców i gotowych do zabójczego szkolenia rekrutów. Logiczne?
– Cholera. Jeszcze jak.
Po słowach Leona zapadła długa cisza. Znowu. I tylko ciężkie oddechy kompletnie skonsternowanych wampirów świadczyły o tym, że intensywnie myślą nad sprawą. Zaczynając śledztwo, nie wiedzieli prawie nic poza tym, co Chwalimir przekazał im w skórzanych teczkach i co zobaczyli w warszawskiej kostnicy. Kilka pobieżnych informacji przekazanych przez Stanisława i jego chłopaków nie wnosiło do sprawy zbyt wiele. Jedynie ta osobliwa nowina o więzi przez pożywianie, ale nadal stagnacja w sprawie bractwa. A teraz nagle to. Informacyjna bomba? – mało powiedziane. Ten informator, łowca, był pierwszym przystankiem na drodze ich poszukiwań, po którym będą mogli wreszcie nabrać rozpędu i zmierzać w odpowiednim kierunku. Faktem jest, że miał nad nimi dwa lata przewagi i gdy oni nie mieli zielonego pojęcia, co się święci w Mrocznym Świecie, on z zapałem przygotowywał się do śmiertelnego starcia. Nigdy nie podejrzewaliby, że zwykły człowiek mógł poświęcić tyle czasu i tyle pracy, by tak dogłębnie rozpracować zebrane informacje. Prawda – miał motywację, ale przecież to tylko człowiek. Ludzie nie jednoczą się z wampirami przeciwko innym ludziom. Ten jednak był zdeterminowany, by stanąć po ich stronie.
– Sprawa jest poważniejsza, niż ktokolwiek z nas mógł zakładać. – Bogusław spojrzał na Leona. – Zobacz, jaki on zgromadził materiał.
Krótka pauza, a potem zaczęło w nim narastać oburzenie. Wstał i zaczął energicznie przechadzać się po pokoju. Głęboko rozdrażniony tarmosił włosy rozczapierzonymi palcami, aż w końcu wybuchł.
– Kurde! To się w pale nie mieści! – warknął. – Co się z nami stało?! Przecież ten człowiek w pojedynkę rozpracował problem Rodzaju lepiej niż wszystkie wyznaczone do tego wampiry w poszczególnych królestwach. Co tam rozpracował?! – Sławek unosił się coraz bardziej. – On wiedział dokładnie, co się święci, na długo przed tym, nim ktokolwiek z nas usłyszał o sprawie. Cholera jasna, w ryj i nożem! – syczał przez zęby. – Czy świat zaczyna stawać na głowie?!
Leon milczał. Jego mina świadczyła o tak dalece posuniętej konsternacji, że trudno było oczekiwać, by w tym momencie coś z siebie wydusił.
– Skoro od dwóch lat wiedziałeś, co się święci, to dlaczego czekałeś z tym aż do teraz? – Bogusław stanął przed łowcą, rzucając mu zaczepne spojrzenie.
– Miałem swoje powody. A poza tym nie gadam z podległymi.
– To ciekawe – warknął Sławek i spiorunował go wzrokiem, pod którym jednakże mężczyzna nie zamierzał się ugiąć. – A były chłopak siostry? Był wolnym wampirem?
– Był wyjątkiem potwierdzającym moją regułę.
– Super. Czyli gdybym nie został powołany do śledztwa, nadal działałbyś na własną rękę?
– Wcześniej czy później ktoś musiał wpaść na pomysł, żeby włączyć w to Wolnego. Po prostu czekałem na odpowiedni moment. Teraz ty masz prawo objąć dowodzenie nad każdym, kto się włączy do sprawy, mam rację?
– Tak. Już objąłem.
– No widzisz. Więc zamiast pracować z czterema podległymi, którzy z każdym, nawet najmniejszym bzdetem, muszą lecieć po pozwolenie do swojego króla, mam tu faceta, który jest ponad to. Teraz możemy zacząć sprawnie działać. – Krótka pauza, a potem w zamyśleniu dodał: – Wtedy nasza współpraca nie miała sensu.
– Jesteś szefem – zadrwił Leon.
– Zamilcz, bo ci łeb ukręcę – odciął się Sławek podminowany sytuacją. – Dobrze wiesz, że to nie takie łatwe – dodał po chwili już spokojniejszy.
– No ale sam pomyśl, on ma rację. Zamiast kilku mało kompetentnych i pewnie wydających sprzeczne polecania wampirów mamy ciebie. Jesteś szefem czy tego chcesz, czy nie.
Bogusław wiedział, że bycie Wolnym to nie tylko przywileje, że bywają sytuacje, w których to również obowiązki. Teraz była taka sytuacja. Tylko dlaczego tak cholernie zagmatwana? Czy to nie mogło być jakieś poselstwo, albo sąd pojednawczy? Nie, kurwa! To musiało być pieprzone IN NOMINE PATRIS z pieprzonymi zabójcami i coraz gęściej ścielące się ludzkie i wampirze trupy. Fuck! – pieklił się, przeklinając w myśli. Podszedł do biurka, kolejny raz rzucił okiem na zebrane dokumenty.
– Dobra, panowie. W takim razie bierzemy się do roboty – zdecydował. Musimy wyznaczyć miejsce na centralną bazę. Koniec z lokalnymi działaniami. Od teraz jest jedna drużyna z czterema podzespołami i łowcą w gratisie.
Łowca i młody wampir spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, zdecydowanie aprobując nagły zapał Bogusława, po czym w groteskowym geście stuknęli się – wampir na wpół pustą szklanką, a łowca puszką – jakby właśnie dobili diabelnie intratnego targu. – To może u nas, w Chybach? – zaproponował Leon niepewnie, bo choć Chwalimir oddał im do dyspozycji swój gabinet, to jednak miał świadomość, że królewski dwór niekoniecznie jest stosownym miejscem na często i licznie odwiedzaną przez przedstawicieli ościennych klanów bazę operacyjną.
– A kto działa w pozostałych zespołach? – prawie jednocześnie spytał Marek.
– Z Ziem Wschodnich – Stanisław Leśniak, Kirył Wołkow i Piotr Mróz. – Bogusław wrócił na kanapę, rozsiadł się obok Leona i zaczął wyliczać. – Z Ziem Północnych Gerard MacRoberts, Roger Allison i Kazimierz Kołecki, a z Ziem Południowych Honza Bart, Karol Wróblik i Wojciech Pochaj. W naszym zespole jest jeszcze Otto Obermann. Jest naszym koordynatorem, pracuje na miejscu, w Poznaniu. Mamy w królewskiej rezydencji bazę na czas śledztwa.
Nazwiska – poniekąd śmieszna sprawa zważywszy, że sporo wampirów urodziło się w czasach, kiedy jako znak przynależności wystarczało imię i miejsce pochodzenia. Ludzie nie potrzebowali nazwisk, dlaczego więc mieliby ich potrzebować nieludzie? Z czasem jednak zmiany społeczne i konieczność współegzystowania wymusiły nazwiska również na nich. Młodsze wampiry, jak Leon, uległy przemianie, posiadając nazwisko, więc z nimi nie było problemu, Szkoci też przywieźli ze sobą pełen pakiet personaliów. Bogusław jednak w pewnym momencie przestał być Bogusławem z Boru i stał się Bogusławem Zborskim. Podobnie ich król, który w kręgach Mrocznego Świata wciąż był Chwalimirem z Toporów, oficjalnie stał się Chwalimirem Toporskim. Ale tak naprawdę to była tylko ułuda – fikcja stworzona na urzędnicze potrzeby. Odkąd śmiertelny świat bezgranicznie podporządkował się technice i jej szalonemu rozwojowi, trudno było nieumarłym zachować swoje istnienie w tajemnicy. Musieli przechytrzyć ludzkie systemy i zaistnieć w zewnętrznym świecie, choćby tylko na papierze czy w elektronicznym rejestrze. Reszta została bez zmian. Co dziwne – podczas gdy kiedyś wampir będący częścią prymitywnej świadomości człowieka, niczym tornado przemieszczał się przez ludzki świat, pozostawiając po sobie śmierć i zniszczenia, nie będąc istotą namacalną, czując się bezkarnie i bezpiecznie, teraz był namacalny i quasi żywy, ale absolutnie nie istniał w świadomości człowieka jako zjawisko realne. Dzieci Nocy stały się jedynie modną fikcją i to było dla nich korzystne. Należało więc tę fikcje podsycać, dla zachowania bezpieczeństwa w absolutnie niebezpiecznym dla Rodzaju świecie. Tylko nieliczne jednostki ludzkie miały świadomość ich istnienia, a i tym korygowano świadomość, jeśli tylko było to możliwe bez uszczerbku dla interesów Rodzaju. Marek dumał przez chwilę. Po kilku minutach miał już sprecyzowany obraz dalszej współpracy.
– Dobra, panowie – powiedział bez wahania – co będziemy się długo zastanawiać? Zrobimy bazę tutaj. Mamy tu cały, niezbędny sprzęt i wszystkie dokumenty, które przez dwa lata gromadziłem. To jest moje centrum operacyjne, a do tego nie leży na terenie żadnego Dworu, więc jest poniekąd neutralne i na dodatek prawie w środku kraju, więc blisko do każdego ośrodka, gdyby trzeba sprawę przetrawić z którymś z władców.
Choć zaskakującą, to jednak łowca przedstawił na wskroś logiczną propozycję. Nie było potrzeby się z nią spierać, dlatego krótkim „zgoda” Sławek zaakceptował ją niemal błyskawicznie. Odniósł jednak wrażenie, że Marek nie wie o protektoracie. Bo i skąd miałby wiedzieć? Należało mu to wyjaśnić.
– Nie jest konieczne konsultowanie się ze wszystkimi królami. Chwalimir objął protektorat.
– To dobrze. Dla nas łatwiej.
Bogusław wyjął z kieszeni komórkę i trzema krótkimi telefonami, załatwił sprawę z dowódcami grup. W efekcie pozostałe wampiry miały zjawić się następnej nocy na tej samej stacji benzynowej i stamtąd zjechać do wspólnej, od teraz, bazy operacyjnej.
Stary wampir załatwiał ważkie dla śledztwa interesy, a łowca z Leonem stłumionym szeptem gawędzili w tle. Wyglądali jak zwykli faceci miło spędzający czas przy szklaneczce czegoś mocniejszego.
– Panowie! – skończywszy ostatnią rozmowę, zawołał Bogusław rozbawiony teatralnością owej sceny. – Aż miło na was popatrzeć.
Wyrwani z pogawędki mężczyźni spojrzeli na niego zaskoczeni, a w końcu załapawszy, o co chodzi, wybuchnęli śmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz